Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2015-02-28 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2726 |
FRAGMENT WIECZORU W SUDAKU
Opustoszała plaża. Została na niej już tylko sierpniowa cisza i nas dwoje Polaków. Stąd Tatarzy ruszali kiedyś na mój Wołyń. Dzisiejszego wieczoru krwawy półksiężyc wisi nad głową Krymu jak topór. Od strony Turcji przyjaźnie mrugają ku nam gwiazdy. Im dalej na południe , ciemność wydaje się być większa, a fale Morza Czarnego coraz to groźniejsze.
Wokół nas ciemnieje wiele wzgórz , których dziko przyczajone kontury rozłożyły się amfiteatralnie tuż nad brzegami morza , jakby broniły do niego dostępu. W dzień natomiast tworzą tysiące zatoczek życzliwie okalających grupki ludzi zaprzyjaźnionych z morzem , a wzdłuż brzegu ciągnie się dziki zapowiednik , gdzie wstęp tylko dla upoważnionych.
Na jednym ze wzgórz, o nazwie Ałczak , któremu z plaży możemy przyglądać się do woli , migocze teraz czerwony majak. Udajemy , że nic nam nie wiadomo o leżących tam, pod woalką z ochronnej siatki , wcelowanych w południe, wielkich kłodach. Po drugiej stronie , naprzeciwko wzgórza Ałczak rozpościera się w górze twierdza przybyłych tu kiedyś , jeszcze przed Tatarami , żeglarzy i kupców z Genui. Odpoczywa w ciemności po karawanach wycieczek, co tłumnie przeciągnęły po jej murach w ciągu całego dnia.
Chwilę stoimy na brzegu i milczymy urzeczeni pięknem i grozą miejsca , na które trafiliśmy w ten wieczór. Jemy z Wiesią słodkie owoce dziko rosnącego krzewu kiził , owalne i czerwone, wielkości dzikiej róży. Wypluwając pestki pod gołe stopy, przypominamy sobie zimny kompot z tych owoców pity w upalne południe i czujemy, jak unosi się w powietrzu żywiczno - miętowy zapach możewielnika.
Lonia i Pietia od godziny sterczą już w kilkukilometrowym łańcuchu po zaprawku. Wpięli się do niego przy pomocy niezawodnej butelki stolicznoj. Będą tam tkwić cierpliwie na wyślizganych oponach wieloletniej łady, do otrzymania pełnego baku czyli co najmniej do świtu.
Powoli ruszamy ścieżką wzdłuż morza w kierunku naszej kwatery , mijani przez urywki rozmów. Gdy wspinamy się na jedną z pochyłości , widać w dole za miasteczkiem zapalające się ogniki. To na swoich ziemnych uczastkach wyrywanych władzy metr po metrze, zasiadają w kucki przy ogniskach Tatarzy, przybywający znów na Krym z całego imperium. Ich rosnące z każdym dniem budowle , jak nasze ogrodowe altanki , to wieloosobowe mieszkania dla kilkupokoleniowych rodzin.
Masza już czeka z kolacją. Znów jemy jajka na twardo i ziemniaki w mundurkach , czasem kurę albo kawałek wieprzowiny. Dużo pysznych winogron , brzoskwiń , arbuzów. Pijemy czerwone wino kukur, piwo żigoliowskije i koniak desna.
Siedzimy późno w noc z kilkoma Rosjanami i Ukraińcami. Niewiele rozmawiamy. Piłeczki pingpongowe słów uderzają w sprawy drobne , codzienne, ot , taka sobie pogaworka o głupstwach. O sprawach ważnych myślimy i milczymy , zasłuchani w odgłosy dawno minionych lat i przeczucia mgliście rysującej się karuzeli losów przyszłości. Na cały wieczór i kawał nocy zaplątaliśmy się w nici historii i nie możemy wydobyć z siebie głosu.
Czujemy , że trzeba zostawić w spokoju tę noc , a warto , gdyż jutro to czeka nas znów radość balansowania na oczach zdumionych gór , w czystych i ciepłych falach , w blaskach słońca i lekkiego wiatru , w morzu, które łączy nas wszystkich jednako z tą ziemią , co mogłaby być rajem dla człowieka, gdyby co jakiś czas z różnych stron i czasów , nie nadciągały nie zawsze jasne myśli i wspomnienia , dalekie od przyjaznej tu nam pogody.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Nie ma pokoju pod oliwkami
/1950 r./