Author | |
Genre | prose poetry |
Form | prose |
Date added | 2011-07-02 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2184 |
Pięć, a może i sześć lat temu, w dobrych czasach studenckich, kiedy brak obowiązków pozwalał na rozpasaną samorealizację, z jakiej na ogół się nie korzystało, siedział w obskurnym barze dworcowym, gdzie popijając niepewnie herbatę podaną w surowej szklance na brzęczącym spodeczku i oczekując na spóźniony pociąg do domu, intensywnie zaczytywał Cortázara. Zimowa zawierucha, jaka szalała wówczas za oknem w bladym świetle dworcowych lamp, przywodziła mu na myśl, z racji tytułu głównie, widziany parę dni wcześniej spektakl Franciszek Villon na dworcu kolejowym w mieście K. oraz niestrudzonego Boya-Żeleńskiego, który właśnie Villona tłumaczył, otoczony cierpieniem rannych i ludzką boleścią podczas służby, jaką pełnił w czasie pierwszej wojny światowej w Szpitalu Fortecznym w Krakowie oraz stacji zbornej dla chorych na dworcu kolejowym. I ten Cortázar życiowy, a jednocześnie tak nieuchwytny, poprzez mgliste połączenia z człowieczeństwem, Villona Paryżem, Boya-Żeleńskiego francuskim językiem i bohaterów książki stylem życia, tchnął w niego wizję tak silną, że zapadł się w pluszową otchłań wyobraźni, gdzie wszystko coraz bardziej staje się niewyraźne, tracąc powoli orientację, w ciemność się oddalał i wreszcie zniknął.
Otworzył powoli oczy, bez pośpiechu jedno po drugim, pozwalając by zamazany początkowo obraz nabrał pożądanej ostrości. Wielopłaszczyznowa perspektywa, z której zapoznać się mógł z otoczeniem stopniowo okazywała się być spowodowana faktem, iż leżał na czymś w rodzaju naprędce skleconego z kilku koców łóżka, czy bardziej legowiska, zlokalizowanego na drewnianej i w kilku miejscach skrzypiącej podłodze praktycznie pustego, niewielkiego pokoju, do którego przez duże i wysokie okno leniwie wlewał się wieczorny półmrok. Choć nic wewnątrz na to nie wskazywało, wiedział od razu, że znajdował się w starej, paryskiej kamienicy, położonej przy obsypanej opadłymi już i wyschniętymi od sierpniowego słońca liśćmi krętej, brukowanej uliczce, prowadzącej małymi kawiarniami w niewiadomym kierunku. W zasięgu jego ręki stało kilka pustych butelek wina. Jedna, najwidoczniej przez kogoś potrącona, poturlała się pod okno, zatrzymana przez stos niedbale ułożonych i nieco już zniszczonych książek w twardych, matowych oprawach. Po prawej stronie, pod ścianą, ustawiono prosty stół z niezbyt ciemnego drewna, a na nim stary gramofon, wygrywający cicho smutne dźwięki saksofonowego bluesa. Z blatu wystawały wytarte rogi opakowań płyt jazzowych, które od zwycięstwa grawitacji chroniła postawiona na nich szklana popielniczka z dymiącym jeszcze, porzuconym papierosem, produkującym widzialne w półmroku niebieskie figury nikotynowej trucizny. Na oparciu krzesła leżał, niedbale rzucony, znoszony beżowy płaszcz, z kieszeni zaś wystawała pognieciona, zaplamiona lekko atramentem, pożółkła koperta. Choć w pokoju nie było nikogo, słyszał ożywione rozmowy egzystencjalne, wielokrotnie używane i na wszystkie sposoby odmieniane słowa sztuka, artysta, muzyka, malarstwo, literatura i filozofia, dźwięki otwieranych butelek, tłuczonych kieliszków, zmienianych płyt, melancholijnych nut saksofonów, ciężkich obcasów, syk parzonej kawy, zapalanego papierosa, kartkowanych książek i klaksonów z oddali, odgłosy życia, niezidentyfikowanego, lecz tak łapczywie pożądanego. Uśmiechnął się, zamyślił, po czym zamknął oczy. Po chwili znów je otworzył.
I tak oto niespodziewanie wrócił.
ratings: perfect / excellent