Author | |
Genre | prose poetry |
Form | prose |
Date added | 2011-07-02 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2379 |
Samoloty od zawsze budziły w nim mieszane uczucia. Z jednej strony bowiem częste podróże służbowe oraz liczne wycieczki, jakie organizował wraz ze swoją dziewczyną przyzwyczaiły go do latania na tyle, że traktował je, jako naturalną formę skutecznego dotarcia się do celu, z drugiej natomiast wciąż nie potrafił pozbyć się tego irracjonalnego poczucia niepokoju, gdy zapinał pasy podczas kołowania maszyny na chwilę przed startem. Tak było i tym razem, kiedy oczekiwany przez klienta, usadowił się w skórzanym fotelu niewielkiego samolotu pasażerskiego, czekając na rozpoczęcie śmiesznie krótkiego, półgodzinnego rejsu krajowego. Szybka podróż ledwie pozwalała na przekartkowanie dwóch dzienników gospodarczych. O książce, która nieustannie towarzyszyła mu podczas każdej wyprawy, nie miał nawet co marzyć.
Choć nie padało, niebo zakrywały ciężkie chmury, wywołujące w nim największy dyskomfort. Jakby na potwierdzenie bezzasadności własnych lęków, pilot uzyskawszy zgodę na start, rozpędził samolot i już po chwili miękko oderwana od ziemi maszyna poczęła równo wznosić się po niewidzialnej drabinie pięter, aby przebić gęsty puch nimbostratusów i wypłynąć w pełnym słońcu ślizgającym złote promienie po czystym błękicie nieba.
Gdy wlecieli w chmury samolot zaczął lekko drgać. Jego uwagi nie uszły też lekkie turbulencje, ale jako częsty podróżnik wiedział doskonale, iż standardowo towarzyszą one lotom w chmurach i są całkowicie niegroźne. Z początku brak widoczności niespecjalnie mu przeszkadzał, jednakże, gdy po dłuższej chwili przelewająca się za oknami mlecznobiała masa zamiast słabnąć, zaczęła przybierać coraz ciemniejszy odcień, zwiększając panujący w samolocie półmrok, stwierdził, że coraz bardziej wilgotnieją mu dłonie. W pewnym momencie w samolocie zrobiło się zupełnie ciemno. Światło było zgaszone, nie działały także prywatne lampki nad fotelami, podobnie jak klimatyzacja, przez co poczuł, że poci się pod marynarką, a krawat coraz silniej zaciska się na jego szyi.
Niepokój ustąpił dopiero, gdy nagle uświadomił sobie absurdalność całej sytuacji i mógł spokojnie powrócić do wybornego Spaghetti alla’Amatriciana, którym delektował się, siedząc na gwarnym rzymskim placu, wśród rozmów, zapachu lata i szumu fontanny. Nie przeszkadzał mu już nawet gryzący piasek i tumany kurzu wzbijane podczas sewilskiej korridy przez rozjuszonego byka, wiedział bowiem, że w okolicach Luwru główne arterie zawsze korkują się od czerwonych autobusów i żółtych taksówek, a jeśli wierzyć Big Benowi, wymarzony kufel zimnego bawarskiego piwa może spokojnie poczekać aż rozbłyśnie barwna iluminacja Pałacu Kultury. Nie martwił się także zachlapanym krawatem, bardziej szkoda było mu wartego sto pięćdziesiąt dolarów za butelkę porto, jakim poprawiał sobie trawienie, stojąc na szczycie Wieży Eiffla i podziwiając urokliwe lizbońskie uliczki, po których cicho sunęły stare tramwaje. I, gdy już miał wsiadać do metra, którym wedle zapewnień wędrujących pod Koloseum patrycjuszy, bezpośrednio dostanie się na Times Square lub Sacre Cœr, jeśli wysiądzie odpowiednio wcześniej, nagle poczuł lekkie uderzenie i delikatnie posunął się do przodu, po czym rozbłysły światła, a z głośników usłyszał wesoły głos stewardessy. Po zatrzymaniu samolotu, wciąż zdezorientowany, odpiął pas i próbując zebrać rozbiegane myśli, poprawił krawat i wyszedł na spotkanie z klientem.
Ciemnej plamy z porto nie zauważył.
ratings: perfect / excellent
Kondensacja niewiarygodna - w jednym, tak upakowanym do granic wszelkich przelotu tego polocie całej (??!) wiedzy Big Bena Brothers`ów Eiffela??
My tu chyba śpimy...