Go to commentsUROCZY UŚMIECH LUDOŻERCY
Text 4 of 7 from volume: LOSY LUDZKIE
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2010-09-05
Linguistic correctness
Text quality
Views2763

 KRYSTYNA HABRAT

 UROCZY  UŚMIECH  LUDOŻERCY

- To niesłychane! Wystawić biurko na korytarz i urzędować! Taki cyrk w moim biurze! Tu pohamowałem swój wybuch. Naczelnym jestem od niedawna, a już przejąłem manierę mówienia: „moje biuro”. Właścicielskie zapędy dyrektorów zawsze mnie śmieszyły. Szczególnie jako podwładnego. A jeszcze bardziej, gdy taki „właściciel” wylatywał na zieloną trawkę. Chyba jednak mój rozmówca, Fryźlewicz – szef tego z korytarza - nie zauważył mojej niezręczności, bo zaczął mi wylewnie tłumaczyć postępek swego pracownika. - To dziwak. Ma trudny charakter. Nigdy nie wiadomo, czym się go urazi. Koledzy lubią pożartować, a on we wszystkim upatruje przytyków do siebie. Zdaje mu się, że każdy jest przeciw niemu. Nawet żona nie mogła z nim wytrzymać. A ile on razy pracę zmieniał! Nigdzie miejsca nie zagrzeje i ucieka dalej. Jak osaczony. Ubzdurał sobie, że wszędzie jacyś „oni” pragną go zniszczyć... Właśnie jego... Cierpiętnik. Przecież to nie po męsku ujawniać swe kompleksy. Kompromituje się. Słuchałem tego zdegustowany. Fryźlewicz wyraźnie obśmiewał swego podwładnego. Usiłował rozbawić mnie pikantnymi szczegółami, sam z siebie bardzo zadowolony. Rozparł się w fotelu zwalisty i cały jakiś kwadratowy z głową, jak olbrzymie pudło. Co chwilę z lubością przeczesywał palcami bujne fale czarnych włosów, demonstrując swą zniewalającą fryzurę. I co, nakazać takiemu, aby poniechano bawienia się kosztem tamtego biedaka? By traktowano go subtelniej? Przypomnieć, że tacy wrażliwcy są solą ziemi? Co to da? Mimo wszystko w poczuciu obowiązku, choć bez entuzjazmu, poleciłem przysłać go do mnie. Wyraziłem to chłodno, ucinając bulgotliwy chichot Fryźlewicza. Zdziwił się, spoważniał i zbity z tropu wyszedł z ociąganiem, jakby badał, czy aby nie żartuję, że mnie swymi opowiastkami nie rozbawił? Za chwilę, gdy rozmawiałem przez telefon, sekretarka oznajmiła przybycie tamtego. Gdybym, odkładając słuchawkę, od razu poprosił, aby wszedł – sprawa byłaby z marszu lepiej lub gorzej załatwiona i miałbym ją z głowy. Byłyby niechybnie wyjaśnienia, dobre rady, obietnice. Może zacięte milczenie? Niestety, ja lubiący działać bez zbędnych roztrząsań, tym razem opóźniłem reakcję, namyślając się przez moment, jak z takim wrażliwcem zacząć. Cóż, lepiej się znam na technice, nawet na kierowaniu dużym biurem, niż na subtelnościach psychologii. Łatwiej przychodzi mi rozmawiać z ministrem, trudniej z portierem. Ministra nie obawiam się zrazić popisem: czego to ja nie potrafię, a wobec niżej od siebie postawionego – tak nie śmiem. Na co takiemu dodatkowo demonstrować swoją wyższość? By pomnażać swą ważność? Chyba nie? Zamyśliłem się, jak rozmawiać z wezwanym pracownikiem. Gdzieś czytałem, że dla nadwrażliwców rzeczywistość jest systemem ran. Właśnie taki stanie za chwilę przede mną. Nagle wydało mi się, że kiedy wejdzie, ujrzę ironiczny uśmiech żółtych zębów, syczących: „Pan myśli, że panu wszystko świetnie się układa, bo taki zdolny, wybitny? Bzdura! Są lepsi! Tylko pana teść ważna figura... Nie każdy ma takie ułatwienia. Innym zawsze wiatr w oczy...” Tak przypomniał mi się pan Z. To on się zawsze tak uśmiechał, prezentując cały garnitur pożółkłych , sztucznych szczęk. Okrągły, z rozległą łysiną na wierzchu głowy i ryżawymi frędzlami czupryny dookoła. Zetknąłem się z nim na progu swej kariery. Z. Starszy już wówczas coś znaczył, ja byłem świeżo po studiach. Mimo to był dla mnie nadzwyczaj uprzejmy. Wkrótce, ku memu zakłopotaniu, uczynił mnie swym powiernikiem. Pouczał mnie też, najpierw poprzez aluzje, później otwarcie: kogo mam się w biurze strzec, kto może mi zaszkodzić. Wszyscy jednak szczególnie pod nim mieli kopać dołki. Z zawiści, że on taki zdolny, że erudyta, że... „Oni” – mawiał ściszonym głosem, unosząc ostrzegawczo palec w górę, jakby to były tajemne, złe moce. Z czasem pojąłem, że takich, którzy ponoć pragną go zniszczyć, jest coraz więcej. I wciąż wynajdywał następnych. W każdym tego upatrywał. Głównym jego wrogiem był jednak dyrektor naczelny. Z. nie ominął żadnej okazji, by nie wytknąć czegoś naczelnemu, nie wyśmiać, nie podważyć jego polecenia. Robił to nieznudzenie każdego dnia, demonstrując nam swój słynny uśmiech żółtych zębów, jakby chciał go pogryźć i zjeść. Według niego dyrektor był niekompetentny i mało wydolny umysłowo, co znaczyło: nieinteligentny, a wypłynął tylko dzięki układom. Po prostu znał kochankę ministra. Ot, takie tam zawiłe spekulacje, oblewane pomyjami. Na szczęście dyrektor tego nie słyszał. Z. był bardzo buńczuczny, ale za plecami. Dopiero na widok tego, na którym przed chwilą wieszał psy, stawał się kimś innym. Razu pewnego dyrektor zajrzał do naszej pracowni. Stanął tylko w uchylonych drzwiach, jakby kogoś wypatrywał, wcale nie zamierzając wchodzić. Ale Z. go dojrzał. Chyżo rzucił się w jego stronę, cały w ukłonach i uśmiechach szeroko prezentujących żółte zęby. Pobiegł ku dyrektorowi z wyciągniętą do przodu łapą. Przez moment myślałem, że teraz on dyrektorowi pokaże, kto tu mądrzejszy. Rzuci podstępnie jakieś swe testujące pytanko i zagnie dyrektora, skompromituje na oczach wszystkich z pracowni. A Z. leciał tak z wyciągniętą ręką przez całą pracownię do dyrektora, wymijając niczym akrobata deski rysunkowe, biurka, krzesła i najzwyczajniej w świecie zaczął go witać. Dyrektor sumitował się, że zajrzał tylko przypadkiem. Nie chciał wejść dalej, ale Z. wciągnął go do środka. Przytachał własne krzesło i usadowił go na nim siłą. Dyrektor zawsze był krzykaczem i despotą, ale teraz w rękach pana Z. cały arogancki autokratyzm z niego wyparował. Siedział, nie wiedząc, co powiedzieć. A Z. krygował się, łasił. Jakby nigdy, przenigdy, nie mówił o dyrektorze nic złego. W końcu dyrektor jakoś się zmył, a Z. znowu się przed nim nisko zginał. Otwierał mu w ukłonach drzwi, zamykał. Wówczas pomyślałem z niesmakiem, że to przecież wynika z anatomii człowieka: im się ktoś niżej kłania, tym bardziej też wypina. Pan Z. Z wielką chęcią podejmował się wszelakich ekspertyz i publicznych wystąpień. Łechtała jego ambicję opinia wszechwiedzącego. Lubił wiedzieć coś najlepiej ze wszystkich. Lubił popisywać się, jak mawiał, logiką rozumowania. Używał przy tym niezrozumiałych dla nikogo terminów, jakich już nawet nie pamiętam. Tylko to, że na krzesło mówił: siedzisko a na twarz – facjata. Byle było inaczej niż wszyscy mówią. O, lubił tak. Nawet przesadnie! Prowadził też wykłady na uczelni. Znając go, wyobrażaliśmy sobie, jak pocąc się, koncertuje erudycją naszpikowaną wymyślnymi terminami. Uśmiecha się przy tym szeroko prezentując swe sławne uzębienie. Aliści - tak, to było jego ulubione słówko – pośród nas biedaczek skarżył się na lewo i prawo, jak to studenci nic nie pojmują z jego wykładów. Ubolewał nad ich tępotą a nam się zdawało, że mówiąc to, zaciera ręce. A już na pewno jego uśmiech ubolewania krył w sobie satysfakcję. To przecież świadczyło o wyższości jego intelektu. Nie rozumieją, bo są za głupi. Później dowiedzieliśmy się, że Z. wkłada całą swą ambicję w to, aby tak było. Krążyły anegdoty, jak ktoś pewnego razu siedział na wykładzie zadowolony z mądrą miną i pan Z. przestraszył się, że ten pewnie coś z wykładu pokapował. Całą noc przeinaczał tok rozumowania i następnym razem wykładał to jeszcze raz, ale tak uczenie i zawile, by już naprawdę nikt nie zrozumiał. Słuchacze siedzieli ze spuszczonymi smętnie głowami. Wówczas on błyskał żółtą palisadą zębów i syczał niewinnie: „Co, dalej za trudne? Cóż mogę poradzić? Wykładać trzeci raz?” Gorąco protestowali, więc uśmiechał się jeszcze szerzej. Któregoś dnia dyskutowaliśmy w pracy zawzięcie o dziewczynach, jakie są w naszym biurze, która najładniejsza. Zaperzyliśmy się w dyskusji. Nagle w drzwiach stanął pan Z. Urwaliśmy dywagacje. Ja stałem akurat w rękami w kieszeniach i nogą na siedzeniu krzesła. Z. zatrzymał się przy drzwiach. Popatrzył na nas ponuro... Trwałem jeszcze z otwartymi w śmiechu ustami, ale już wyprostowany, gotów do dalszych obliczeń przy projekcie. Z. zacisnął usta, uniósł wysoko głowę, odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą dobitnie drzwi.- No to wpadliśmy – szepnął kolega. – Będzie teraz przekonany, że to z niego robimy sobie jaja.- Oj, będzie się mścić – dodał drugi.- To on taki? – zdziwiłem się.- Jeszcze go nie znasz. On ma kompleksy. Tacy rzekomo krzywdzeni przez wszystkich bywają jak ludożercy. Pożrą każdego z kościami.- No, uśmiech kanibala to on ma – przyznałem. Szybko bym o tym zapomniał, lecz Z. zaczął naprawdę się na mnie boczyć. Machnąłem ręką. Zbrzydły mi jego wieczne utyskiwania i silenie się na wyższość. Dość miałem jego wyzłośliwiań za plecami i popisów erudycji, kiedy to dawał mi jakąś zagadkę czy problem do rozwiązania i cokolwiek bym nie powiedział, śmiał się, że nie o to chodzi. Tak śmiał się coraz bardziej, bo nikt nigdy nie mógł wpaść na podchwytliwy trop jego rozumowania. Ale on tego sekretu nie zdradzał. Może tylko picował, że jest jeszcze inne rozwiązanie. Przebiegły, chytry bubek! Wkrótce odchodziłem z tej pracowni. Zrobiło mi się żal biednego Z. Postanowiłem przełamać lody pierwszy. W tym okresie każdemu byłem gotów przychylić nieba, bo zaręczyłem się z Jolą a w pracy doceniono mnie i awansowałem. Z., ni z tego, ni z owego, stał się dla mnie wyjątkowo serdeczny. Jak gdyby nigdy nic. Wziąłem to za dobrą monetę. Widać było mu głupio, iż nosił się tak długo ze złością do mnie. Nie zaprzątałem sobie głowy dalszym dociekaniem, czemu tak zmienił front? Niedługo i tak miałem odejść na wicedyrektora biura, z którym od dawna współpracowałem. Wnet bym zapomniał o panu Z. ale on zrobił wtedy coś, co dotąd pamiętam, choć nie chcę. Chodziłem wtedy dumny jak paw, bo otwierały się przede mną szersze perspektywy niż żmudne rysowanie na desce projektów i mozolne ich wyliczanie. Szybko się na mnie poznano. Zdolni zawsze wypłyną – myślałem. Przyzwyczajony błyszczeć już od czasów szkolnych i w pracy zawodowej pragnąłem szybko się wybić. Wydawało się to proste. Wiedziałem przecież, jakim niezbędny w każdej komisji, jak cenią mnie jako eksperta, jak liczy się mój głos na naradach. Czułem się fachowcem pełną gębą. Zadowolony uśmiechałem się i do pana Z. Aż raz, gdy po nasiadówce u dyrektora zostaliśmy sami, szepnął: - Panie inżynierze, mam nadzieję, iż nie zapomni pan o życzliwych mu kolegach? Wypływa pan tak wysoko...Ho, ho. Coś tam odmruknąłem i pochyliłem się niżej nad, otrzymanymi od sekretarki, danymi wyjściowymi do projektu. Z. jednak nie dawał za wygraną. Zaczął nalegać, abym się jasno zdeklarował z pomocą. Przecież „oni” go tu nigdy nie docenią. Zaczął wywnętrzać się z goryczą, jak on tu wyalienowany, jak go wszyscy niszczą. Boją się, że jest lepszy. Biedaczek – pomyślałem – wykończyło go własne przewrażliwienie! Sam wszystko psuje, sam wytwarza wokół siebie paskudne układy. Może, gdyby mu zapewnić dogodniejsze warunki byłby inny. Dla świętego spokoju przytakiwałem mu i nieopatrznie rzuciłem:- Zobaczymy... może da się coś zrobić...- Ale co? Ja potrzebuję czarno na białym: termin, zakres działania, uposażenie i, jeśli będzie mi to odpowiadało, jestem do dyspozycji. Przestraszyłem się. Przyszpilał mnie. Ja nic konkretnego nie miałem na myśli. Ot ciągnąłem sobie taką luźną, towarzyską konwersację, aby było miło, a on traktuje to ze śmiertelną powagą.- No, zobaczę...- wystękałem z ociąganiem, zły na siebie, że tak niefrasobliwie dałem się wciągnąć w pułapkę. On widocznie oczekiwał więcej, bo nagle sposępniał. Potem roześmiał się szyderczo, wytrzeszczając uzębienie i zasyczał.- A pan myśli, że się panu tak udaje, bo jest tak zdolny, tak wybitny? O, są lepsi! Tylko pana przyszły teść... To znany mechanizm. Jak się ma teścia na wysokim siedzisku, musi się wypłynąć. Choćby po trupach. „Oni” tak robią! Od tamtego czasu starannie unikałem pana Z. Ale nieraz jawił mi się we śnie jego uśmiech. Ilekroć coś mi się powiedzie, spotka mnie jakiś zaszczyt, dostanę nagrodę, awans – natychmiast nocą pożerają mnie z chrzęstem dwa ostrokoły żółtych zębów. „Są od ciebie lepsi. Tyś wart niewiele... Tylko twoje plecy...teść...” I w tej chwili, gdy czekałem na wejście wrażliwca, który nękany przez kolegów z pracowni, wystawił swe biurko na korytarz – zacząłem się bać. Miałem złe skojarzenia, jak najgorsze przeczucia. Przecież nie spytałem o nazwisko nieszczęśnika. Mogę teraz ujrzeć znajomy uśmiech ludożercy. Taki uroczy. Kuszący. I... ten biedak w końcu mnie pożre.

  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Proza doskonała; powiedziałabym rasowa, na której do tej pory niczym na niejakim panu Z., nie poznał się NIKT.
W przeciwieństwie wszak, do wyjątkowo - wobec innych - krytycznej Autorki, daję Jej - z całym przekonaniem - najwyższe oceny.
Niemniej: jeśli zdarzy się, iż Pani Habrat moją "poprawność językową" bez żadnych umotywowawych powodów oceni po swojemu, to przypominam, iż - w odpowiednim czasie - się przypomnę :|
Grzecznie, jakkolwiek niekoniecznie sympatycznie;)...
avatar
Za palisadą uśmiechniętych i niekoniecznie sztucznych zębów kryje się krwiożerczość zdolna zgruchotać niejeden kręgosłup, to prawda :( Wszędzie tam, gdzie mizantropia zaćmiewa mózg - a zwłaszcza pośród tych, którzy "pracują z ludźmi", i to od nich zależy los niejednego "szarego żuczka". Kapitalne, w dziesiątkę trafione charakterystyki całej trójki postaci: od właściciela biura, przez Fryźlewicza aż po prof. Z. Uwaga czysto techniczna: potężna ściana tekstu, zapisanego bez akapitów zdanie po zdaniu jednym ciurkiem - to /szczególnie dla niewyrobionego Czytelnika/ mur bardzo trudny do sforsowania
avatar
Czy pani Krystyna komentowała na publixo.com kiedyś jakieś czyjeś teksty? Nie?? Nigdy?!

Ale... dlaczego?
© 2010-2016 by Creative Media