Go to commentsPARLAMENT część 7
Text 8 of 10 from volume: Wiara
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2016-11-15
Linguistic correctness
Text quality
Views1856

„Stabeniks” nie był pierwszą firmą-wydmuszką, którą Bislaidiskas spotkał w swojej karierze zawodowej, ale i nie ostatnią. I nie ostatnią na tej budowie. Z końcem listopada już drugiego roku budowy, tuż przed Zaduszkami, przyszedł wcześniej do pracy, przed szóstą rano, żeby się przygotować na naradę w ministerstwie. Przed naradą na budowę miała jeszcze miała przyjechać prasa i telewizja. Prezes miał oprowadzić dziennikarzy. Umiał i lubił robić sobie publicity. I tylko za to Bislaidiskas go cenił. Sam przed kamerą głupiał i plótł androny, zapuszczając się w niepotrzebne szczegóły.

Było jeszcze ciemno. Zrobił sobie kawy. Właśnie wypił łyk gorącego napoju, kiedy zadzwoniła komórka.

– Bislaidiskas, słucham.

– Dyrektorze, mamy trupa na budowie. Zaraz będzie policja i pogotowie.

– Wypadek?

– Nie, chyba samobójstwo. Facet wisiał, kiedy go na porannym obchodzie znalazł strażnik z psem.

– Jadę.

Kiedy dotarł na budowę, policja już była, karetka właśnie dojeżdżała. Był też Roman. Ciało leżało pod arkadami biegnącymi wokół głównego budynku. Z attyki nad arkadami zwisał sznur odcięty na wysokości około trzech metrów nad ziemią.

Lekarz z pogotowie mógł już tylko stwierdzić zgon z powodu zadzierzgnięcia i zerwania kręgów szyjnych. Denat uwiązał linkę do zdobień attyki, założył pętlę na szyję i skoczył ze cztery metry w dół. Śmierć nastąpiła natychmiast. Policja znalazła w kieszeni nieszczęśnika przepustkę na budowę, prawo jazdy i list pożegnalny.

Po chwili pojawił się prokurator. Policjanci zabrali się za przesłuchiwanie świadków, technicy policyjni zbierali ślady, robili zdjęcia.

Do Bislaidiskasa podszedł Roman.

– Nie jesteśmy tu już potrzebni. Jest jeszcze jeden pasztet, wypadek, ale nawet tam nie chodź. Musimy pogadać.

Odeszli na bok.

– Co się stało?

– Robotnik spadł z rusztowania. Żyje, bo wrzeszczał.

– No to wezwać pogotowie…

– Ich kierownictwo nie dopuszcza. Mój człowiek tam jest. Udało się podrzucić GPS-a i telefon, nagrywa rozmowę. To skośnoocy. Jest tam z nimi baba, która wszystkim rządzi.

– Skąd oni się wzięli?

– Firma z któregoś kraju posowieckiego została wynajęta do układania mozaiki. Zatrudniają chyba Koreańczyków. O! Jest mój człowiek!

– Dzień dobry. Tu jest telefon z nagraniem ich rozmów. Ofiara ma GPS-a, mam jego ruchy na monitorze w dyżurce.

– Dzięki, działaj dalej.

Roman zaczął odtwarzać nagranie.

– Pójdzie, pójdzie stąd – słychać było krzyk kobiety, dalej podniesione głosy w jakimś dziwnym języku.

– Nic z tego, rozglądnij się, ja spróbuję to przetłumaczyć. – Bislaidiskas ruszył do siebie. – Ma tu być telewizja, jakby sprawa się przeciągała, uruchom, wiesz co.


– Witam magnificencję! – Bislaidiskas zaraz po przyjściu do biura rzucił się do telefonu. – Laboratorium stoi?

– Stoi, pracuje, jesteśmy bardzo zadowoleni, panie prezesie.

– Panie rektorze, jestem w potrzebie. Czy zna pan rektora Uniwersytetu Świętego Adalbertsa?

– Oczywiście. Co panu zrobił?

– Nic, ale potrzebuję pilnie tłumacza symultanicznego i znawcę kultury koreańskiej. Mam tu kłopot z Koreańczykami. Lepiej, żeby to był nasz. – Bislaidiskas pomyślał, że pracownikiem katedry może być też Koreańczyk. Nie wiadomo, czy tłumaczyłby wiernie.

– Postaram się pomóc.

– Dziękuję.

W południe przyszedł Roman.

– Z telewizorkami będzie dobrze. Dowiedziałem się tyle, że ci niby Mołdawianie, mafia jakaś, zatrudnili na krzywy ryj ekipę z Korei. Jest tam czterech nadzorców, szefową jest ta kobieta. Mołdawianie biorą od nas średnią  stawkę, ci pracują za miskę ryżu, a ich państwo zysk dzieli z mafią.

– Czyli budujemy pałac wolności i demokracji wykorzystując niewolników. Pięknie! Nie chcę myśleć, co będzie, jak to się dostanie do prasy.

– Panie dyrektorze, pan z Uniwersytetu. Mówi, że był zaproszony.

– Tak, tak, prosić.

– Uadzimir Czernou. Witam. Podobno potrzebuje pan kogoś ze znajomością koreańskiego.

– Proszę siadać – Bislaidiskas uruchomił dyktafon w komórce. – Potrafi pan to przetłumaczyć?

Czernou słuchał dobrą chwilę.

– Poetyckie przekleństwa. „Okryłeś wstydem…” Nie „Czy chcesz okryć wstydem honor umiłowanego przywódcy, partii, narodu? Wrócisz do kraju”. Ktoś tam głośno krzyczy. Przeprasza. Prosi, żeby nie wychowywać jego żony. Że są wiernymi dziećmi rewolucji. Prawdziwymi proletariuszami. Przekleństwa. Przepraszam, co to jest?

– Właściwie to my chcielibyśmy usłyszeć od pana, ale zdaje się, że rozumiemy. Ten człowiek, co przeprasza, to robotnik, który miał wypadek, Ta kobieta, która klnie, to jego szefowa. Co z nim będzie, jak wróci do kraju?

– Na ile znam tamte realia, to może mu grozić obóz pracy. Jego rodzinie też. – Czernou łatwo się domyślił z której Korei pochodzą uczestnicy nagrania.

– Jak przekonać tych szefów, żeby pozwolili go leczyć? – zapytał Bislaidiskas.

– Na pierwszy rzut oka gość ma złamaną nogę, ale trudno powiedzieć, czy nie ma obrażeń wewnętrznych – powiedział Roman. – Pozostali wrócili normalnie do pracy.

– Nie przekupi ich pan –  wyraził swoja opinię Czernou. ­– Nie wezmą żadnego towaru, ani pieniędzy. Jakby u funkcjonariusza bezpieki na granicy znaleźli choćby centa, albo jakiś zachodni gadżet, to kula w łeb, a rodzina od niemowlaka do dziadka do obozu pracy na całe życie. Jeden się drugiego boi i po powrocie będą na siebie donosić na wyścigi.

– Zaproście ich tutaj. Tego mafioso i tę żółtą wierchuszkę – zdecydował Bislaidiskas. – Gdzie jest ten człowiek?

– Już ci powiem. – Roman wyjął komórkę i odszedł pod okno.

– Leży u nich w pakamerze. Sam – poinformował.

– Roman, zorganizujesz porwanie. Za chwilę będzie karetka. Wyszedł do sekretariatu.

– Soniu, połącz mnie z panią Zurgawingi. Potem z jej ojcem.


 

Na budowie pojawili się pierwsi dziennikarze z kamerami i aparatami fotograficznymi. Strażnik przy bramie wpuścił ich z uśmiechem.

Kiedy zniknęli już za zakrętem, zaczepił ich robotnik w hełmie i odblaskowej kamizelce z logo jakiejś firmy.

– Panowie! Panowie! Chcecie coś ciekawego zobaczyć?! To chodźcie ze mną.

Zaprowadził ich w miejsce, gdzie na wysokości trzeciego pietra budynek hotelu łączył się przewiązką z gmachem parlamentu.

– Popatrzcie państwo, jaka fuszerka, jak umocowano te wsporniki, przecież one włażą w okna. Kto to tak zrobił? Nikt nie panuje nad tą budową. Kto za to będzie płacił? Pan zapłaci, pani zapłaci, ja zapłacę…

Dziennikarze zaczęli robić zdjęcia. Za chwilę znalazł się ktoś z kamerą.

Nikt nie zauważył samochodu transportu sanitarnego wjeżdżającego bez sygnału na teren budowy.


– Witam państwa – powiedział Bislaidiskas do pięciorga Koreańczyków, którzy weszli do jego gabinetu w towarzystwie ich rosyjskiego czy mołdawskiego szefa. Wskazał im miejsce i sam usiadł z Romanem i Uadzimirem Czernou przy stole.

– Dzień dobry – odpowiedział dość poprawnie jeden z gości.

– Jesteśmy bardzo zadowoleni z państwa pracy. Te mozaiki, na których nam bardzo zależy, są najwyższej jakości. Jak państwo widzicie termin zakończenia prac?

– Koreańczycy wymienili ze sobą kilka zdań w swoim języku.

– Do konicaa tygodia – odpowiedział ten sam mężczyzna, co poprzednio.

– Państwo jeszcze macie wykonać jedną mozaikę w sali senatu?

– Tak – tym razem odpowiedział Mołdawianin.

– To będzie ten sam zespół? – pytał dalej Bislaidiskas, kiedy Sonia wniosła filiżanki i dzbanki z kawą i herbatą. – Chcielibyśmy, żeby pracę kontynuowali ci sami fachowcy.

– Nie przewiduję wymiany ludzi – odpowiedział przedstawiciel firmy.

Idąc za przykładem Czernou, wszyscy nalali sobie czegoś do filiżanek.

– A jak się państwu układa współpraca z innymi pracownikami na budowie.

– Popra-wy-nie. My zajmujemy praca – odpowiedział Koreańczyk, z którym można się było porozumieć.

– Widzimy, że wy dużo, pilnie i dobrze pracujecie. Chcieliśmy, w związku z ukończeniem pewnego etapu prac na obiekcie, konkretnie izby poselskiej, zaprosić państwa na małe przyjęcie kierownictwa w najbliższą sobotę.

Koreańczycy popatrzyli na siebie zaskoczeni. W końcu wyszło na to, że jeszcze odpowiedzą. Przeprosili, że muszą już wyjść z powodu pilnych zajęć.

– Pana jeszcze proszę na słowo na minutę – zwrócił się Roman do Mołdawianina.

– Panie Nastascu – powiedział Roman, kiedy zostali już sami. Przysunął twarz blisko oczu rozmówcy. – Ci ludzie mają być na tym przyjęciu. Rozumiesz pan?! Bo inaczej wyjdzie na jaw pański cały cichy deal z tymi skośnymi. Ile bierzesz za niewolnika?

– Odpieprz się. Ja mam błogosławieństwo z samej waszej góry. Nic mi nie zrobisz.

– A ty wiesz chociaż, ilu tych ludzi tu pracuje? Widzę, że średnio. To przyjmij do wiadomości, że jeden wam zginął.

Nastascu spoważniał.

– Nie bój się, jest w szpitalu. Co chcieliście z nim zrobić?

– Nic nie wiem na ten temat.

– I niech tak zostanie. My wytłumaczymy tym bezpieczniakom, że gość jak wyzdrowieje, ma cały i zdrowy wrócić do domu. Ja będę wiedział, czy wrócił.

– Skąd niby będziesz wiedział?

– Ja wiem nawet, że ten gość – wyciągnął z kieszeni zdjęcie formatu pocztówki, będące powiększeniem zdjęcia paszportowego – jest szóstym bezpieczniakiem w tym zespole. Na świecie nic się nie ukryje, tylko trzeba chcieć szukać. Koreańczycy mają być na imprezie.

– Zrobię, co będę mógł.

Nastascu pożegnał się i wyszedł. Sonia zaczęła sprzątać filiżanki z niedopitą kawą i herbatą.

– Nie smakowało im – skomentowała.

– Kawa może jeszcze, ale herbata? Oni jej nie piją w ten sposób – wyjaśnił Czernou.

– No to organizujemy imprezę, alkohol, panienki… Załatwisz to, Roman.

– Jasne. Ale co z tą ich szefową? Chłopczyk?

– Myślę, że ona też woli dziewczyny – powiedziała Sonia. – Tak mi się przyglądała, że mi ciarki po plecach chodziły. Łe… - wyraziła swoje obrzydzenie.

– Wiesz wszystko – powiedział Bislaidiskas do Romana.


– Co to za jaja z tym wysięgnikiem? Ja chodzę z tymi dziennikarzami po budowie, pokazuję to, tamto, chwalę się, a oni mi o tym wysięgniku włażącym w okno! – krzyczał prezes. Sprawa musiała mu dopiec, bo pofatygował się sam do gabinetu dyrektora.

– To się naprawi…

– Będziesz się tłumaczył…

– Będę.

– Co ty myślisz, że ja nie wiem, że tylko patrzysz, jak mnie stąd wywalić. Nie wiem kogo masz na moje miejsce, ale to ci się nie uda. Najpierw ta „Bit-zeisna”, a teraz to.

– A co ty wiesz o „Bit-zeisnie”?

– Położyłeś łapę na czyjejś kasie.

– Chyba nie twojej?

Prezes popatrzył mu w oczy. Bislaidiskas wytrzymał spojrzenie.

– Jeszcze jeden taki numer i któryś z nas stąd wyleci – oznajmił prezes.

Bislaidiskas kiwnął tylko głową.

– Chciałbym, żebyś wiedział, że na budowie rano, albo w nocy miał miejsce śmiertelny wypadek. Prawdopodobnie samobójstwo. Ciesz się, że tego nie ma w telewizji.

– A co się stało?

– Nad ranem znaleziono wiszące zwłoki mężczyzny na galerii przed głównym wejściem. Policja jeszcze nie zakończyła czynności zanim pojawili się pierwsi dziennikarze, ale zajęli się wysięgnikiem.

Prezes, nic już nie mówiąc, wrócił do siebie.

Tuż przed piętnastą pojawiła się policja. Dwóch funkcjonariuszy. Zadali parę pytań. Między innymi o firmy „Papais & Wingris” i „Tapjan”.

Następnego dnia Bislaidiskas i kierownik budowy zostali wezwani do prokuratury. Na budowę wkroczyła policja i zabrała się za kontrolę dokumentów finansowo-księgowych generalnego wykonawcy. Adwokat wynajęty przez Prutenia25 doszedł do tego, że samobójca był właścicielem firmy „Tapjan”, która dostarczyła i zamontowała grzejniki w budynku hotelu. Ostatnia, największa faktura, dotycząca węzła cieplnego i części grzejników, nie została nigdy zapłacona przez zleceniodawcę – „Papais i Wingris”. Właściciel firmy popadł w długi, musiał zamknąć działalność. Nie widząc wyjścia z sytuacji, zdecydował się na ostateczny krok. „Papais & Wrings” pośredniczyła też w wykonawstwie innych elementów z branży ciepłowniczej i klimatyzacyjnej. Nie zdążyli jeszcze oszukać innych podwykonawców. Budowa na jakiś czas stanęła do wyjaśnienia sytuacji. Prokuratura wszczęła śledztwo. Panowie Papais i Wrings zostali zatrzymani, żeby po paru godzinach odzyskać wolność za poręczeniem majątkowym. Wdowa po właścicielu „Tapjana” chętnie udzieliła wywiadu w prasie. Wokół Prutenia25 zaczęły się zbierać czarne chmury.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Zwarty, bardzo kompatybilny w konstrukcji tekst, gdzie każdy element struktury narracyjnej jest nie do zastąpienia. Wyjątkowa proza, wpisująca się w sekwencję od literatury naturalizmu (Emil Zola *Germinal*) przez socrealizm (Maksim Gorkij *Dzieło Artamonowych*) po Marka Hłasko (*Baza Sokołowska*) i dzisiejszą *literaturę przemysłową*
© 2010-2016 by Creative Media