Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2019-07-30 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1976 |
Koniec świata
Droga, jak zwykle w przypadku takich dróg, takich to znaczy prowincjonalnych, bocznych a nawet polnych, wysypana była kamieniem. Straciła już kolor, chociaż miejscami uwidaczniał się jeszcze biały, szlachetnie wyzierający spośród ziemistych, poszarzałych i brudnych. Tam, gdzie został wyjeżdżony przez ciężki, rolniczy sprzęt, nie było już widać pojedynczych kamieni, tylko ubite kolejny. Pojechałam prawą, jak nakazuje prawo o ruchu drogowym, ale za chwilę już przekonałam się, że na tej drodze żadne prawo nie obowiązuje.
Wyszedłszy z rowu, dobrze że był płytki, otrzepałam spodnie i ruszyłam przed siebie w nadziei, że już nie spotkam tak wielkiego traktora z niegabarytową przyczepą i moja wycieczka rowerowa będzie dalej przebiegała bez zakłóceń. Za chwilę przekonałam się jednak, że te niewinnie wyglądające kamienie mogą zadziwić. Trzeszczały bowiem pod ciężarem roweru, a raczej pod moim ciężarem, dając do zrozumienia, że przekroczyłam magiczną wagę, która może przeszkadzać w oglądaniu świata z pozycji pokładu dwukołowca. Szczerze mówiąc, ta wycieczka miała być elementem planowego pozbywania się kilogramów.
Odgłosy oddalającego się ciągnika jeszcze przez chwilę towarzyszyły moim myślom o odchudzaniu, gdy nagle po prawej stronie dostrzegłam brzozowy lasek. Pełno takich w tym krajobrazie, niektóre przetrzebiono z powodu corocznych obchodów Bożego Ciała, ale ten był jakiś niezwykły. Drzewa posadzone w rządkach podrygiwały w rytm wiejącego lekko wiatru, kołysały swymi gałązkami wprawiając listki w zwiewne drżenia. Dało się słyszeć szum, jakby coś spływało między drzewa wprost z nieba i obejmowało je uściskiem. Miałam wrażenie, że trzeszczenia brzózek przechodzą w melodię. Słuchałam jej przez chwilę zupełnie oderwana od rzeczywistości, a myślami przebywałam w dzieciństwie. Właściwie przy żniwach, kiedy - jak dzisiaj - pachniało skoszonym zbożem. Mdło, ale w połączeniu z różnymi ziołami i kwiatami, interesująco, świeżo, zupełnie inaczej niż kiedy ostatnio zachwycałam się sztucznym zapachem odświeżacza powietrza. Myśli szybko pobiegły do pokoju, w którym na stałe umieściłam zapachowy pojemnik.
A potem znów wróciły do dzieciństwa, do białych koszul zakładanych tylko na żniwa, do chustek spadających na czoło i ukrywających włosy przez wypłowieniem i znów poczułam szczypanie na rękach i nogach wysmaganych kłosami zbieranych w snopki zbóż. Najbardziej bolały przy życie...
Nabrałam jeszcze raz powietrza w płuca i znów ruszyłam przed siebie. Chciałam szybko pokonać tę kamienistą drogę i znaleźć się na asfalcie, bo dzień był raczej pochmurny i mogło się zdarzyć nagłe załamanie pogody, zwłaszcza że powietrze ciężko wisiało nad ziemią, nie mogąc się przedostać w przestworza. W takich razach trudno mi oddychać i męczę się szybko. Przystanęłam więc tuż za zakrętem i znów wciągnęłam powietrze. Tym razem znalazłam się na łące, ale nie na takiej, która tylko pokryta jest trawą i jakby od niechcenia rosną na niej tu i tam nierozpoznawalne kwiatki. Taka łąka właściwie nie pachnie. Ta swoim zapachem zmusiła mnie do odstawienia roweru i wwąchiwania się w nią z zachwytem.
Po chwili wiedziałam już, co tak bardzo drażniło mój zmysł powonienia. Nieopodal w kępach traw pochowały się bliżej niezidentyfikowane dla mnie amarantowe kwiatki. To one wydawały ten mocny zapach. Inne rośliny wyglądały raczej pospolicie, były wypłowiałe i podeschnięte. Nie mogłyby z siebie wydać aż takiego zapachu, choć możliwe, że moje obserwacje były stereotypowe i opierały się na przeświadczeniu, że wszystko co piękne musi pachnieć, a wszystko co brzydkie – śmierdzieć. Miałam już sprawdzić swoje przypuszczenia organoleptycznie, ale mój zapał przyćmiło kilka kwiatostanów barszczu Sosnowskiego, które jak spod ziemi wyrosło obok. Nie miałam szansy ich obejść a i obuwie nie sprawdziłoby się w tych warunkach botanicznych i pogodowych. Wyciągnęłam więc komórkę i zrobiłam zdjęcie. Może uda mi się później zidentyfikować amarantowe kwiecie...
Droga niepostrzeżenie zrobiła się ciemnoszara, zlana wodą, z wyschłymi tu i tam kałużami niebezpiecznie skręcała w prawo. Jeździłam tędy często, ale nie miałam pojęcia, że może być aż tak ślisko po deszczu. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, było już za późno. Rower pochylił się, opona zaryła w ziemię a ja wyskoczyłam jak z procy, by za chwilę opaść na cztery litery i rozcapierzonymi palcami obronić się przed całkowitym upadkiem. Musiało to wyglądać komicznie, ale mnie wcale nie było do śmiechu tym bardziej, że za chwilę poczułam pieczenie na wewnętrznej stronie prawej ręki. Tym razem powrót do dzieciństwa był równie bolesny jak wtedy, gdy zaliczałam upadki z roweru ojca zupełnie nieprzystosowanego do dziecięcych gabarytów lub przewracałam się z powodu niewyhamowania biegu. Pozdzierane ręce i kolana piekły niemiłosiernie!
Dość szybko zdałam sobie sprawę ze swego położenia, to prawda, że droga była rzadko uczęszczana, ale mieszkali tutaj ludzie i w każdej chwili ktoś mógłby się na niej pojawić. Dobrze, że nieopodal znajdował się mostek, to udałam, że właśnie oglądam rzeczkę. Właściwie zieloną maź, która wiła się w dole, jedynie pozorując strumyk. Nie było mowy o kąpieli ani nawet o brodzeniu w wodzie. Na brzegu lekko falowało sitowie a miejscami z majestatycznie uniesioną głową przypatrywał się innym tatarak. Wiadomo, nic ciekawego. Tylko skąd pomysł, że znalazłam się na końcu świata?
Ale to nie był koniec świata! Ten miał się wyłonić dopiero za kolejnym zakrętem i za polem pełnym sino-różowego końskiego szczawiu. Kamienista droga też się skończyła, teraz jechałam polną, przerośniętą to tu, to tam wysoką, spłowiałą trawą. Najpierw dostrzegłam słup, potem budynek ledwo zarysowany na tle zieleni drzew. Potem usłyszałam dźwięk piły albo kosy spalinowej... Ludzie na pewno tu mieszkali! Odetchnęłam z ulgą.
Podjechałam bliżej. Okazało się, że właśnie skończyła się droga. I moja wycieczka też miała dobiec kresu. A przynajmniej jej trasa „w te” i powinnam zbierać się „z powrotem”. I wtedy z podwórka wybiegł amstaf. Rozpoznałam rasę od razu, miałam już do czynienia z podobnym osobnikiem. Ten jednak okazał się męskim okazem. Podbiegł do mnie i zaczął obwąchiwać. Stanęłam jak wryta. Już kombinowałam, jak tu się wycofać, gdy z posesji wyszła kobieta. Od razu ją poznałam. Widywałam ją w sklepie albo w kościele. Czasem nawet zamieniłyśmy kilka słów ot tak - towarzysko. Zdziwiła się na mój widok, ale już za chwilę wymieniałyśmy się poglądami co do ras psów obronnych, które na takim końcu świata mogą się przydać.
Potem zawróciłam a znajoma z ochotą odprowadziła mnie do kapliczki, którą niedawno odrestaurowała własnym sumptem. Zasadziła dwa drzewka, pelargonie do doniczek i kazała odnowić skrzynkę, w której uśmiechnięta Matka Boska przyglądała się światu, a właściwie końcu świata. Nie zapytałam jej, czy zdaje sobie sprawę z tego, w jakim miejscu mieszka, chyba wiedziała. Za to ona opowiedziała mi o wyprawie w Bieszczady i szukaniu czegoś niezwykłego właśnie tam.
Jej opowieści szybko zweryfikował facebook. Następnego dnia zobaczyłam, jak Dorota pozdrawia wszystkich znad Soliny. A po tygodniu pojechałam znowu kamienistą drogą, bo nawet za pomocą internetu nie znalazłam nazwy kwiatów, które zawróciły mi w głowie. Możliwe, że rosną tylko na końcu świata i jeszcze nikt ich nie nazwał.
ratings: perfect / excellent
Bohaterka opowiadanka - zuch Babeczka :) Mój śp. Tato, kiedy byłam jeszcze mała i godzinami tkwiłam przy książkach, wołał:
RUSZAJ SIĘ, RUSZAJ, BO ZARDZEWIEJESZ!
i sam przy tym robił przysiady i z Mamą kręcił piruety :)