Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2020-05-01 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1110 |
- Dobry wieczór. Czy mogę prosić Lidkę?
W słuchawce na to czyjś obcy głos:
- A kto mówi?
- Znajomy.
W odpowiedzi usłyszałem jakieś niezadowolone mamrotanie. Po chwili zaś:
- Halo?
Aż mi dech zaparło...
- Lidusia? Mówi Jura.
- Nie mam żadnego znajomego Jury.
A więc mnie nie zapamiętała! Tego się właśnie obawiałem.
- No, Jura. Z kolegą tydzień temu pół godziny przesiedzieliśmy u was w domu. Pamięta pani?
Milczenie.
- Tak, teraz sobie przypominam. Miał pan takie śmieszne portki na szelkach, jak u małych dzieci. Czy tak?
Śmieszne portki?! Toż to najwyższa klasa w naszej szkolnej modzie!
- Aha... byłem w niebieskich z wypustkami ogrodniczkach.
Trzeba natychmiast działać: wóz albo przewóz.
- Chciałem panią zaprosić do kina. Na film światowego formatu w *Paryżance*. Nosi tytuł *Życie za życie*. Gra w nim Paul Wegener. Czy wybierze się pani ze mną na dzisiejszy seans?
- Dzisiaj nie mogę. Może jutro, jeśli to panu pasuje.
Zgodziła się! Aż podskoczyłem z radości. Umówiliśmy się na spotkanie na pół godziny przed projekcją u wejścia do kina.
Sobotni wieczór zatem spędziłem w domu. Siedziałem w swoim pokoju i marzyłem o Lidusi. Wyobrażałem sobie, jak razem pójdziemy na widownię i o czym będziemy rozmawiać. A w niedzielę zająłem się doprowadzeniem do porządku mojej toalety. Wyprasowałem spodnie, drelichy postanowiłem zostawić w szafie, wyszczotkowałem *makena*, przetarłem ściereczką rondo filcowego kapelusza. Włożyłem koszulę z krawatem. I wciąż patrzyłem na zegarek, a ten jakby stanął w miejscu. Brałem się za książkę, to znowu za sprzątanie pokoju, nawet próbowałem wyliczyć zadanie z nawigacji. W końcu na godzinę przed randką nie wytrzymałem. Wsadziłem kapelusz i wyskoczyłem z domu. Boże ty mój! Mroźne powietrze aż mnie sparzyło - minus 25 stopni Celsjusza! Już w tramwaju zzieleniałem. Mój elegancki *maken* całkiem nie nadawał się do takiej pogody. Przez pół godziny dzielnie podskakiwałem przed wejściem do *Paryżanki*, rozgrzewając się znanym sposobem woźnicy i sam siebie waląc po ramionach. O 19:00 już byłem sztywny z zimna. Seans zaczynał się za kwadrans, a Lidusia nie przychodziła. Z nadzieją patrzyłem na każdy tramwaj z numerem *4*, którym właśnie miała przyjechać. Na próżno. Tramwaje stawały na przystanku jeden za drugim, a jej wciąż nie było.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent