Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2020-05-01 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1097 |
*Nie przyjdzie. Wystawiła mnie do wiatru. Wredne babsko jedne! Dobrze wie, że stoję na mrozie! Czekam już tutaj 20 minut po czasie. Nie przyjdzie. Jeszcze pięć minut, i wracam. Starczy tego dobrego. Patrzcie tylko, jaka królewna!* Mijały jednak kolejne minuty, a ja wciąż podskakiwałem przed *Paryżanką* jak jakiś ostatni pajac. Dokładnie o 19:30 wysiadła z *czwórki*.
- O, jejku! Przepraszam! Chyba troszeczkę się spóźniłam. Proszę się nie gniewać. Mama mnie zatrzymała w domu. Niech się pan już nie złości, - gruchała jak gołąbeczek Lidusia, biorąc mnie pod rękę.
- N...n...nic się nie stało. Spóźniliśmy się tylko na s...s...seans, i bilety przepadły. P...p...pójdziemy na n...n...następny, - w tym mrozie z trudem obracając językiem, pocieszałem rozżaloną dziewczynę.
Lidusia wciąż szczebiotała, tłumaczyła się ze swego spóźnienia i wyrażała żal, że bilety stracone, a ja nadal piekielnie marzłem. Dopiero po dobrym kwadransie czekania w foyer na nasz seans zacząłem powoli tajać, odpowiadać na to, co mówiła, i żartami odpowiadać na jej wesoły śmiech. Kiedy w końcu znaleźliśmy się na ogrzewanej widowni, zrobiło się już całkiem przyjemnie. Wziąłem jej dłoń w swoje ręce i przycisnąłem się do jej ramienia. Od białego z baranka kołnierzyka Lidusi pachniało taniutkmi perfumami. Na ekranie cierpiał swoje męki Paul Wegener, a mnie ni stąd, ni zowąd zaczął morzyć wprost przemożny sen. Całkiem się rozkleiłem. Zebrałem resztki woli, żeby nie zasnąć, ale głowa sama opadła mi na biały kołnierzyk Lidusi, i zapadłem w niebyt.
- Biedaczek, - usłyszałem, kiedy się obudziłem już po seansie. - Bardzo pan przemarzł. Naprawdę, bardzo wobec pana zawiniłam. Nie myślałam jednak, że tak długo będzie pan czekał...
Słowa te były dla mnie najlepszą nagrodą za wszystkie te moje przed kinem tortury. Wyszliśmy na ulicę. Mróz zrobił się jeszcze ostrzejszy. Spóźnieni przechodnie biegli, podniósłszy futrzane kołnierze i chowając głowy w czapkach aż po same uszy. Wszystko dookoła pokryło się połyskującym w świetle latarni grubym kożuchem szronu. Powietrze zdawało się dzwonić, tak było dotykalne i gęste. Lidusia kategorycznie odmówiła zgody na odprowadzenie do jej domu. W duchu byłem rad z tego, chociaż - oczywiście - protestowałem. Kiedy wsadziłem moją dziewczynę do tramwaju, wychyliła się i krzyknęła przez otwarte drzwi:
- Proszę do mnie zatelefonować!
Tramwaj zadzwonił i, błysnąwszy dwoma pomarańczowymi światłami, pognał w mroźne ciemności nocy.
Pojechałem do domu w przeciwną stronę. Nie jestem w stanie opisać tego, co wtedy czułem. Nie było chyba na Ziemi człowieka, który byłby ode mnie bardziej szczęśliwy.
To mama otworzyła mi drzwi i wprost przeraziła się na mój widok:
- Na miły Bóg! Co się z tobą stało?! Co ty masz za uszy, Chrystre Panie...
Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy, rozebrawszy się już, spojrzałem do lustra. W miejscu małżowin na mojej głowie sterczały czerwone spuchnięte dwa befsztyki. Odmroziłem sobie uszy. Potarłem je i poczułem wprost niewyobrażalny ból. Długo będę teraz musiał to leczyć. Ale jakich ofiar nie ponosi się w imię miłości?
Nieco później, siedząc już w swoim pokoju z uszami, namazanymi przez mamę gęsim tłuszczem, pomyślałem sobie, że Lidusia specjalnie tak się spóźniła, żeby sprawdzić siłę mojej wierności. Od tego czasu przez całe 40 lat zawsze na nią czekam, i - jeśli rzecz dzieje się zimą - profilaktycznie noszę grubą futrzaną czapę. Żona moja zawsze się spóźnia, a moje uszy do dnia dzisiejszego boją się mrozu. Od tego zaczęła się nasza miłość.
Całkiem rzuciłem swoje zajęcia w szkole morskiej, i spotykaliśmy się prawie każdego dnia. Wałęsaliśmy się w mróz, w roztopy, jeździliśmy za miasto, Lidusia przychodziła do mnie, to znowu ja do niej ku wielkiemu zresztą niezadowoleniu jej matki. Z pewnością nie podobała się jej ta cała nasza nierozłączna przyjaźń.
ratings: perfect / excellent