Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2020-05-02 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1088 |
Późną wiosną, tuż przed rozdaniem świadectw, kiedy już zaliczyłem wszystkie przedmioty i przygotowywaliśmy się do wyjazdu na praktyki, przyszła do mnie jakaś dziwnie zgnębiona Lidusia.
- Tylko na chwilę. Z nami to koniec. Musimy się rozstać i już nigdy więcej się nie zobaczymy.
Zdębiałem.
- Boże wielki! Dlaczego?!
- Mama się nie zgadza. Wciąż w kółko wiecznie marudzi, że muszę wyjść za mąż... A ty mi w tym przeszkadzasz.
- A ty co na to?
- Ja nie chcę. - i uderzyła w płacz.
Mamy się rozstać? Nie po to chyba tak długo ją szukałem, żeby teraz ot, tak zostawić! Też mi co: mama się nie zgadza! To absolutnie niemożliwe. Natychmiast podjąłem decyzję. Przecież miałem już 19 lat.
- Uspokój się. Wyjdziesz za mąż.
- Zwariowałeś?! Nigdy w życiu!
- Wyjdziesz! Za mnie. I to już jutro. Zgadzasz się?
Nie zawahała się nawet przez moment:
- Zgadzam. Tylko... z czego będziemy żyć?
- To się zobaczy. Jutro muszę iść do szkoły, odbiorę tam swoje świadectwo i umundurowanie i przed 12:00 przyjdę na róg Fontanki i Niewskiego. Będę tam czekał przy urzędzie stanu cywilnego. Tylko, na miłość boską, nie spóźnij się!
Następnego dnia pojechałem do uczelni. Wydali mi tam jakiś pasiasty kaftan marynarski z dwoma złotymi ptaszkami na rękawie, co oznaczało *2. rok*, jedną parę butów i dwie koszulki. Wszystko to zwinąłem w niezgrabny pakunek, przewiązałem marynarską linką - i byłem gotów do ślubu.
Równo o 12:00 stałem już przed gmachem USC. Narzeczona moja - a jakżeż! - znowu się spóźniła. Aż cały kwadrans. Weszliśmy na pierwsze piętro i cali czerwoni ze zmieszania oddaliśmy swoje dowody osobiste. Wciąż jeszcze trzymałem pod pachą swój pakunek, nie wiedząc, co z nim zrobić. Kobieta w todze, która nas żeniła, podejrzliwie się nam przyjrzała, ale nie, wszystko było w najlepszym porządku - wszystko oprócz nieprzyzwoitej wręcz młodości. Po 10 minutach byliśmy już mężem i żoną. Babka wręczyła mi świadectwo naszego małżeństwa i na pożegnanie wyrecytowała swoją zwykłą formułkę na dalszą drogę naszego pięknego życia. Za nami, przestępując nerwowo z nogi na nogę, stała już kolejna niecierpliwa para. W tamtych czasach*) wszystko to działo się szybko i sprawnie jak przy taśmie produkcyjnej.
Na schodach nie było nikogo, więc się pocałowaliśmy.
- Musimy zaraz wszystko powiedzieć mamie, - twardo postanowiła Lidusia, kiedy tylko wyszliśmy na Niewskij Prospiekt.
Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to jakoś specjalnie ucieszyło. No, i ten cholerny tłumok z kaftanem i butami... Wciąż tylko mi zawadzał, i przekładałem go z jednej ręki do drugiej.
Moja teściowa przyjęła nas surowo i bez śladu uśmiechu. Moja wizyta wyraźnie skwasiła jej humor. Razem z pakunkiem wszedłem do salonu i rzuciłem go na fotel. Lidusia gdzieś uciekła. Zostałem z panią domu sam na sam i oko w oko.
- Co słychać u pana w szkole? - tylko z grzeczności spytała.
W nosie miała całą tę moją naukę, i guzik ją to obchodziło!
- Ano, cóż... Ożeniłem się... - z obawą w głosie wyznałem.
Teściowa wbrew przewidywaniom uśmiechnęła się. Nowina ta ją uradowała. Z pewnością sobie myślała: *Bogu dzięki, ten goły nieopierzony wróbel ożenił się z jakąś podszytą wiatrem podfruwajką. Przynajmniej przestanie tu przyłazić.*
- I słusznie, - odparła. - Śluby należy brać tylko za młodu. A z kim się pan ożenił?
- Z Lidusią.
Aż zmieniła się na twarzy.
- Z jaką Lidusią?!
- Z pani córką.
Jak ta nie zawrzaśnie:
- Lidia! Chodź-no tutaj natychmiast!
..........................................
*) w tamtych czasach - sądząc po wzmiankowanej w powieści /nieco wcześniej/ katastrofie sterowca generała Nobile (25 maja 1928 r.) - mowa o końcówce lat 20-tych ubiegłego stulecia
ratings: perfect / excellent