Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2021-07-18 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 640 |
Nareszcie kolejka drgnęła i jakaś siła, mimo tego sztucznego paraliżu, zmusiła mnie do zrobienia jeszcze pięciu a trochę później jeszcze dwóch kroków. Więcej jednak nic nie uległo zmianie. Ludzie milczeli. Biel otoczenia raziła mnie w oczy. Wokół panowała zupełna cisza. Poczułam jakby ktoś zamknął mnie w dźwiękoszczelnej kabinie. Nigdy nie byłam w tak dziwnym miejscu, w którym żaden dźwięk nie przerywał tej makabrycznej ciszy. Nawet wtedy, gdy wszyscy posuwaliśmy się w jednym kierunku, niczego nie słyszałam. Jakiś czas temu, chociaż po całym korytarzu rozchodziły się szepty kolejkowiczów a teraz nic. Kompletna cisza. Jakby żaden nasz ruch nie wywoływał nawet podmuchu powietrza.
- Co jest? Wariuję! Niech mnie ktoś stąd zabierze.
Krzyczałam, lecz mój głos ktoś ściszył zupełnie do zera i nawet sama nie usłyszałam niczego.
- Dlaczego wszyscy tak pokornie przyjmują swój los Może znalazłam się w grupie osób, których nic nie dziwi. Może to jakaś gra. Matrix, czy coś innego. A może to tylko ja jestem tutaj normalna, bo zachowuję się inaczej niż wszyscy a może jest na odwrót i jestem tylko czarną owcą w tym niemym stadzie baranów. Aby to sprawdzić, z całej siły uderzam dziewczynę stojącą za mną. Zachwiała się, zakołysała na boki i bezszelestnie oparła o starszego mężczyznę. Uderzam ją po raz drugi i znowu nic. Drga tylko przez chwilę, lecz zupełnie na tę moją agresję nie reaguje. Zachowuje się tak, jakby ją ktoś wyłączył. Nie broni się zupełnie i nie protestuje. Inni, którzy to widzą, patrzą obojętnie w naszą stronę. Zupełny brak reakcji ze strony wszystkich i nawet nikt na mnie nie nasłał nadzorców, czy też opiekunów tej grupy. Czy to normalne? Oj, chyba, to coś ze mną jest nie tak. Po tym incydencie i ja poddaję się także.
Znowu mijają długie godziny. Już i ja na nic nie reaguję. Nie opłaca się. A, co się będę wyrywać. Nie chcę walczyć. Raz kozie śmierć.
Niespodziewanie, przypomniałam sobie, że ten motyw śmierci już gdzieś słyszałam. Tak to było tutaj.
- Że niby co? - Pomyślałam - To jakaś paranoja. Ja przecież żyję. Nic się nie stało. Pamiętam dobrze. Zanim się tutaj znalazłam, byłam razem z całą paczką u Damiana. Była godzina trzynasta, trzynastego w piątek.
Wtorkowe popołudnie było upalne. Po wykładach, całą naszą czwórką, poszłyśmy na plażę.
- Opalenizny nigdy za dużo - stwierdziła Irmina i od razu rzuciła się na koc.
Zrobiłyśmy to samo. Prażące słońce usypiało nas a odgłos odbijających się od brzegu fal ten stan jeszcze w nas pogłębiał. Przysypiałyśmy. Było nam po prostu cudownie, bo czegóż jeszcze mogłyśmy chcieć więcej.
Irmina, która jest Romką, od samego początku przewodzi naszej grupie i najczęściej sama decyduje o wszystkim. Ta jej chęć dominacji nad nami, wynika z tego, że ona sama boi się bardzo, iż kiedyś się to wszystko dla niej po prostu się skończy i będzie musiała podporządkować się wymogom swojej grupy etnicznej. Dlatego wymyśla dla nas wszystkich różne rozrywki, by jak najpełniej wykorzystać dany jej bezcenny czas. Przeczuwa, że to wszystko nagle się zmieni i zostanie ona tradycyjnie porwana i zmuszona do ślubu z mężczyzną, którego być może nigdy nie pokocha. I od tej chwili cała wiedza, którą teraz uda jej się zdobyć, będzie już tylko dla niej. Jej dotychczasowe ubiory, zostaną wspomnieniem a i my znikniemy z jej horyzontu. Jeśli tak się stanie, to ona, nasza Irmina, śliczna dziewczyna o kruczoczarnych włosach, inteligentna i bez przerwy uśmiechnięta zostanie dla nas tylko wspomnieniem.
Na razie jednak, wszystkie cieszymy się, że jest wśród nas i śmiejemy się, gdy właśnie teraz wskakuje do wody, by z niej, po chwili, pomachać nam zdjętym właśnie stanikiem.
Piątek. Od rana pamiętałam o zorganizowaniu dla siebie obstawy potrzebnej przy ewentualnym spotkaniu z autorem dziwnego SMS-a. Nie jest to zbyt trudne. Ja i dziesięć innych osób jesteśmy już u Damiana. Po wczorajszej, pewnie już ostatniej domówce tego roku akademickiego, leczymy tutaj kaca. Jedni większego inni mniejszego, ale nikomu nie chce się opuszczać gościnnych ścian trzypokojowej rezydencji naszego gospodarza. Mogłam więc nie obawiać się niczego. Nawet tak zmaltretowana grupa ludzi stanowi przecież większą siłę niż pojedynczy nawet nieźle napakowany osobnik.
Tak więc siedząc, stłoczeni na jednoosobowej kanapie i dwóch fotelach, gaworzyliśmy o wszystkich ważnych sprawach, czyli o niczym. W innej sytuacji, pewnie bym nie wyrobiła i opuściła to smętne grono, ale nie dzisiaj.
Wszędzie walają się puste butelki po tanich winach, puszki po piwach i liczne niedopałki, ale na razie nikt nie ma siły, by z tym problemem coś zrobić. W pokoju jest chłodno i nie panuje tutaj żaden zaduch. Jest tak przyjemnie, bo z powodu narastającego upału, wszystkie dostępne otwory zapewniające dostęp świeżego powietrza zostały przez nas otwarte. Lekki przeciąg powoduje nieustanny ruch powietrza, przez co po kilku godzinach, nasze mózgi mając dostęp do życiodajnego tlenu, choć do tej pory zbuntowane, teraz zaczynają pracować nieco normalniej. Przez to, coraz logiczniej i coraz krytyczniej zaczęliśmy spoglądać na siebie a łazienka zaczęła być najbardziej popularnym pomieszczeniem. Nasi faceci z gołymi torsami i mokrymi jeszcze głowami, gdy z niej wychodzą, zaczynają znowu być nieco bardziej podobni do tych, którymi byli jeszcze wczoraj. Z dziewczynami jest podobnie.
Powoli też, ale jednak ostatecznie, powróciła do nas energia. Do południa nieomal wszystkie ślady naszej obecności zniknęły. Po raz pierwszy od dawna, nie będziemy musieli omijać szerokim łukiem swojego dobroczyńcy i tym razem bez wstydu będziemy mogli spojrzeć w jego twarz.
Do trzynastej brakowało jeszcze pięć minut. Odetchnęłam z ulgą. To był rzeczywiście żart. Mogłam już spokojnie poprawić makijaż. Zamknęłam drzwi łazienki. Wyjęłam kosmetyczkę i spojrzałam w lustro.
- To ja.
Znowu dwanaście kroków i znowu cisza.
- To już chyba kilka dni - pomyślałam.
Że też nie jestem śpiąca i nic mnie nie boli ze zmęczenia. Dlaczego niczego nie czuję i nawet bunt we mnie, wygasł już zupełnie. Wdała się obojętność. Niewtajemniczonym powiem, że jest to taki stan, w którym zaczynam bawić się swoją bezsilnością. Śmieszy mnie to, że wplątałam się w coś, na co nie miałam żadnego wpływu i teraz nie chce mi się z tego wyplątać. I jest mi to głęboko obojętne. Mam to gdzieś. Nie szukam już winnych. Nie szukam pomocy. Nie robię nic. Mam stać. Stoję. Mam iść. Idę. I to wszystko.
Przedtem zastanawiałam się, co tutaj robię. Teraz wiem. Nie robię nic. Czekam. I jest mi wszystko jedno na co. Powiedzą, że nie żyję. Fajnie. Że coś przeskrobałam. Jeszcze lepiej. Już mnie interesuję, czy tam na zewnątrz, ktoś zauważył moją nieobecność. Jeśli tak, to jego problem. Przeglądam się w lusterku wyjętym z kosmetyczki. Czy to ja? Nie pamiętam. Jeśli tak, to jestem całkiem ładną dziewczyną, jeśli nie ja, to ona jest ładna. Wszystko jedno. A właściwie, co znaczy, że ktoś jest ładny. Tutaj wszyscy jesteśmy ładni, chociaż na początku tego naszego wspólnego stania tacy nie byliśmy. Może, to przez to stanie w tej kolejce piękniejemy. O jaka piękna jest ta dziewczyna, którą przedtem uderzyłam. Dobrze, że jest we mnie ta obojętność, bo nie mogłabym znieść tej piękności obok siebie. A właściwie dlaczego nie. Jest mi to obojętne.
Skąd właściwie pochodzę i gdzie mieszkam. Nie pamiętam. A co to znaczy, że gdzieś się mieszka. Nie wiem. Stoję. Idę. I tylko to się liczy. Wreszcie drzwi. Nagle ogarnia mnie jeszcze większa światłość.
I po chwili, pamiętam, czuję i myślę.
Mam dziesięć lat. Chodzę po placu. Już jestem za duża na lalki. Po komunii nie wypada ani się mazgaić, ani marudzić. Udaję więc nastolatkę. Patrzę na swoje ręce, jakbym przyglądała się lakierowi na paznokciach. Ręką odgarniam włosy i potrząsam głową, jak czynią to inne kobiety i przede wszystkim przyglądam się chłopcom, którzy, jak ja, zostali przyprowadzeni tutaj przez swoich rodziców, aby wspólnie z nimi spędzić tę niedzielę. Muszę dowiedzieć się przecież, dlaczego kiedyś któryś z nich będzie moim mężem i po co mi on będzie potrzebny. Że do wspólnych dzieci, to już wiem, ale co poza tym. Będzie, jak i ja pracował. I będzie mnie kochał. Czyli co? Czy nie pozwoli mnie bić innym chłopcom i zakaże im ciągnięcia mnie za włosy. A może sam to będzie robił i to wszystko z tej miłości. Jeśli tak, to nie chcę żadnego.
Na łące, nieopodal nas, przysiadła jakaś staruszka.
- Podejdź do mnie. - Powiedziała, patrząc w moją stronę.
- Ja? - Zdziwiłam się.
- Tak ty.
Podeszłam. Popatrzyła na mnie i nagle, jakby z wielkim przestrachem zawołała:
- Teraz jesteś jeszcze ale za kilka lat, już ciebie nie będzie. Masz zapisaną przyszłość, ale jej nie przeżyjesz. Będziesz żyła wiecznie, chociaż umrzesz młodo. Odejdziesz, chociaż nikt tego nie zauważy.
Po tym, jak już wypowiedziała te wszystkie słowa, odeszła, nie oglądając się już na nikogo. Nic z tego nie zrozumiałam, ale poczułam strach.
- Takich rzeczy nie mówi się dzieciom. – Krzyknęłam za nią z wyrzutem w głosie.
Ewelino, mówię do ciebie. Otworzyłam oczy. Już nie musiałam mrużyć powiek. Jasność sprzed chwili zniknęła. Siedziałam teraz w wygodnym fotelu i patrzyłam w ogromne lustro. W pomieszczeniu nie było nikogo a głos, który słyszałam, dobiegał jakby z jakiegoś głośnika. Zaczęłam się rozglądać. Pokój był nieomal kwadratowy. Ze ścian emanowały jakieś promienie światła. To one nadawały temu pomieszczeniu ciepłą jasność dnia. Pokój ten nie posiadał okien a tylko jedne ogromne drzwi. Bardzo starałam się teraz przypomnieć sobie, jak się tutaj znalazłam. Nie udało się. Nie szkodzi. A, zresztą, co to za różnica. I tak po chwili opuszczam to pomieszczenie i idę dalej. To jakiś wewnętrzny głos wewnętrzny nakazał mi, abym natychmiast wstała i szła dalej.
Gdy minęłam już ogromne drzwi, znalazłam się w wielkiej sali. Całe to wnętrze wypełnione było masą biurek przy których siedzieli ludzie z naszej kolejki. Tylko ja stałam. Nikt nie poprosił bym usiadła i nie powiedział, gdzie mam iść, bym tak, jak inni mogła także usiąść. Pewnie jednak nie było dla mnie miejsca, bo stałam w bezruchu jeszcze dłuższy czas.
- Należy już do was. - Usłyszałam nagle, nie do mnie skierowane słowa, lecz to one właśnie wyrwały mnie z letargu, w którym się jeszcze przed chwilą znajdowałam.
- Chodź za nami.
- Dobrze Ewelin, że chcesz studiować.
Tylko tyle na początek powiedział tata, gdy oznajmiłam mu, że złożyłam już w kancelarii wszystkie potrzebne dokumenty.
- Wiesz dobrze, - kontynuował jednak dalej - że teraz bez dyplomu nic się nie znaczy. Z nim także nie, dodał sarkastycznie, ale chociaż ja będę dumny, że mam mądrą i wykształconą córkę.
Niezbyt lubiłam, gdy zwracał się do mnie z tą nieomal męską odmianą mojego imienia, ale w ten sposób chciał on zaakcentować, że ten mój wybór jest dobry i, że jest z tego bardzo zadowolony.
Dla mamy byłam jej Linką. Ona rozumiała także, że mam prawo do swoich błędów, czego tato nie akceptował, zarówno u mnie tak i u swojej żony. Pod tym względem chciał być rygorystyczny. Ale sierżantem domowego poligonu jednak tak do końca nie był. Bał się tylko, że jeśli będzie mi nadzwyczajnie ulegał, to ja sobie odpuszczę i z jego marzeń o mojej przyszłości nic nie zostanie. Czy miał rację, nie wiem. Już jako nastolatka dostrzegłam te jego nie najpiękniejsze cechy charakteru, ale byłam prawie przekonana, że mogę go sobie wychować, tak, że będzie robił, co zechcę. Niestety, tak mi jakoś zeszło, że nigdy tej idei nie wprowadziłam w życie. Tak więc straciłam raz na zawsze szansę, bym prawie bezboleśnie mogła się przekonać, czy mam w sobie tę kobiecą moc, która zdolna jest ujarzmić takiego wspaniałego mężczyznę, który na dodatek mnie kocha. I dlatego, dopiero na swoim przyszłym facecie to ujarzmianie będę musiała wypróbować. Ale spodziewam się, że te próby mogą mnie jednak zaboleć. No cóż, szkoda, ale bywają i gorsze sytuacje. Na razie zresztą tych prób nie mam i tak na kim przeprowadzać, bo w związkach trwających od kilku dni do kilku miesięcy, nie da się tego wykonać tak, by mieć całkowitą pewność ich skuteczności. Moi faceci niezbyt specjalnie do tego też się nadawali. Byli nieomal moimi równolatkami, a to oznaczało, że pod względem emocjonalnym, nie mogli mi dorównać. My dorastamy szybciej oni wolniej. W dorosłych mężczyznach znaleźć jeszcze można ślady wiecznych chłopców a co dopiero w nich. Są pewni siebie do czasu, gdy nie podejmują żadnej poważnej decyzji a, gdy muszą to zrobić, najczęściej starają się uciec. Może dlatego nie specjalnie spieszy mi się do stałego związku, stałych problemów i stałej walki ze swoim partnerem, prowadzonej przeze mnie tylko po to, by wydoroślał. Och jaką jestem mądrą dziewczynką. Aż strach pomyśleć, kim będę za kilka lat. Życia nie da się przecież zaplanować. Gdzieś musi być efekt zaskoczenia, gdzieś niespodziewane uczucie. Bez tego nasze istnienie byłoby nudne, przewidywalne i nie warte naszego oczekiwania. Wiem, że chociaż nie szukam miłości tak beznadziejnie i desperacko, jak niektóre inne dziewczyny, to ona i tak sama mnie znajdzie, czy tego będę chciała, czy nie. Poza tym wierzę, że od pozostałych przedstawicielek swojej płci, aż tak bardzo się nie różnię. Z pewnością będą mi dane i uśmiechy i łzy. Po prostu cały ten kram życiowych niespodzianek, bez których tak naprawdę nic nie ma sensu.
Pierwszy rok, zszedł mi, jak zresztą każdej świeżo upieczonej studentce, na wkuwaniu, balangach i powtórnym wkuwaniu, a wszystko to przeplatane było bezustannymi zaliczeniami. Nie wszystkie one były bardzo stresujące. Te mniej, o których teraz jeszcze trochę wstydzę się wspominać a pewnie wszyscy wiedzą o jakich mówię, opowiem chyba dopiero swoim wnukom, lecz mam nadzieję, że nawet wtedy obejdzie się bez szczegółów.
Teraz, prawie już po skończonym drugim roku, mam już ugruntowane w sobie przekonanie o słuszności podjętych decyzji. Staram się też nie odbiegać sposobami zachowania od swojej grupy. W końcu raz się żyje. Gdy dziewczyny chcą poszaleć, szalejemy. Na szczęście dla nas jeszcze ani razu nie pokłóciliśmy się o facetów. Żadna z nas czterech, nie wydrapała jeszcze oczu drugiej, tylko dlatego, że tamtej trafiło się lepsze ciacho niż jej. Mówię, jak na razie, bo to wszystko może się przecież jeszcze zmienić. Nie takie przyjaźnie, jak nasza rozpadały się z tego powodu.
Tak więc wszystko przed nami. Myślę, że zawsze, gdy dziewczyna zakochuje się już tak na poważnie a za każdym razem tak jest, wtedy głupieje. Broni tego związku i zdolna jest wtedy do najgorszych rzeczy. Właśnie wtedy potrafi te oczy wydrapać każdej, która w jej związku spróbuje cokolwiek namieszać. Bo to zakochanie tak właśnie lasuje jej mózg.
W miarę upływu czasu, albo się z tego zaślepienia otrząśnie, albo trwa w tym związku w nieskończoność, czyli do pełnego otrzeźwienia i zobaczenia wad partnera. Jeśli te wady nie są groźne to przedłuża ona ten swój stan o kolejne dziecko, jeśli nie to zaczyna chcieć być znowu upolowana. I wtedy robi się znowu zazdrosna o konkurentki do serca kolejnego swojego wybrańca i ten spektakl wydrapywania oczu może znowu powtórzyć i każdą, nawet największą i najprawdziwszą przyjaźń zakończyć.
I to wszystko może nas spotkać w naszym życiu. Sama nie wiem, czy warto było tak niecierpliwie czekać tej swojej dorosłości. Rzadko się później zdarza, byśmy tego nie żałowały. Ale, o ile na sam proces dorastania wpływu nie mamy żadnego, to już za swoje decyzje świadomie odpowiadamy.
Dlaczego na przykład teraz trzeźwieję w łazience u Damiana. Bo chciałam mieć obstawę, bo chciałam trochę popić i poplotkować, czy może dlatego, że nic nie dzieję się przypadkowo. Nie wiem. Myślę, że powinnam teraz o tworzyć oczy i raz jeszcze spojrzeć w lustro. Serce chce wyskoczyć z moich piersi, ale robię to.