Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2022-04-10 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 624 |
Potem zachciało mi się płakać. Pochlipałem trochę. Do wielkiego ryku jeszcze mi brakowało. Nie miałem dziewczyny. A ta, co ją za mną wysłano, została przeze mnie kompletnie zbagatelizowana. Ale to jeszcze nic. Nagle poczułem że nie mam sensu życia. Że sens mi umknął. A ja, goniąc go, pogubiłem się jak facet co szuka agencji reklamowej, a znajduje pracę przy cyklinowaniu parkietów. Może i praca przy cyklinowaniu nie jest taka zła, ale to jest takie głupie, kiedy sam siebie pytasz - Gdzie jest cel?
Rechot żab.
Ale to nie żaby tak rechoczą. To ten Ufok tak się niby uśmiecha.
- Czekaj. Dam ci mapę - Coś namalował palcem po szybie.
Zorientowałem się, gdzie jestem. I jaki mam przyjąć azymut.
Kupę mi się zachciało. Rozejrzałem się. - Tam, gdzie stoi ten bankomat - Zadecydowałem.
Podszedłem i przykucnąłem. Nawet nie chciało mi się tworzyć. co wyjdzie, to wyjdzie... Ale czymś się trzeba podetrzeć.
Zrobiło się romantycznie. Jakby z Sonaty Księżycowej. Wiatr przywiał banknot. Tak czasami jest, jak się siedzi pod bankiem. I oto jest wyzwanie. Na ten moment największe wyzwanie. Czy podjąć go? Bo to było 500 złotych? Czy się nim podetrzeć?
Zaprawdę, powiadam wam. Nie miałem jeszcze w życiu podobnego dylematu. Nawet jak strzelałem w kamieniołomach. Wziąłęm banknot, trochę mu się przyglądałem. Schowałem do kieszeni. Przecież nie odejdę pomazany kupą? Kucałem dalej. Żeby jakieś UFO nalatywało, to bym chyba poprosił o to, żeby mnie zabrali. Ale znowusz. Jak oni mnie zabiorą, to po co mi 500 złotych? Nie wiem jak oni w kosmosie się rozliczają, jednak doszedłem do wniosku że na pewno nie w złotówkach. Mam tak czekać do rana?
- Nie - Obwieścił Ufok. Teraz już dochodził do formy. Znaczy się do formy, w której rozpoznawałem samego siebie.
Przyjdą tutaj ludzie. Z teczkami - Ze skóry wielbłąda. W płaszczach w paski. Z zebry. Z torebkami od Armaniego. Barboliny. Nie mogę tu być.
Wstałem. Popukałem w bankomat. Ale nic z niego nie wypadło. I jakoś tak zapomniałem, że się nie wytarłem. I tak to już chyba się zapisało w ogólnej świadomości. Że ten, co ma, ale nie doszedł tego ciężką pracą, ma zawsze na dupie kleks. Może to jest opowieść biblijna? Może tak się tworzą historie, w które potem człowiek wierzy przez całe tysiąclecia? Żebym to ja się wyparł owej plamy, ale ja o niej po prostu zapomniałem.
STAŁ TAM TAKI OBYWATEL, W PRZEJŚCIU PODZIEMNYM, LECZ MI WYGLĄDAŁ BARDZIEJ NA ARTYSTĘ. TYLKO ON I PUSTE PRZEJŚCIE. SZEROKIE, WYDYMANE, ŚLISKIE OD TEGO, CO WIESZ - CZYŚCI, A JEŁOP SIEDZI NA MASZYNIE I NIĄ STERUJE. CO MA TAKIE ŚMIGŁA.
i OWY, W KAPELUSZU. A NIE ZAPOMINAJMY, ŻE MIAŁ TAKŻE BUTY - NIEPASUJĄCE, STARE, JAKBY Z OBRAZKA NA KTÓRYM WYWRACA SIĘ CHARLIE CHAPLIN, NO... TAKIE STARE DYRDYMAŁY. I SPODNIE. Z SZELKAMI. BUFONIASTE. KOSZULA W PASKI. WŁOSY JAK DRUT. TROCHĘ MI PRZYPOMINAŁ KNURA, CO OD ONEGO ODRÓŻNIAŁO GO TO, ŻE GRAŁ NA BAŁĄŁAJKIE. I JAK ON, ARTYSTA, MNIE OBEJŻAŁ, TO ZACZĄŁ GRAĆ.