Go to commentsChapter Twenty Four
Text 24 of 25 from volume: What goes around comes around
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2023-07-29
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views256

Czytał finezyjny opis, umieszczony na ciemnobrązowej buteleczce sosu sojowego.  Analizował skład, walory estetyczne etykiety,  jakość opakowania oraz cenę. Wybierał spośród tuzina różnych marek oraz obcojęzycznych nazw, które zupełnie  nic mu nie mówiły.  Był sos shoyu, tamari, koikuchi, shiro, kanro, bio-ekologiczny, a także o zmniejszonej zawartości soli lub normalnej. Dla laika takiego jak on, asortyment był zdecydowanie zbyt szeroki i ani trochę nie pomagało to w podjęciu decyzji.

– Do sushi polecam ten – Matthew, który od dwudziestu minut czekał, aż Tim zdecyduje się na jeden z wyrobów, miał ochotę wrzucić do koszyka pierwszy flakon z brzegu i udać się do kasy.  Nie mógł pojąć, dlaczego przyjaciel nie rozeznał się w ofercie niezbędnego artykułu zanim wybrał się na zakupy.

– Sam nie wiem… – mruknął Timothy, opieszale biorąc do ręki butelkę z napisem Kikkoman, dokładnie tą, którą wskazał kolega.  – To jeden z tych ekologicznych, boję się, że będzie zbyt mało wyrazisty w smaku…

– Do jasnej kurwy! Ileż można się zastanawiać nad przyprawą? – Matt definitywnie stracił resztki cierpliwości. Był ostatnią osobą, która powinna pełnić funkcję opiniodawcy w markecie.

Tim nie obraził się za nietaktowny komentarz. Traktował te zapalczywe odzywki z przymrużeniem oka.

Pochłonięty lekturą kolejnej etykiety sosu sojowego usłyszał głośny huk. Odwrócił głowę i zobaczył jak wątłe ciało przyjaciela odbija się od metalowego regału, strącając część asortymentu na podłogę. Kilka ćwierćlitrowych słoików z sosem spaghetti pokryło przemysłowe kafle ciemnoczerwoną breją. Nim zdążył zareagować, Matthew złapał równowagę, wypatrując osoby, która świadomie go pchnęła, przechodząc tuż obok. Kilka metrów dalej, rosły mężczyzna szedł dziarskim krokiem nie oglądając się za siebie.

– Może jakieś przepraszam, dupku?! – wykrzyknął Matthew. Wysoki i bardzo dobrze zbudowany blondyn od razu przystanął, mierząc poszkodowanego wzrokiem pełnym pogardy.

– Co tam mruczysz, chudzielcu? – odparł, zawracając. Prostacka odpowiedź była, rzecz jasna prowokacją, do której dążył, kiedy trącił go w ramię. Alejka była wystarczająco szeroka i nie powinien zatarasować mu drogi.

Tim niezwłocznie odłożył produkt na półkę w napięciu obserwując rozwój sytuacji.

– Jaki masz problem człowieku?! – Matthew automatycznie spiął wszystkie mięśnie, patrząc lekceważąco na nadchodzącego wroga.

– To ty nie patrzysz gdzie stoisz… – podjudzał go mężczyzna, wyraźnie szykując się do ataku.

Tim postanowił wkroczyć do akcji.

– Panowie… spokojnie… – Ustawił się między nimi, starając się nie dopuścić do bijatyki, która wisiała w powietrzu. Tęgi blondyn spojrzał na interweniującego chłopaka pobłażliwie. To nie on był jego celem.

– Jeffrey suń się… lubię cię, ale dla własnego dobra się nie wtrącaj… – zagroził, używając  spokojnego tonu. Ponad wszelką wątpliwość miał nieczyste zamiary tylko względem byłego przyjaciela, który przypadkiem się napatoczył w to czwartkowe przedpołudnie.

– Dalej szprycujesz się sterydami? Przystopuj trochę, bo zeżrą ci pozostałości mózgu… – fuknął Matthew, z rozbawieniem obserwując żyły, pulsujące na jego skroniach.

Umięśniony mężczyzna wyminął Tima, jedną ręką przygniatając szatyna do sklepowego regału. Timothy próbował kolejny raz stawić się w obronie słabszego kolegi, ale agresor z impetem odepchnął go wolną ręką. Jeffrey również nie był chuchrem, a cios sprawił, że zatoczył się jak marionetka.

– Nie pozwalaj sobie, Patterson… – warknął, patrząc mu prosto w oczy. – Powinienem był rozkwasić ci ten głupi ryj, kiedy miałem okazję.  Trzymaj się z daleka od mojej siostry, inaczej nie skończy się tylko na posiniaczonej mordzie i porysowanym aucie – przywołał  wspomnienia z ich ostatniego spotkania. Miało miejsce w listopadzie ubiegłego roku na imprezie, której Matthew był gościem, a Carl gospodarzem. – Wystarczą jej alimenty, nie potrzebuje cię w swoim życiu…

– Jesteś ostatnią osobą, która będzie o tym decydować.

Matt nie wyglądał na specjalnie przejętego napadem furii byłego kolegi. Bez przerwy, zuchwale się uśmiechał, patrząc z nonszalancją.  To był błąd, o czym chwilę później, boleśnie się przekonał.  Matthew i Carl mierzyli tyle samo wzrostu, na tym jednak kończyły się ich wspólne cechy. Biceps Atkinsa był jak trzy ręce przeciętnego mężczyzny. Blondyn chwycił głowę swojej ofiary oburącz i dwa razy uderzył nią o plastikowy szyld, przymocowany do półki, o którą Matthew się opierał, a raczej napierał – przyciśnięty przez muskularne ciało Carla. Po tym zajściu, Tim momentalnie odciągnął zaczepnego furiata od swojego przyjaciela. W tym samym czasie do ich trójki dołączyło dwóch, rosłych ochroniarzy centrum handlowego.

– Panowie, proszę natychmiast opuścić teren marketu… – powiedział jeden z nich, patrząc bezwzględnie na każdego z osobna. Tim się nie odezwał, Matthew był zajęty rozmasowywaniem obolałej głowy i pleców, a Carl głośno się zaśmiał, luźno opierając dłonie na biodrach.

– Uspokój się, cieciu… – rzucił obcesowo, po czym znów zwrócił się do Matthew. – Nie żartuję, zbliż się do Jennifer raz jeszcze, a powybijam ci zęby… – oznajmił i jak gdyby nigdy nic poszedł dalej, odprowadzony bacznym wzrokiem przez pracowników ochrony.

– Wy też… – odezwał się rudowłosy jegomość w czarnym kombinezonie z logo agencji ochrony.  Tim i Matt wymienili się spojrzeniami.

– Już idziemy! – odpowiedział mu nieprzyjemnie Timothy i delikatnie chwycił Matta za ramię, prowadząc do wyjścia z hali. Chłopak niemal od razu zrzucił jego rękę ze swojego barku.

– Poradziłbym sobie! – burknął nadąsany, kiedy zniknęli za rogiem.  Nie lubił sytuacji, w których publicznie obnażał swoje słabości. Nie umiał się bić jak większość jego znajomych. Był mocny tylko w gębie i Tim doskonale o tym wiedział.

– Jasne, właśnie widziałem jak sobie radzisz!  Czym ty mu tak podpadłeś, Matt?!




Matthew nawet nie pamiętał, o co posprzeczał się z Carlem tego feralnego wieczoru. Pewnie, jak zwykle poszło o jakąś głupotę. Mimo wszystko Matt próbował go zagadywać, by rozluźnić atmosferę, ale chłopak trzymał dystans, uparcie go ignorując. Co więcej, ich osobisty konflikt wzniecił spór między resztą uczestników zabawy.  W pewnym momencie sytuacja stała się tak napięta, że biesiadnicy podzielili się na dwa obozy i impreza toczyła się równolegle w salonie oraz kuchni.


Niewysoki brunet mówił przesadnie podniesionym tonem. Był bardzo poruszony. Energicznie gestykulował, ściągając  na siebie uwagę zgromadzonego towarzystwa.

– Tak powiedział! Że nie można ci ufać! Obłudny kutas! – obwieścił zaaferowany, na co Matthew impulsywnie uniósł szklankę bourbona, biorąc spory łyk. Ta informacja sprawiła, że lekkie poirytowanie  zamieniło się w silny gniew.  Nigdy, nawet w trakcie najostrzejszych kłótni nie przypuszczał, że Carl będzie nastawiał kolegów przeciwko niemu.

Do pomieszczenia, w którym siedzieli weszła atrakcyjna dziewczyna. Zalotnie kołysząc biodrami, zwinnie przemknęła po błyszczącej posadzce, kierując się do lodówki. Zdecydowanie pociągnęła srebrne drzwiczki, rozglądając się wśród kilogramów jedzenia i litrów alkoholu. Pochyliła się, eksponując męskiej publiczności kształtne pośladki, opięte kusą, dżinsową spódniczką.

– Co tam, Jennifer? – zagaił niepewnie Ryan, chłopak który chwilę wcześniej uskarżał się reszcie zebranych na jej brata, Carla.

– W porządku – odrzekła z uśmiechem. Wyciągnęła kilka butelek piwa i wróciła do sąsiedniego pokoju. Ryan sugestywnie szturchnął Matthew w ramię, podążając wzrokiem w miejsce, gdzie przemknęła Jennifer.

– Trzyma się z dala od niegrzecznych kolegów braciszka – prychnął z oburzeniem. – Jakiś czas temu Tom do niej zarywał, ale dała mu kosza. Potem usłyszał od Carla, że ma sobie dać z nią spokój, bo jego siostra nie umawia się z degeneratami. Gustuje tylko w porządnych mężczyznach! – mówił zdenerwowany – Rozumiesz?  Tak nazywa swoich kumpli, degeneraci!  Co za burak…

Matt z zaciekawieniem uniósł brew, chichocząc pod nosem.

– Daję jej… dwie godziny i sama wskoczy mi do łóżka – rzucił pewnym siebie głosem.  Blondyn siedzący z jego prawej strony wybuchł gromkim śmiechem. Reszta poszła za jego przykładem.

– Proszę cię, ty jesteś tutaj największym degeneratem, nie masz u niej szans! – odezwał się rudowłosy chłopak, usadowiony w rogu stołu.  Ryan przytaknął, zwracając się do Matthew.

– Stawiam stówę, że odeśle cię z kwitkiem…

Matt przyjął wyzwanie.

– Musi przespać się z  tobą z własnej woli! – zaznaczył kolejny z sześciu kompanów. Matthew prawie zadławił się drinkiem.

– Pojebało cię?! Nie jestem jebanym gwałcicielem! –  zbulwersował się.

– Jak masz zamiar udowodnić, że ją zaliczyłeś? – zapytał ktoś z grupy. Chłopak wyciągnął z kieszeni telefon, ostentacyjnie nim wymachując. Kiedy stało się jasne, że Matthew mówi całkiem poważnie, jeden kolegów spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Stary… mówisz serio? Co to za dziecinada? Poza tym masz przecież dziewczynę… – wydukał, obserwując niewzruszoną reakcję pozostałych.

– Która dupczy się z kim podpadnie w Portland… – odpowiedział z niesmakiem Matthew. Chłopak, który go zagadnął manierycznie parsknął, kręcąc głową, aby podkreślić tragizm sytuacji.

– Masz jakieś dowody, czy to tylko twoje przypuszczenia? – syknął. – Zresztą, dlaczego wciąż z nią jesteś skoro cię zdradza? – dodał nim Matt zdążył zabrać głos.

Zbulwersowany Jayden, myślał w tym gronie najbardziej trzeźwo i w istocie też taki był.  W przeciwieństwie do reszty, odpowiedzialnie racjonował alkohol tego wieczoru, a innych używek w ogóle nie degustował.  Jego dywagacje pozostały bez odpowiedzi, wobec czego  wziął do ręki swoje piwo, z zapałem wstając z miejsca.

– Jesteście pojebani… – obrzucił kolegów wzrokiem pełnym pożałowania i wyszedł z kuchni.

Matthew jak powiedział, tak zrobił.  Nagranie, które miało być dowodem na wygrany zakład zostało skasowane jeszcze tej samej nocy. Ale to nie miało żadnego znaczenia, bo  ktoś uprzejmie doniósł Carlowi o tym, co się wyprawia pod jego dachem.  Atkins wpadł w taki amok, że gdyby nie koledzy, Bóg jeden wie, czy Matthew wyszedłby z tego żywy.  Jennifer miała pozostać nieświadoma, że upojna chwila z chłopakiem, w  którym podkochiwała się od podstawówki to wyłącznie efekt podłej intrygi…




Przeczesała dłonią splątane pukle lśniących włosów, nerwowo przechadzając się w tę i z powrotem. Nie lubiła niezapowiedzianych wizyt, zwłaszcza o tej porze i od osób, które słabo znała – czyli dokładnie jak w tym wypadku.

– Myślę, że mój brat ma rację. Nie komplikujmy tego… wolałabym żebyś… ustalimy kwotę alimentów… po prostu się dogadamy… – mamrotała pod nosem, z trudem odwzajemniając spojrzenie. Nawet nie zaprosiła go do środka, a przy powitaniu nie wysiliła się, choćby na udawany uśmiech. Wciąż stali w holu, przy drzwiach wyjściowych. Jennifer usilnie starła się go zbyć, ale Matthew pozostał nieugięty.

– Proszę… naprawdę chciałbym być obecny… jeśli nie w twoim życiu, to chociaż jego, albo jej… – Wskazał na brzuch dziewczyny.

– Wiem o zakładzie – wypaliła ni z tego, ni z owego, mając nadzieję, że chłopak w końcu zrozumie jej niechęć i w rezultacie przestanie się naprzykrzać. – Dostałeś chociaż jakiś bonus za zapłodnienie? – ciągnęła, pozwalając sobie na bardziej szyderczy ton.

Matthew z trudem powstrzymał się od aroganckiego uśmiechu. To był uwłaczający cios w twarz, ale z drugiej strony się nie dziwił. Na jej miejscu, pewnie zachowałby się tak samo.

– Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – przyznał skruszonym tonem. – Przepraszam. Nawet nie pamiętam tego dnia… wszyscy przesadziliśmy… to nie powinno mieć miejsca…

Jennifer skrzyżowała ręce na piersi. Dlaczego w dalszym ciągu nie odpuszczał?

– Matt… – ponowiła, starając się ułożyć jak najbardziej spójną i zwięzłą wypowiedź. – Też tam byłam. Też nie jestem święta. Zgodziłam się, choć doskonale wiedziałam, że chciałeś mnie tylko zaliczyć. Nie mam zamiaru teraz zgrywać skrzywdzonej cnotki… nie o to chodzi – wyjaśniła. Jego nieporadna mina, była wystarczającym dowodem na to, że kompletnie pogubił się w toku wydarzeń. – Wzdychałam do ciebie od siódmej klasy.  Ty i Caroline… byliście piękną parą, zawsze jej zazdrościłam. Nie mogłam uwierzyć, że tego wieczoru zostawiłeś ją właśnie dla mnie! Przed tobą miałam tylko jednego chłopaka, z którym byłam osiem lat. Pierwszy raz  w życiu postanowiłam pójść na całość, puścić wszystkie hamulce, cóż… wyszło, jak wyszło... – westchnęła, rozkładając ręce. – Nie przeszło mi nawet przez myśl, że moglibyśmy być razem. Pomijając to, co powiedział mi o tobie Carl… ty zwyczajnie nie potrafisz być w związku. Zawsze będziesz zdradzał, taki już jesteś…

Matthew spuścił zakłopotany wzrok, starając się jednak zachować powściągliwy wyraz twarzy. Miał niewiele argumentów, aby odeprzeć tak niepochlebny osąd.

– Doceniam szczerość – odrzekł ponuro, chowając ręce do kieszeni kurtki. – Rozumiem, masz pełne prawo tak o mnie myśleć. Zasługujesz na kogoś lepszego, to oczywiste… chciałbym tylko… – zawahał się – być obecny w życiu tego dziecka, proszę pozwól mi na to…

Jennifer spojrzała na niego z zastanowieniem.

– Nie rozumiem – oświadczyła. – Nie obraź się, ale inny chłopak twojego pokroju ucieszyłby się, że nie musi ponosić odpowiedzialności, poza tą finansową, oczywiście. Co tobą kieruje? Będę teraz niemiła – zaznaczyła – ale czy to nie przypadkiem wizja przegranej walki z chorobą? Strach przed śmiercią? Próbujesz mi wmówić, że przechodzisz jakieś cudowne nawrócenie przez to, co cię spotkało?

– Nie… nie to nie tak…

– A ja myślę, że właśnie tak! –  oponowała. –  Wybacz, ale nie dam się na to nabrać…

– Nie będę nalegał… ale naprawdę mam szczere intencje. Chcę być obecny, to wszystko.

Dziewczyna patrzała nieufnie.  Brzmiało autentycznie, mówił z głębi serca. Problem w tym, że Matthew Patterson i jego uczucia, interesowały ją nie bardziej niż wczorajsza prognoza pogody na biegunie południowym, a przynajmniej tak jej się wydawało tego dnia.

– Nie zabieram więcej czasu – oznajmił, kładąc dłoń na klamce. – Daj znać jaką decyzję podjęłaś…

Kiedy miał już wychodzić, usłyszał zdławiony głos Jennifer.

– W poniedziałek mam badania… jeśli chcesz mi potowarzyszyć…

Matt podniósł wzrok.

– Chętnie się z tobą wybiorę. O której?

– Na drugą.

– Będę po ciebie chwilę po pierwszej…




Nieznużenie wpatrywał się w pokerową twarz Christiana, próbując wyłapać najdrobniejszy szczegół, który świadczyłby o tym, że ma mu do przekazania złe wieści. Niewzruszona fizjonomia doktora Millera była dla niego sygnałem do niepokoju.  Abstrahując od nieskończenie długiej kolejki pacjentów pod gabinetem, był przecież piątek i za około trzy godziny, mężczyzna miał rozpocząć kilkudniowy urlop w Calabasas. Matthew nie oczekiwał, że lekarz będzie z tego powodu w skowronkach, bo zawsze wydawał się nad wyraz powściągliwy, ale mógłby przynajmniej od czasu do czasu się uśmiechnąć. Innym podłożem jego niepokojącego zachowania mogło być przemęczenie, spowodowane tym, że od tygodnia był jedynym lekarzem na oddziale.  Bez reszty angażował się w wykonywaną pracę i to, co Matt początkowo wziął za rozgoryczenie mogło być zwykłym skupieniem.

Szpakowaty mężczyzna uważnie analizował tekst na monitorze, czytając wers po wersie. Każdy niuans mógł mieć znaczenie w tym konkretnym przypadku. W końcu oderwał wzrok od komputera, obdarzając Matthew długo wyczekiwanym uśmiechem.

– Wspaniale – zakomunikował, niemal euforycznym tonem. – Dawno nie widziałem tak dobrych wyników. Twój organizm regeneruje się w rekordowo szybkim tempie. Za sześć tygodni powtórzymy PET, ale póki co wszystko jest w jak najlepszym porządku…. – mówił, pilnie zapisując coś w kartotece.

– Znaczy, że… to leczenie działa? – spytał niepewnie.

– Znaczy, że wszystko przebiega zgodnie z planem i masz dyspensę na wychodzenie z domu – odparł życzliwie.  Bezwzględnie zachowywał umiar w przekazywaniu dobrych informacji pacjentom.  Nigdy nie było wiadomo, czy poprawa nie jest chwilowa, więc wolał  zbytnio nie wybiegać w przyszłość z pozytywną diagnozą. – Według mojej wiedzy powinieneś mieć jeszcze po jednym opakowaniu każdego z leków, zgadza się? – zapytał, powtórnie spoglądając w monitor.

Matthew przytaknął po krótkim zastanowieniu.

– Rzuciłeś w końcu palenie? – zagaił, po zapoznaniu się z kolejnymi informacjami z formularza. Matthew zaśmiał się pod nosem.

– Ograniczyłem,  w tej chwili to jedyna przyjemność w moim życiu.

Christian spojrzał na niego sceptycznie.

– Dobrze… więc widzimy się… – Odwrócił głowę, zerkając w tekturowy kalendarz, wiszący na ścianie za jego plecami. – Czternastego… w walentynki. Mam nadzieję, że nie popsułem ci planów? – rzucił żartobliwie.

– Absolutnie…. – mruknął z przekąsem. – Wyjątkowo nie mam żadnych planów… spędzenie pierwszej połowy dnia w szpitalu, a drugiej w domu, leżąc we własnych rzygach…  wydaje się spoko opcją… – dodał z krzywym grymasem.

Doktor Miller obdarzył go współczującym wzrokiem.

– Niestety na piątek mamy komplet pacjentów, a od poprzedniego cyklu chemii muszą minąć przynajmniej dwa tygodnie.  Pomyśl sobie, że to już ostatni raz… – Doktor starał się go pocieszyć, niestety z miernym skutkiem. – Na dziś to wszystko… to, co? Do zobaczenia za sześć dni…



Jack czuł, że kolejne słowo przeleje czarę goryczy. Bardzo nie lubił, kiedy ktoś próbował kwestionować jego zdanie, a Margaret odważyła się dziś już trzeci raz sprzeciwić jego woli.  Nie ośmielił się podnieść na nią głosu, ale mówił na tyle asertywnie, by zrozumiała, że decyzja została już podjęta i nic nie wskóra swoim nabzdyczeniem.

– Maggie, kup ten bilet, a potargam go na twoich oczach, nie żartuję… – zagroził, charakterystycznie wymachując palcem wskazującym.  Kobieta pokręciła głową.

– Jestem dorosła i sobie poradzę, a ty masz co robić – westchnęła.

Do domu wrócił Matt. Kiedy wyłonił się z oddali, spojrzenia obydwojga powędrowały w jego kierunku.

– I jak tam? Co ci powiedział? – zawołał Jack, ledwie dostrzegając syna w progu salonu. Chłopak wyglądał na zaskoczonego pytaniem.  Margaret i Jack sprawiali wrażenie, jakby wiedza na temat jego kontrolnej wizyty u lekarza była im w jakimś celu, absolutnie niezbędna.

– Zajebiście… – powiedział z lekkim uśmiechem, wciąż zastanawiając się czym umotywowana jest dociekliwość tych dwoje.

– To ironia? – powątpiewał jego tata.

Matthew jeszcze bardziej się zdziwił.  Nie wyglądało, jakby pytał  wyłącznie z troski o jego zdrowie.

– Nie… jest okej, dlaczego pytasz?

Gosposia posłała swojemu pracodawcy spojrzenie pełne rozczarowania. Pan Patterson sprytnie udał, że tego nie widzi.

– Margaret ma w poniedziałek coś do załatwienia w Everett i muszę ją tam zawieźć…

– Nie musisz… – wtrąciła zgryźliwie, przewracając oczami.

– Peter prosił, aby o jedenastej odebrać Steve’a ze szkoły, bo on ma to przesłuchanie,  Amanda jest w pracy, a Natalie też jest poza zasięgiem. Pomyślałem, że mógłbyś to zrobić, jeśli oczywiście czułbyś się na siłach… – kontynuował, ignorując wypowiedź kobiety.

– W poniedziałek? – zapytał, by się upewnić. – Mam z nim zostać do czyjegoś powrotu?

– A mógłbyś?

Matthew z wahaniem przygryzł wargę.

– O pierwszej muszę… coś załatwić… – odrzekł, nerwowo drapiąc się po czubku głowy.

– W porządku, najwyżej cię zmienię… chodzi o to, aby go odebrać, bo do jedenastej na pewno nie wrócimy z Everett…

– Zlituj się Jack, pojadę cholernym autobusem! – wykrzyknęła, bezsilnie rozkładając ręce.

– Margaret, koniec tematu – zawyrokował mężczyzna. Zwrócił się do niej tonem, jakim na ogół rodzic daje dziecku naganę.

– W porządku, nie ma problemu – zaaprobował Matthew, uśmiechając się do rozwścieczonej, starszej pani.

Margaret burzliwie odsapnęła, piorunując Jacka złowieszczym  wzrokiem.

– Uparty jak osioł! – fuknęła pod nosem i obrażona wyszła z pokoju. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że to już koniec słownej przepychanki.


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media