Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | prose |
Date added | 2013-01-02 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2867 |
Kiedy patrzę w dół widzę spiralę mnóstwa schodów, która wije się długo, niknąc w przeraźliwej i ciężkiej ciemności. Gdzieś na granicy, gdzie widać jeszcze ostatnie stopnie, ciemność pożera brunatne barierki i rozkłada niedbale swój cień.
Legenda głosi, że na samym dole, w całkowitej ciemności – takiej, przy której człowiek nie widzi różnicy, kiedy zamknie oczy – znajdują się drzwi. Wieńczą dumnie spiralę schodów. Gdyby tak stoczyć się po nich i nabrać odpowiedniej prędkości, być może udało by się je rozbić głową.
***
Znajduję się w dosyć wielkim pomieszczeniu. Ziąb bije po kostkach jak wściekły, a ja spoglądam w punkt, który wydaje mi się oczywisty. To tak, jakbym bez wahania wiedział, gdzie mam patrzeć; jak gdyby ktoś wcześniej zaprogramował we mnie tę czynność.
Chciałbym oderwać wzrok, ale nie mogę. Widzę opuchniętą żuchwę i szyję. Czemu nie może mnie gonić mechaniczny żuraw? Byłby w stanie zniszczyć mi dom lub przynajmniej zgnieść mnie jakimś ładunkiem. Albo wściekły goryl. Czemu nie wściekły goryl? Przecież mógłbym rozrzucić kilka bananów i liczyć na to, że nie jest ludojadem; w każdym razie miałbym szanse uciec. A tutaj? Jak można uciekać przed opuchniętą żuchwą? Przecież opuchnięte żuchwy nie gonią. Tkwią tylko w miejscu, gdzie zwykle znajduje się ten fragment układu kostnego i dają się sobie przyglądać.
I choćbym nie wiem jak chciał i nie wiem jak pragnął, nie mogę oderwać wzroku. O ucieczce nie ma co nawet myśleć. Jest nielogiczna.
***
- I co teraz będzie? – spytałem zatroskany.
- Nie za bardzo rozumiem pytanie. Nie jestem jasnowidzem – odpowiedział jegomość w czarnym garniturze. Kręcił przy tym swoim cylindrem, który trzymał na kolanach.
- Chodzi mi o to, co powinniśmy zrobić. To dla mnie nowa sytuacja.
- Proszę przede wszystkim pozbyć się jednej szczoteczki.
- I to wszystko? – odparłem zdziwiony.
- Nie. Oczywiście, że nie wszystko. Z obiadami będzie podobnie. Możecie teraz kupować na przykład mniej ziemniaków. Tak samo z resztą artykułów. Starczy dla całej trójki – powiedział, jakby to było coś oczywistego. – No chyba, że urósł wam apetyt. W takim wypadku więcej dla was – dodał z szyderczym uśmiechem. Jego drobne, smoliste wąsy zsunęły się wzdłuż kącików ust.
- Ale mi nie chodziło…
- Nikt panu nie powie, co jest konieczne, a co lepiej sobie darować – podnósł głos jegomość. Wstał przy tym z fotela i nałożył cylinder, zakrywając lśniącą łysinę. – Letni poranek będzie tak samo słoneczny, wiatr będzie wiał z taką prędkością jak zwykle, a muchy nie przestaną być mniej irytujące niż przedtem. Proszę po prostu pozbyć się tej cholernej szczoteczki!
- Z łazienki? – spytałem lekko wystraszony.
- Tak! I tej z głowy również!
***
Wyszorowałem swój mózg. Robiłem to powoli i bardzo dokładnie, czyszcząc w skupieniu każdą nadrobniejszą zmarszczkę. Zacząłem od prawej półkuli, czyszcząc pełne kolorów zagajniki, pola tulipanów i maków, układając poprzewracane nuty i renowując nową scenę dla trzech, a może nawet czterech tupiących butów. Spróbowałem nawet wyprostować wszystkie pięć lin, tak, żeby nuty nie zjeżdżały na boki i nie spadały na nie swoje poziomy, ale niektóre zwoje były tak poplątane, że ostatecznie musiałem się poddać.
Potem przeszedłem do lewej. Szczoteczka wypolerowała wszystkie liczby, ustawiając je gęsiego. Zadbałem o każdy szczegół. Dosłownie. Później pochowałem do zielonkawych szuflad zdania – zarówno te pogubione, urwane, czy pokaleczone, jak i niesamowicie składne, brzmiące tak , jakby tylko czekały na wygłoszenie ich podczas sympozium naukowego.
A później pozwoliłem mu lśnić. Szczoteczkę oczywiście wyrzuciłem.
ratings: good / very good
ratings: perfect / excellent
Mroczna, wizyjna proza