Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | prose |
Date added | 2013-07-08 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2311 |
Jak wcześniej wspomniałem, późniejsze miesiące życia pierworodnego wcale nie były łatwiejsze- w rzeczy samej dla mnie! Wyobraźcie sobie oto małe stworzenie, które na ogół krzyczy wniebogłosy, jakby go obdzierano ze skóry ( wiem, to brzmi makabrycznie) lub targano za włosy ( przykład może nie do końca trafiony, bo w owym czasie maleństwo nie posiadało jeszcze włosów).
Powiecie, też mi coś-każde dziecko wrzeszczy. Uwierzcie mi, nie tak jak moje. Dźwięki wydawane z jego pyszczka stawiały na nogi nie tylko domowników (ściślej mnie), ale także sąsiadów, którzy dawali temu liczne dowody:
- Czy pana synek nie jest aby chory? Często słyszę jego płacz- zagadnęła z niby troski spasła Kwiatkowska.
- Nie sądzę, byliśmy u lekarza niedawno. Co prawda uprzedził nas, że teraz rodzą się takie szczególne dzieci, których płuca są nadmiernie rozwinięte, ale o chorobie nie było mowy- bezczelnie skłamałem.
- No ale może można temu zaradzić, bo pewnie się państwo nie wysypiacie? - pytała dalej, chcąc pozostawić wrażenie strapienia ta sytuacja. W rzeczywistości egoizm aż się wylewał z jej ust z potokiem słów- niczym jad.
- Ależ nie, dla nas to żaden kłopot, ale dziękujemy za pani troskliwość. Ja i małżonka wkładamy sobie do uszu takie zatyczki i wcale nic nie słyszymy- zaskakująco zakończyłem dialog.
Niby przekierowałem uwagę na dziecko, poprawiając poduszkę ale jeszcze kątem oka śledziłem zachowanie sąsiadki. Miotała się niczym owad w siatce pająka. Mniemam, że chciała po raz kolejny zagadnąć, ale ja udałem, że tego nie dostrzegam i zacząłem wycofywać się z dialogu.
Jakby dla potwierdzenia wersji sąsiadki o wszechobecnym zawodzeniu mojej pociechy- wózek zaczął podskakiwać w rytm wydobywającego się zeń szlochu. Moja rozmówczyni znacząco kiwnęła głową, jakby wszystko, co przed chwilą wypowiedziała było oczywiste i niepodważalne.
Zraniła mnie tym gestem w samą komorę serca. Nie będę ukrywać faktu, że nienawidzę takich momentów, gdy pointują inni.
- No i po co się rozdziawiłeś w takim momencie? - „zagadnałem” do wózka. Już tak dobrze szło. Mogłeś zabuczeć potem, ubyło by ci coś, gdybyś…
- A tobie odbiło- przerwał mój monolog braciszek Hejcho.
Gadasz do dzieciaka, który niewiele chyba rozumie, no nie?
Też się odnalazł mądraliński, ale co on tam może wiedzieć!
- Wiem, że to może tak dziwnie wygląda…
- Dziwnie! przerwał mi rzeczony Hejcho. To wygląda na jakąś paranoję. Wdzięczysz się, robisz głupie miny do tego pojazdu kołowego.
- Dobra, mniejsza z tym, gadaj po co przyszedłeś- odburknąłem nieprzyjaźnie.
- O widzisz, chciałem cię wyrwać na drinka, bo niedawno wróciłem i chciałbym pogadać- rozochocił się.
- Ciekawe jak miałbym to zakomunikować Nusi.
- Wcale nie musisz, już to załatwiłem. Właśnie rozmawiałem z nią i zgodziła się.
- A pod jakim numerem mieszkania to ustalałeś? Bo na pewno nie z Nusią! Ona w życiu by się nie zgodziła.
- Wiem, wiem, że trudno ci uwierzyć, ale i tak musimy wrócić do domu, aby odstawić młodego, to się przekonasz. Chyba, że chcesz rozpocząć jego edukację społeczną, zabierając go na „jednego”?
- O jesteś, więc zgodnie z umową ty wychodzisz dzisiaj, a ja mam wolny cały weekend- zawyrokowała matka mojego dziecka.
No tak, mogłem się spodziewać, że to jakaś grubsza sprawa z tym ustaleniem. Ale dobre i to, potem będę się martwił, co zrobić z dzieciakiem w wolne dni.
- No to chodźmy- machnąłem znacząco do braciszka i wyszliśmy naprzeciw przyjemnościom.
- Podjedziemy autkiem, potem zostawię je na ulicy, do ciebie miałbym za daleko- oznajmił Hejcho.
- No i jak ci się żyje, opowiadaj- zagadnąłem, gdy nareszcie usiedliśmy przy kuflach.
- Nie jest źle, w pracy nie byłoby najgorzej, gdyby nie konieczność spożywania alkoholu. Czy ty wiesz, że steward to najbardziej zagrożony uzależnieniem zawód? Musisz pić, aby ręce Ci się nie trzęsły, gdy niesiesz kilkanaście talerzy, a po drugie stresujące jest samo obsługiwanie pasażerów.
- To można wpaść w nałóg- wydałem z siebie okrzyk, jakbym odkrył coś nowego.
- No przecież ci mówię, że to ryzykowna profesja. W tym rejsie miałem takie zdarzenie. Niby wszystko wyćwiczone i radziłem sobie niezgorzej, ale wszystko było fajnie, gdy światła w pomieszczeniu były włączone. Natomiast na „Batorym” jest taki zwyczaj, że w pewnym momencie wszyscy stewardzi ( jeden za drugim) wychodzą po ciemku z olbrzymią paterą, na której umieszczona jest rzeźba z przezroczystego lodu, a na niej płonące lody jadalne.
- To pewnie robi wrażenie- wtrąciłem się w monolog.
- Zapewne, ale nie na tych, którzy muszą dźwigać kilka kilogramów na jednej ręce. Krótko mówiąc, w jednej chwili się potknąłem, a następnie wykonując taniec św. Wita- wykopyrtnąłem na podłogę. Jednak w ostatniej chwili tak balansowałem ciałem, że rękę z paterą trzymałem u góry. Rzeźba mimo, że nieco sfatygowana, została ocalona.
- No to ty jesteś profesjonalista- wystąpiłem z pochwałą.
- Powiem ci, chociaż nie chcę się chwalić, że od pasażerów dostałem brawa- zakończył opowieść, zabarwiając ją wiele dającym do myślenia grymasem twarzy.
- No to fajnie, a co ciekawego przywiozłeś z Tajlandii?
- Lampki na choinkę, parasolki i zestawy do makijażu dla twojej Nusi i mojej dziewczyny. Mówię ci tam to kosztowało grosze.
- Widzisz, ty chociaż zarabiasz jakieś pieniądze, a ja klepię biedę.
- Mogę ci dorzucić trochę kasy- oznajmił nieco już podchmielonym głosem.
- Nie o to chodzi, po prostu czasami chciałbym też gdzieś wyskoczyć, kupić coś ekstra- bełkotałem mało wyraźnie. Wiesz braciszku, będziemy się zbierać, bo ja już mam dość.
- Okay, to chodźmy. Tylko muszę coś jeszcze wyjąć z samochodu.
Hejcho zaczął otwierać samochód (tzn. maluszka) i opowiadać kolejną historię. Wkrótce, jednak przerwał, gdyż otwieranie auta dostarczyło mu kłopotów.
- No co za dziadowski wóz, złamię wreszcie ten klucz.
W tym czasie jego umiejętności manualne pozostawiały wiele do życzenia. Ostatecznie zaczął kląć i kopać w opony.
W moim stanie (względnej nieważkości) jego zachowanie nie budziło żadnego zdziwienia. Zacząłem się nawet zastanawiać, co można jeszcze zrobić w tej sytuacji. Przemknęło mi przez myśl, że skuteczną metodą byłoby wybicie okna. A, że więzi rodzinne to nie w kij dmuchał- Hejcho wpadł na ten sam pomysł. Teraz na przemian walił w opony i dłubał w zamku.
- A co pan tak się znęca nad ty samochodem- zagadnął nagle jakiś „głos”, nienależący do żadnego z nas.
- Pilnuj pan swojego nosa, bo…- rozsierdziłem się na poważnie i skierowałem wzrok na człowieka, z którego wydobywał się niemiły dla moich uszu jazgot.
Teraz dostrzegłem dopiero mundur a wraz z nim człowieka, który się odezwał. Nie miałem już zamiaru dokończyć kwestii.
- A kto to wtyka nos w nieswoje sprawy?- zapytał braciszek, odwracając głowę w stronę intruza.
- To ja funkcjonariusz policji, czy mogę prosić pana prawo jazdy?
W tej chwili także Hejcho osłupiał, ujrzawszy mundurowego jegomościa.
- Przepraszam, nie wiedziałem, że to stróż prawa do mnie przemawia, wie pan, trochę ciemno jest…
- Dobrze, dobrze, proszę dokumenty. I może teraz już się dowiem, dlaczego kopie pan ten samochód.
- Bo chciałem wyjąć prezent dla brata, a ta kanalia- nie brat tylko samochód nie chce się otworzyć!
- To chyba nie takie dziwne, że nie można go otworzyć, ponieważ jak wynika z dokumentów to nie jest pańskie auto- ze spokojem oznajmił policjant.
Gdyby w tym momencie można byłoby sfilmować sceny, które odgrywały się teraz w mojej głowie, byłby to koncert trąb jerychońskich oraz erupcja magmy z wulkanu.
Faktycznie, przecież Hejcho ma inny kolor samochodu. Braciszek najpierw osłupiał, a potem zaczął przepraszać gliniarza.
Ten okazał się wyrozumiałym facetem i uznał, że poza maleńkim mandacikiem za zakłócanie, czy narażanie nie będzie komplikował nam życia. Wyraził nawet swoją solidarność z marynarzami, którzy mają przechlapane. Jego kuzyn także bujał się na morzu jako oficer.
- No panowie, lepiej dzisiaj sobie odpuście, weźcie taryfę i zmiatajcie do domu, żeby już nic dziwnego wam się nie przytrafiło.
- Dobrze panie władzo i dzięki za życzliwość- Hejcho skierował te słowa wraz z dłonią w stronę policjanta.
- Patrz niby pies, a w porządku- wyraziłem swoją opinię, gdy przychylny nam glina oddalił się znacznie.
Następnego dnia obudziłem się z poczuciem depersonalizacji, innymi słowy-zmian tożsamości. Zobaczcie, jak to jest, że spożyty w nadmiernej ilości alkohol może doprowadzić do narodzin nowego wizerunku człowieka. Dawniej- niemal fundamentalne wartości- szacunek i godność, w dzisiejszym dniu nie miały dla mnie żadnego znaczenia, ot puste słowa. Nie bacząc zatem na możliwość dostrzeżenia mnie przez połowicę i na skąd inąd ewentualnie trafną ocenę niewłaściwego zachowania, wsadziłem otwór gębowy bezpośrednio pod wylot kranu.
- Widzę, że przyzwoitość diabli wzięli, nie możesz spokojnie napełnić szklanki, aby się napić. Zachowujesz się jak ostatni degenerat, żłopiąc tą wodę. No tak teraz suszy, mogłeś pomyśleć wczoraj, przecież jesteś już ojcem. Twój brat może sobie pozwolić na takie zachowanie, ale ty…- ględziła kapłanka domowego ogniska.
Dalej już nie słuchałem. Co taka kobieta może wiedzieć, czy ona w ogóle jest w stanie zrozumieć mężczyznę, który musi się napić? W życiu i nigdy! A teraz, zamiast dać mi spokój ( bo przecież łupie mnie w tej głowie jak jasny gwint, a chętka na wodę jest przeogromna), to ględzi i ględzi. Przecież gdybym miał chociaż minimalną możliwość nalania wody do szklanki na pewno bym to zrobił. Ale przy trzęsących się rękach i suchości warg kto by myślał o pojemnikach!
- Czy ty w ogóle słuchasz, co ja do ciebie mówię?- dotarł do mojej świadomości zniecierpliwiony głos małżonki.
- Nie, bo zastanawiałem się nad tym, co wcześniej mi mówiłaś. Ale analiza wyprowadziła mnie na manowce, więc na razie dam sobie z tym spokój. No i już nie piję z kranu, jak widzisz, tylko ze szklanki.
- No widzę, ale zastanawiam się ile można pić?
Oj dużo kobieto, możesz mi wierzyć- bardzo dużo- nawet wiadro!- powiedziałem sobie pod nosem, a głośno dodałem:
- A co, wody mi żałujesz? Ty sobie kupujesz jakieś pseudo zdrowe, uzdrowicielskie miniralki, a ja nie mogę się napić kranówki?- odciąłem się.
- Dobrze już, mniejsza z tym. Mam nadzieję, że będziesz miał nauczkę na całe życie.
A wiecie, coś w tym jest! Niby człowiek dokładnie zdaje sobie sprawę z tego, jakie czekają go konsekwencje po ostrym piciu, ale następnym razem znowu ulega podszeptowi kumpla, brata lub …innej pokusie. Mogę powiedzieć o sobie - następuje wyraźnie wyparcie - upewnienie samego siebie, że kolejnym razem już tak nie będzie. Nie mogłem jednak tego zakomunikować Nusi, musiałem zachować pozory dobrego małżonka.
- No oczywiście już nigdy do tego nie dopuszczę, za bardzo cierpię - zadeklarowałem się zgodnie z oczekiwaniem żony.
- Pytałam ciebie poprzednio o nazwą rośliny motylkowej na „k”- zwróciła się do mnie raz jeszcze, a potem mamrocząc coś pod nosem, przesuwała ołówek po kratkach krzyżówki.
A skąd niby ja mam to wiedzieć?- zadałem sobie pytanie retoryczne, bo przecież biologia to moja pięta achillesowa.
- Łubin ( z akcentem na „łu”) –wykrzyknąłem, zaskakując nawet samego siebie.
- No tak to było do przewidzenia, ty lepiej już nigdy nie racz się alkoholem. Ja mówię na „k”, a ty wyskakujesz z łubinem. Widać, że jesteś jeszcze wczorajszy.
*
Gdy otworzyłem drzwi dziekanatu, ujrzałem Lalę i Tofika, „skaczących sobie do gardła”. W sensie dosłownym, pomstowali na siebie, wykrzykując niecenzuralne słowa, z których „wstrętna cholera” było najłagodniejszym określeniem, kierowanym do żony. Małżeństwo, którego częściami składowymi byli prodziekan i sekretarka, od dawna toczyli ze sobą wojnę (ich pierwowzorami musieli być państwo Rose, z przekomicznego filmu).
- Wchodź, nie przejmuj się. Ja już dłużej nie wytrzymam z tą kobietą - zaprosił mnie do środka Tofik.
- Pewnie, nie krepuj się. Najwyżej dowiesz się, jakie ja mam ciekawe życie - odezwała się „ta kobieta”.
- E tam, w każdym małżeństwie dzieją się takie rzeczy, że niekiedy się zastanawiamy, co u licha mnie otumaniło, że się ożeniłem z tą istotą. Czy Pan Bóg mnie opuścił?- zagadnąłem, chcąc rozładować napięcie.
- Ale na pewno, nikt nie ma tak okropnie, jak ja. Wyobraź sobie, że od kilku dni pracowałem nad fajnym projektem. Poświeciłem mnóstwo czasu. Nawet nie poszedłem na mecz rugby, a przecież wiesz, jak to lubię. Odłożyłem płytkę cd na pianino. Dzisiaj rano, sięgam sobie po nią, a tu ani dudu (co w języku normalnych ludzi oznacza: ani śladu).
- Na pewno gdzieś jest, przecież nie wyparowała- odezwała się Lala.
Wierzcie mi, lepiej by dla niej było, żeby się wcale nie otwierała ust, tylko grzecznie przytaknęła. Ale gdzie tam, jej niewieścia natura prowokowała jeszcze bardziej.
- No zobacz co za perfidia, już lepiej byś nic nie mówiła- odparł Tofik, potwierdzając także moje odczucia. To już szczyt bezczelności. Najpierw coś upchnąć, a potem wmawiać mi amnezję.
- Wiesz, na pocieszenie powiem ci, że moja żona też coś ciągle chowa, mówiąc że porządkuje. Po takich czynnościach nie mogę uświadczyć niczego. Jednego razu miałem wygłosić referat dość znaczący, a przede wszystkim jego słuchaczami mieli być zagraniczni goście. Pracowałem nad nim tygodniami, pieszcząc każde słowo, dokonując analizy badań - sam wiesz, wiecie jak to jest - dodałem, bo zdałem sobie sprawę, że zabsorbowałem opowieścią oboje małżonków. Kiedy już wyszedłem na mównicę i otworzyłem teczkę, moim oczom ukazały się wycinki z gazet, obwieszczające różne przepisy kuchenne. Jeszcze przez chwilkę przerzucałem te skrawki, licząc że dotrę do mojego opracowania, ale niestety- nie było mi to dane. Gdy atmosfera w auli gęstniała, bo upływający czas nie mógł być usprawiedliwieniem dla mojej organizacji- miotały mną najgorsze uczucia ( z uduszeniem Nusi na czele).
- No i jak sobie poradziłeś- odezwała się Lala.
- Musiałem improwizować i jakoś dobrnąłem do końca, ale szlag trafił moją dobrą opinię.
- A twoja żonka zapewne wytłumaczyła ci ten afront, jak się domyślam- trafnie przewidział Tofik.
- Oczywiście –moja wina, bo teczka nie była podpisana, więc wyjęła z niej „jakieś karteluszki” aby umieścić niezmiernie ważne receptury. Swoją drogą, po jakie licho ona to zbiera, przecież gotuje głównie kotlety schabowe. Mniejsza z tym. W każdym razie po tym incydencie wymyśliłem sobie, że zrobię sejf w ścianie, a do niego zaszyfrowany kod, który zresztą będę co jakiś czas aktualizował. Schowam w tym sejfie wszystkie potrzebne rzeczy, takie jak obcinacz do skórek, młotek, śrubokręt. I dopiero wtedy będę spokojnym człowiekiem.
- Masz rację, to genialny pomysł, ja też tak zrobię!- zapałał nagłym entuzjazmem Tofik. Do mojego sejfu wrzucę wtedy wszystkie nośniki danych i krem Nivea- dodał ochoczo, aż jego zaczes zmienił pierwotny kierunek, powodując spory nieład na głowie.
Ucieszyłem się, że mogłem dodać Tofikowi odrobinę otuchy. Gdy zerknąłem na niego opuszczając pomieszczenie kątem oka dostrzegłem chytry uśmieszek szwendający się na ustach.