Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-02-09 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2880 |
Kiedy byłem małym chłopcem, codziennie stawałem przed lustrem i spoglądałem na swoje odbicie. Zastanawiałem się czy gładka, chłodna tafla odbija prawdę. Czy aby przypadkiem moje oczy nie były dużo mniejsze, a pieprzyk na policzku zupełnie nie istniał. Nie byłem pewien czy to, co wydaje się prawdziwe, w rzeczywistości takie jest. Wierzyłem wtedy też w inteligencję luster,
w ich przebiegłość, z jaką tworzyły obrazy, usiłując zwieść ludzi.
Przez długie godziny dotykałem swoich ust, oczu i brwi. Naciągałem skórę na policzkach i szeroko otwierałem usta. Zwierciadło nie kłamało. Byłem szczęśliwy, mając pewność, że moje ciało jest prawdziwe.
Jeszcze nie wiedziałem, że lustro będzie przynosić mi ulgę w najgorszych chwilach życia.
***
Pasję malowania odkryłem w sobie, będąc dzieckiem. Każdego dnia dziękowałem za cud posiadania zmysłu wzroku, dzięki któremu mogłem podziwiać wszystkie barwy świata. Zabawa
z pędzlem szła mi na tyle sprawnie, że postanowiłem się temu całkowicie poświęci. Kiedy jako nastolatek oświadczyłem rodzicom, że chcę zdawać na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie, ojciec-mechanik westchnął i otworzył kolejne piwo, a matka-kucharka pokręciła bez przekonania głową.
- Nie możemy cię wiecznie utrzymywać. Chyba o tym wiesz.
Wiedziałem o tym doskonale, ale coś we mnie każdego dnia krzyczało, że nie ma zamiaru składać mebli w pobliskiej fabryce. To coś we mnie było silniejsze od całej reszty i kazało iść drogą kolorów.
Jedyną osobą, która poparła mój życiowy wybór była o sześć lat starsza siostra Kaśka. Jako nastolatka należała do „trudnej młodzieży” i często widywałem ją pod wpływem alkoholu
i narkotyków. Szybko wyszła za mąż, nie zdążyła skończyć szkoły, urodziła dziecko, a facet okazał się dupkiem. Jednak tylko ona uśmiechnęła się, gdy opowiedziałem jej o swoich planach i tylko ona kazała mi z nich nie rezygnować.
O pomyśle na przyszłość zaważył także fakt, iż byłem synestetykiem. W moim przypadku oznaczało to, że postrzegałem słowa, pojedyncze litery, a czasem nawet dźwięki w kolorach lub konkretnych kształtach. Słowo ‘rower’ od zawsze było dla mnie kolorem jasnobrązowym. Deszcz miał barwę szarozieloną i kojarzył mi się z figurami geometrycznymi.
W szkole podstawowej nauczycielka plastyki nie do końca wiedziała jak ma mnie oceniać, bo, według niej, wygłupiałem się. A dla mnie drzewa po prostu były jaskrawo pomarańczowe, pies zawsze składał się z kółek, a ściany domu były czarne. Nie mogła zrozumieć, gdy tłumaczyłem, że inaczej nie można tego namalować. Te słowa po prostu tak wyglądają. Dopiero jako nastolatek natrafiłem na artykuł o człowieku, który w podobny sposób postrzegał barwy. Wtedy byłem pewien, że ta umiejętność jest zaletą, że odróżnia mnie od innych i dzięki niej mój świat jest bardziej interesujący. Synestezja najczęściej przejawiała się w moich obrazach i rysunkach. Siedząc przed czystą kartką papieru, przedstawiałem świat we własny sposób.
Z pędzlem w dłoni i kolorami, które bombardowały przestrzeń przed oczami, czułem się wolny.
***
Podczas mojej nauki na Akademii rodzice nagle zmarli. U mamy sekcja wykazała zawał serca. Pogrzeb odbył się w ciepły, lekko różowy, marcowy poranek. Następnie tato doszedł do wniosku, że nie chce do końca życia jeść mrożonek i kilka tygodni później znalazł się pod kołami czerwonego autobusu. Pamiętam widok jego ust w trumnie. Były czerwone i kanciaste jak karoseria nieszczęsnego autobusu.
Śmierć obojga nie wpłynęła na mnie jakoś szczególnie. Może już wtedy moja głowa nie pracowała tak jak trzeba, bo przecież tak wielka strata wiąże się z głęboką depresją, z pięcioma etapami żałoby, z czymkolwiek. A mnie było tylko odrobinę smutno.
Za pieniądze ze spadku po rodzicach wynająłem mieszkanie i skończyłem studia. Moja siostra Kaśka, mieszkała na drugim końcu miasta i widywaliśmy się co jakiś czas.
Kaśka patrzyła wtedy na mnie podkrążonymi oczyma kobiety, która w wieku trzydziestu lat jest zmęczona życiem.
- Wszystko się ułoży – mówiłem jej z uśmiechem. – Musisz tylko go zostawić.
- To nie takie proste. Dziecko musi mieć ojca.
Plotła bzdury, ale nie chciałem jej tego mówić. Podobno miłość jest ślepa.
***
Moje mieszkanie mieściło się na drugim piętrze brzydkiej kamienicy w centrum. Do dyspozycji miałem małą kuchnię, sypialnię i łazienkę. Ściany dawno nie były malowane, a w pomieszczeniach pełno było dywaników i szklanych wazonów. Już w pierwszym tygodniu zdążyłem stłuc wazon z wielkim napisem „Viele Grüße”. Poświęciłem jeden dzień i wyniosłem wszystkie te niepotrzebne rzeczy.
W sypialni na stole poukładałem arkusze papieru, farby, pędzle, a także ołówki i węgle. Czułem podekscytowanie na myśl, że teraz cały swój wolny czas będę mógł poświęcać na uwalnianie wizji, które tworzyłem od lat. Nikt nie będzie mi przeszkadzał; jedynymi towarzyszami będą pogwizdujący czajnik i mrucząca mikrofala z szybkim obiadem wewnątrz.
Z początkiem września Kaśka powiedziała, że znalazła dla mnie pracę. Pomyślałem, że to zły pomysł. Że za szybko, że wcale nie mam ochoty przebywać między ludźmi, że to się nie uda, że nie potrzebuję pieniędzy, mam przecież jeszcze spadek po rodzicach.
- Nie bądź dzieckiem. Kasa się skończy prędzej czy później. Nie możesz wiecznie siedzieć w tym obrzydliwym mieszkaniu i malować. – mówiła.
Obydwoje wiedzieliśmy, że jej ulęgnę, była przecież starszą siostrą, lepiej znała życie i wiedziała, co dla mnie najlepsze. Przynajmniej tak się wydawało.
- Gdzie jest ta praca ? – zapytałem, chcąc uniknąć niepotrzebnych kłótni.
Kilka dni później zostałem kelnerem w jednej z restauracji kilka ulic dalej. Do moich obowiązków należało przyjmowanie zamówień i obsługa baru. Praca nie była jakoś szczególnie ciężka i radziłem sobie całkiem dobrze, nie unikałem spojrzeń i bywałem całkiem sympatyczny. Jednak po kilku tygodniach zaczęło się ze mną dziać coś niepokojącego i wyraźnie to zauważałem. Miałem wrażenie, że nie do końca jestem sobą. Jakby ktoś czasami wkradał się do mojej głowy
i zaprogramowywał slajdy, obrazy, pojedyncze słowa, które wyświetlały się przed oczami. Były chwile, kiedy w panikę wprowadzało mnie mruczenia lodówki, odgłosy z ulicy, dźwięk dzwonka
u drzwi do sąsiadów z dołu. Z początku potrafiłem się sam uspokajać, myśląc intensywnie
o kolorach lub malując. Jednak po krótkim czasie, gdy przychodziły ataki, nie byłem
w stanie nic z tym zrobić. Siadałem w kącie pokoju i błagałem, by moja głowa nie eksplodowała. Modliłem się do Boga, w którego nie wierzyłem, by coś zrobił, by to zakończył.
Po wszystkim stawałem przed lustrem w łazience i patrzyłem w swoje odbicie, mówiąc na głos, że już jest w porządku, że lustra nie kłamią. Wierzyłem, że to zachowanie jest wynikiem stresu związanego z przemęczeniem, przeprowadzką czy opóźnioną reakcją na stratę rodziców.
Po tych epizodach wychodziłem z domu późnym wieczorem, kiedy było niemal pusto,
a powietrze chłodziło płuca, oczyszczając jednocześnie umysł w ten cudowny sposób. Włóczyłem się godzinami, czytając kolorowe reklamy, spoglądając na wystawy pozamykanych już sklepów
i chłonąc miasto całym sobą. Przez głowę przemykało mi setki myśli, tysiące pojedynczych słów
i liter, ale tym razem to ja utrzymywałem nad tym kontrolę. To ja decydowałem co przenika do mojego umysłu. Takie spacery po dniu, w którym występowały ataki, działały kojąco.
***
Wraz z nadejściem listopada nadeszły noce, podczas których budziły mnie dźwięki pianina dochodzące zza ściany. Wiedziałem, że mieszkanie obok zajmuje kobieta, ale nigdy jej nie spotkałem. Codziennie wychodziła na kilka godzin, stukając obcasami na klatce schodowej.
Jej nocna muzyka była czysta i głośna. Wychodziłem wtedy spod kołdry, przysuwałem fotel do ściany i słuchałem, usiłując zapamiętać każdy ton. Dźwięki były zupełnie białe i emanowały jakimś niewytłumaczalnym smutkiem. Jakby kobieta, dotykając klawiszy, oczyszczała swoją duszę, ale robiła to w bardzo nieumiejętny sposób. Trochę chaotyczny. Piękny, ale nieuporządkowany.
Kiedy ten mały, kameralny koncert się kończył, biłem jego autorce bezgłośne brawo i wracałem do łóżka. Śniły mi się wtedy kolory, ich najróżniejsze kombinacje i odcienie. Wyczekiwałem tych pianinowych nocy, które były prawdziwe, w odróżnieniu od tego, co często działo się w mojej głowie.
***
Był wtorek. Bardzo ciepły, fioletowy dzień, kiedy do restauracji przyszła kobieta o jasnych, zielonych oczach i rudych włosach. Zajęła miejsce przy oknie i wyciągnęła książkę. Nie wiedzieć czemu wzbudziła we mnie nieufność. W mojej głowie powstała wizja jej, jako tajnej agentki, szpiega, kobiety Jamesa Bonda, która podaje się za głupiutką żonę bogacza, a w rzeczywistości nosi spluwę za paskiem. To negatywne uczucie było tak silne, że gdy podniosła dłoń, patrząc prosto na mnie, miałem ochotę ją zignorować. Poczekać, aż wyjdzie i pójdzie szpiegować gdzie indziej.
- Dzień dobry, co podać? – błądziłem wzrokiem z dala od jej twarzy. Bałem się, że wyczyta jakieś informacje z moich oczu.
Przecież państwo szkoli do tego ludzi z FBI.
Skąd te myśli?
- Poproszę sorbet cytrynowy i dużą kawę – miała pomarańczowy głos. Taki z nutą czerwieni. Lubiłem ten kolor.
Skinąłem głową i już miałem odejść, gdy zielonooka rudość znowu coś powiedziała:
- Długo pan tu pracuje?
Nie myliłem się. Rząd nasłał na mnie tę kobietę, która miała za zadanie mnie zniszczyć. Dowiedzieć się wszystkiego, a potem zniszczyć.
- Od niedawna – odparłem, tępo patrząc w podłogę.
- To dlatego nie widziałam pana wcześniej. Bywam tu bardzo często.
Kiwnąłem głową. Moją strategią była nieuprzejmość.
Kiedy przygotowywałem jej kawę i ten nieszczęsny sorbet, miałem wrażenie, że śledzi mój każdy ruch. Jakby chciała to wszystko zapamiętać. Nie zdziwiłbym się, gdyby miała we włosach maleńką kamerę z dyskiem twardym i mikrofonem wielkości ziarna ryżu.
Podałem zamówienie i szybko odszedłem zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Spoglądałem na nią wycierając szklanki. Była jedną spośród setek klientów. Nie wyróżniała się niczym poza tym, że była zaskakująco piękna i przewracała strony książki z tym dziwnym namaszczeniem, jakby były dla niej najważniejsze w życiu. I krzywiła się, popijając zimne, kwaśne lody kawą. Zgadywałem, że to nadwrażliwość zębów.
Po krótkiej chwili, kobieta przeniosła się na krzesło przy barze; tuż naprzeciwko mnie.
Uśmiechała się. Wszyscy szpiedzy tak robią.
- Nazywam się Zuzanna – powiedziała, a przed moimi oczami pojawił się róż indyjski. Nigdy przedtem nie spotkałem imienia o tym kolorze.
Zrobiłem coś bardzo głupiego i spojrzałem jej w oczy. I wtedy całe to moje świrowanie na kilka sekund minęło. Jakbym odciął się od rzeczywistości, jakby zostały na świecie tylko te zielone oczy
i poczucie, że jednak je znam.
Chwilę potem wszystko wróciło. Rudy szpieg nadal intensywnie się we mnie wpatrywał, a mój mózg szukał ucieczki.
Zuzanna, nie czekając długo na jakąkolwiek odpowiedź, zaczęła opowiadać o sobie. Była bardzo bezpośrednią i szczerą osobą. Mówiła o tym, jak minął jej dzień, że nie lubi gotowanej marchewki, że mogłaby jeść cytrynowy sorbet pięć razy dziennie.
Czy właśnie takie strategie przyjmują szpiedzy?
Dokładnie tak, coś szepnęło.
Pozwalałem jej mówić, sam jedynie słuchając. Używała bardzo jasnych i ciepłych słów. Wdziałem je wyraźnie. Po jakimś czasie sprawiło to, że moje podejrzenia co do niej, choć ciągle obecne, nieco przygasły. Jakby moja paranoja skryła się w tyle głowy.
Zuzanna była samotna, wynajmowała mieszkanie i jak to określiła: „szuka dobrych nut”.
- Z reguły nie atakuję obcych mężczyzn – usprawiedliwiała się, kończąc trzecią porcję sorbetu. – Po prostu od momentu gdy pana zobaczyłam, wiedziałam, że jest pan moim przyjacielem. Może pan jeszcze tego nie wie, ale tak z pewnością jest.
Szpiedzy nie postępują tak, nie uśmiechają się, nie mają zielonych oczu.
Czy aby na pewno?
Ciii.
- Nie chce być natrętna, ale czy mógłby mi pan chociaż zdradzić swoje imię? Dobrze jest wiedzieć jak nazywa się przyjaciel.
- Jakub – wymamrotałem swoje ciemnobrązowe imię, znowu patrząc jej w oczy.
Zuzanna spędziła ze mną kilka następnych godzin, aż wreszcie pożegnała się krótkim uśmiechem, obiecując, że wróci następnego dnia.
Długo patrzyłem na jej włosy, wyróżniające się spośród tłumu na ulicy. Myśli w mojej głowie niemal zawarczały, gdy poczułem coś na kształt tęsknoty za pomarańczowym głosem.
To szpieg! Wiedziałem to od samego początku! Chce mnie zniszczyć! Dlaczego miałaby być inaczej?
Ciii…
Wracając do domu tamtego dnia, miałem wrażenie, wiedziałem, że ludzie wokół mnie są w jakimś chorym spisku, że najprawdopodobniej, na pewno współpracują z Zuzanną, że jeszcze chwila,
a rzucą się, łamiąc mi kości, obdzierając ze skóry, mordując. W mieszkaniu rozbolała mnie głowa. Miałem wrażenie, że czaszka za momencik rozpadnie się na kawałki z powodu toczącej się dyskusji, w której nawet nie brałem udziału. Wiedziałem, że znowu dzieją się ze mną te rzeczy i nie miałem sił, by to przezwyciężyć. Przed oczami pojawiały się słowa w samych ciemnych, brudnych barwach.
Bałem się. Do późnej nocy wpatrywałem się w swoje odbicie w lustrze, nie wiedząc, że powoli tracę kontrolę nad swoim życiem.
***
Zuzanna przychodziła do restauracji kilka razy w tygodniu, dużo mówiąc, zupełnie nie zrażając się, gdy ja milczałem. Były chwile, gdy uważałem ją za naprawdę ciekawą, intrygującą kobietę, ale zaraz potem przypominałem sobie, że jest szpiegiem, który pragnie mnie dopaść i zniszczyć. Że może chodzi jej o moje piękne obrazy, że chce je wykraść, sprzedać, zostawić mnie z garstką różu indyjskiego i puklem rudych włosów.
Ja natomiast, ten Ja, który był Jakubem i który uważał ją za wspaniałą, chciał z nią rozmawiać, chciał dać się poznać, momentami chciał się nawet zakochać. Wszystko to jednak było tak trudne, że jedynie milczałem i słuchałem kolorowych słów.
Gdybym wiedział, że wszystko skończy się w przeciągu kilku dni, serwowałbym Zuzannie niezliczone porcje sorbetu cytrynowego razem z gorzką kawą i patrzył jak je i równocześnie opowiada, śmieje się, oddycha.
Był grudniowy, złoty piątek, gdy Zuzanna zaprosiła mnie do swojego mieszkania. Ktoś z mojej głowy tego dnia był na tyle cicho, że niemal o tym ktosiu zapomniałem. Cieszyłem się z obecności Zuzanny, z tego, że patrzyła na mnie w ten szczególny sposób. Gdy prowadziła mnie ulicami miasta, to ja opowiadałem o swoim dzieciństwie, o tym, że najbliższe na świecie są mi pędzle i farby, że jej imię ma kolor różu, że pokażę jej ten róż któregoś dnia. Zamilkłem, gdy zdałem sobie sprawę, że jesteśmy na ulicy, na której mieszkam.
- Mieliśmy iść do ciebie.
- No i jesteśmy – roześmiała się, odgarniając włosy z ramion. Poczułem ciężki, matowy zapach piżma.
Zaprowadziła mnie pod starą kamienicę, tak dobrze mi znaną. Weszliśmy na drugie piętro, minęliśmy drzwi do mojego lokum i znaleźliśmy się przed mieszkaniem Zuzanny. Kiedy wszedłem, pierwsze w oczy rzuciło mi się pianino po lewej stronie dużego pokoju. Odnalazłem moją nocną artystkę.
- Wybacz mi proszę ten bałagan – mówiła, nastawiając czajnik z wodą. Z zamrażarki wyjęła białe pudełko. Lody cytrynowe.
Ja stałem przy pianinie i napawałem się swoim odkryciem.
- Przez cały czas byłaś za ścianą.
- Słucham? - Zuzanna rozpięła płaszcz i powiesiła na wieszaku.
- Mieszkam tuż obok – powiedziałem, podchodząc bliżej. – Najczęściej grasz o trzeciej w nocy. Budzę się wtedy i słucham dopóki nie skończysz.
Rudość stała przede mną i patrzyła ze zdziwieniem to na mnie, to na instrument.
- Nie wiedziałam – szepnęła, a ja wtedy ją pocałowałem, przełamując wszystko, co dotychczas nas dzieliło. Zabrakło mi tchu, moją głowę zalała fala ciepłych kolorów, poczułem się tak cudownie bezpieczny, poukładany. Poprzez ten jeden pocałunek dowiedziałem, że tylko ona, że nikt więcej, że z nikim więcej. Że tylko jej zapach, jej kolor, jej uśmiech i sorbet cytrynowy, który był jej częścią. Wystarczyło mi jedno dotknięcie warg, jedno spojrzenie, żebym ją odnalazł.
Grała dla mnie całą noc. Szopena, Rubinsteina, trochę swoich utworów. Siedziałem u jej stóp
i słuchałem. Już nie była szpiegiem, była Zuzanną, tą moją, nigdy wcześniej niepoznaną, a jednak odnalezioną. Nad ranem przeszliśmy do mojego mieszkania. Zmęczona rudość chciała zobaczyć obrazy.
- Są piękne – szeptała.
Położyliśmy się spać, zupełnie wykończeni.
Obudziły mnie krzyki, które rozbrzmiewały tuż obok.
Jestem żałosny! Ta kobieta chce mnie zniszczyć! Wszyscy ludzie, którzy mnie otaczają współpracują z nią!
Podniosłem się z łóżka, pochyliłem głowę i usiłowałem nie krzyczeć. Kłótnia rozgrywała się wewnątrz mojego umysłu.
To oszustka, manipulantka, chce mnie okraść ze wszystkiego co mam. A wszystkim, co mam są moje obrazy! Okradnie mnie, gdy zasnę, czyha na okazję, na sposobność! CHCE MNIE ZNISZCZYĆ! Ale ja mogę być szybszy. Mogę się obronić przed jej jadem, przed jej intrygą. Mogę ją przechytrzyć. Udaje teraz, że śpi, że nie patrzy na moje piękne obrazy, ale nie będzie na tyle szybka, gdy ją zaatakuję. Gdy zacznę się skradać, gdy przyłożę poduszkę do jej ust, gdy jej pierś przestanie się unosić…
Krzyk wypełnił moją głowę. W tamtej chwili nie miałem kontroli nad swoimi myślami ani nad ciałem.
Jest fałszywa, wypełnia ją zło. Taaak! Będzie wyglądała piękniej bez oddechu, bez zaróżowionej skóry, bez bijącego serca. Nie krzycz, idiotko! Poczekaj jeszcze sekundę, wszystko minie! Nie uda ci się mnie zniszczyć. To ja zniszczę ciebie. Muszę chronić siebie i swoje bogactwo, muszęmuszęmuszęmuszęmuszęmuszę. Nie uda ci się, jestem sprytniejszy, twoje oczy już zgasły, jestem bezpieczny, poniosłaś klęskę. Moje kolory, moje najpiękniejsze kolory, tak się o nie bałem. Teraz jesteśmy bezpieczni, srebrzyście bezpieczni, b e z p i e c z n i.
***
Nazywam się Jakub i dwudziestego stycznia bieżącego roku zdiagnozowano u mnie schizofrenię. Po tym jak nieświadomie zaatakowałem Zuzannę, próbując ją udusić, dobrowolnie udałem się do lekarza. Zostałem skierowany na leczenie do szpitala specjalistycznego i od półtora miesiąca przyjmuje leki. Objawy powoli ustępują.
Czego brakuje mi najbardziej?
Imienia w kolorze rożu indyjskiego, pomarańczowego głosu i sorbetu cytrynowego.
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre
oceny: bezbłędne / znakomite
Ekstra materiał na książki.Pozdrawiam.
oceny: bezbłędne / znakomite