Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-03-25 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2800 |
W kolejce po … chwałę rezuna
Kładąc się spać w tamtych czasach, ludzie w swoich domach nigdy nie byli pewni, czy nagle nie posłyszą:
- Otwierać! Rewizja!
- Otwierać, bo was spalimy!
Pewność siebie tych nieznajomych stojących za drzwiami kazała się domyślać, a właściwie niezbicie dowodziła że są uzbrojeni. Groźne, gardłowe zawołania przypominały głosy dobiegające prosto z piekieł. Mogły zapowiadać tylko najgorsze. I to natarczywe stukanie do drzwi wieczorem, w środku nocy lub nad ranem, jak walenie obuchem po głowie. Kolbami karabinów albo siekierami lub łomami. W tamtych dniach za drzwiami niemal każdego polskiego domu mógł nagle wyrosnąć przedsionek piekieł.
Do czasu ostatniej wojny wszyscy czuli się jednakowo ważnymi ogniwami tej ziemi, Wołyniakami. Ukraińcy modlili się w cerkwiach, Polacy i Ormianie w kościołach, Żydzi w synagogach, ale na zabawach wiejskich, weselach i festynach, a także i w pracy, czuli się jednością barwną i ciekawą w swej różnorodności. Toteż przyjaźnili się, jedni szanowali dni świąt u drugich i składali sobie świąteczne życzenia, pomagali sobie i mieszali się przez lata, żeniąc się jedni z drugimi i tworząc specyficzny lud wołyński, którego mowa potoczna i zwyczaje także były mieszaniną mentalności, zwyczajów i słów polskich, ruskich, żydowskich, nawet ormiańskich.
Gdy wojna niespodziewanie szybko skończyła się tragiczną klęską, Polacy, którzy w okolicy stanowili mniejszość, poczuli się osaczeni nie tylko przez wrogów, którzy zajęli ich kraj. Zobaczyli nagle, jak zmienili się ludzie, nawet niektórzy ich sąsiedzi, o których sądzili dotąd, że ich dobrze znają.
Gdzieś znikła dawna życzliwość ludzka, wyjechała policja i inna władza oraz nastały nowe rządy. Starostę Józewskiego pewnej nocy wywieźli z całą rodziną nie wiadomo dokąd i w powiecie nastały rządy Hawryluka. Wójt Skibiński wysłał gdzieś swoją rodzinę, a sam został przez nieznanych sprawców zamordowany. Jego dom splądrowała i obrabowała jakaś banda. Nowym wójtem został Bandura. Walił się znany, bezpieczny świat. Zostawała czająca się wkoło groźna pustka.
Rządy sowietów nie potrwały nawet dwóch lat, gdy latem roku 1941 przyszli Niemcy i zaczęli nowe porządki. Z Polakami mieli już ułatwione zadanie, gdyż sowieci wywieźli na wschód większość oficerów i polskiej inteligencji. Tych, których napad hitlerowców zastał w więzieniach, przed swoim odwrotem rozstrzeliwali. Wielkie armie zmagały się ze sobą o losy świata jeszcze gdzieś daleko, a w wołyńskich wsiach toczyła się podstępna, nie tylko szeptana wojna.
Od kilku dni w domu Sawickich panowało przygnębienie. Ojciec musiał udać się do swojego leśnego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej w okolice Kowla, gdzie formowała się 27. Wołyńska Dywizja Piechoty. Rodzina za kilka dni miała nie wiadomo na jak długo zostać bez głowy domu, ojca, obrońcy i najsilniejszego ogniwa w codziennym trudzie. Młodsi z rodzeństwa - Janek, Bolek i Marysia, gdy ojciec znalazł chwilę, aby usiąść, nie schodzili mu z kolan. Matka z jakimś żalem popatrywała na nich i ukradkiem wycierała każdą łzę, jakiej nie udało się jej powstrzymać. Pod wieczór, w dniu poprzedzającym wyjazd, ojciec odezwał się:
- Idźcie zrobić obrządek i zostawcie nas samych. Mamy coś z Gienkiem do załatwienia.
Gienek Szuprowicz mieszkał z nimi od niedawna. Kiedy pewnego ranka wrócił po kilkudniowych odwiedzinach u rodziny, w domu nie zastał ani rodziców, ani rodzeństwa, a ich dom był pusty i splądrowany. Po paru dniach dowiedział się, że sowieci ich gdzieś wywieźli. Żałował, że nie był wtedy w domu, gdyż obojętnie gdzie, ale byłby razem z rodziną. Przygarnęli go wtedy wujostwo Sawiccy. Długo nie mógł zrozumieć, dlaczego jego ojciec, który był gajowym w Lubomirce, zagrażał jakiejś ich sowieckiej władzy. Wreszcie ktoś mu kiedyś otworzył oczy – każdy wykształcony, uczciwy i mądry Polak, był w ich oczach wrogiem, gdyż sowiecka władza znaczyła prawie tyle samo, co szatańska władza, a ta ma w pogardzie człowieka. Poza tym z wszystkich swoich sąsiadów sowieci najbardziej nienawidzili Polaków. Za to, że jako jedyni ich najbliżsi sąsiedzi Polacy nigdy nie chcieli ulec ich imperialnym zakusom.
Gdy po wielu latach, po kilku wspólnie wypitych kieliszkach, zapytał pewnego Rosjanina, po co oni wywozili Polaków na Sybir, tamten z rozbrajającą szczerością odpowiedział – ich wywozili, cztoby tam podochli ( aby tam zdechli), nawet nie po to, cztoby tam pomierli (aby tam umarli).
Kiedy zostali sami, wuj Franek zaprowadził go do sieni i wyciągnął spod belki nad drzwiami jakieś zawiniątko. Odwinął kilka warstw grubego, szarego materiału i ich oczom ukazał się ciemny kształt metalicznie połyskującego pistoletu.
- Teraz wiesz, gdzie jest schowany. Wolno ci go użyć tyko wtedy, gdyby coś poważnego wam groziło. Ty będziesz teraz w rodzinie najstarszym z mężczyzn, więc tobie go zostawiam.
Przyglądał się jego minie, pełnej zaskoczenia.
- Wiem, że umiesz strzelać, byłeś niedawno najlepszy z chłopców na zawodach ”Strzelca”.
- Ale wujek mi nigdy nie pozwalał.
- Bo to nie jest zabawka.
- Ale teraz, to co innego. Nie wiadomo, kiedy ja wrócę, a tutaj może się jeszcze, nie daj Boże, wiele wydarzyć... Idą niespokojne czasy i niektórzy jakby tylko na to czekali. Jak jest wojna, trzeba mieć cały czas oczy i uszy otwarte i nikomu z obcych nie można wierzyć.
Poczuł się zaskoczony, a równocześnie pełen podziwu dla wuja za to, że potrafił zachować w tajemnicy istnienie broni pod ich dachem.
- Może się mylę, ale nie wszyscy w okolicy dobrze życzą Polsce i Polakom. Czekać nas może wielka i niebezpieczna próba. Masz go użyć tylko na wypadek, gdyby nie było innego wyjścia.
- I zapamiętaj – z bronią nie ma żartów.
Gienka rozpierała duma, że tylko on jeden w domu znał tajemnicę. Od chwili wyjazdu wuja poczuł się bardziej dorosłym, niż by na to wskazywał jego piętnasty rok życia.
Pomimo tego, że ciążyła mu pozostawiona tajemnica, nie wyznał jej nikomu, nawet ciotce.
We wsiach i miasteczkach odbywały się zebrania, na których nowa władza przedstawiała się i zapowiadała zmiany lub od razu wprowadzała nowe porządki. Ale obok trudno przewidywalnej, obcej i czasem groźnej władzy sowieckiej, a potem niemieckiej, zaczęły coraz częściej pojawiać się jeszcze bardziej nieprzewidywalne, wręcz demoniczne i niszczycielskie siły.
Na jednym z zebrań we wsi pojawiła się grupka mężczyzn ubranych w przepasane ręcznikami haftowane koszule, tak zwane rubaszki, opadające na bufiaste, granatowe spodnie, wpuszczone w długie, toporne buciory. Na głowach nosili obszyte siwym barankiem papaszki, szapki, mazepynki, z denkiem o niebiesko- żółtych-ukraińskich barwach.
- Patrz ! - mówił ktoś, pokazując na nich. - To jakby zmartwychwstali dawni mołojcy, kozacy! - A może raczej hajdamacy – zauważył drugi.
- Oni przyjechali na Wołyń aż z Hałyczyny, czyli Galicji – powiadał inny.
Tego, który im przewodził, nazywali prowidnyk, a on swoich kompanów nazywał po imieniu albo mówił do nich chłopci. Szybko otoczyła ich grupka ciekawskich, zwłaszcza młodzieży. Najwięcej mówił prowidnyk.
- Każdy z was może jeszcze dziś zostać bohaterem! Jeśli nie dziś, to w nadchodzących dniach. Setki lat czekała Ukraina na ten czas! Nastał wreszcie wasz czas! To także czas pomsty za nasze krzywdy! Czas walki i budowy samostijnoj na gruzach zbankrutowanej, pańskiej Polski! Czużyńców (obcokrajowców) i zdrajców trzeba się pozbyć z naszej świętej, etnicznej ziemi! Musicie powołać w każdej wiosce kuszczowi samoobronni widdiły ( wiejskie oddziały samoobrony) i każdy z was powinien do nich należeć.
- Już niedługo Niemców przepędzimy, Sowietów nie wpuścimy, a Lachów wyrżniemy. Ukraina musi być czysta jak szkło! Kto chce stać się żołnierzem samojtijnoj, kuszczowym strilcem, członkiem zbrojnej siczy, musi dokonać pierwszego czynu! Niech ten czyn będzie jak chrzest święty! I niech przed żadnym, nawet najstraszniejszym czynem, nie zawaha się wasza ręka, jeśli prowadzi on do świętego celu! A tym celem jest Samostijna Soborowa Ukraina.
- Albo będzie Ukraina, albo krew Lachów po kolana! - wykrzyknął
- Każdy nowy, który chce pójść z nami, musi dać świadectwo takiego czynu. Nie bójcie się, najczęściej to musi być świadectwo krwawe! Nic lepiej nie przemawia do sąsiada, jak ostry nóż! Nie macie znać litości, nawet dla dzieci i kobiet! Podstępem i zdradą będziesz podchodził do każdego czużyńca, wroga samostijnoj! Jeden Lach mniej, to jeden metr samostijnoj Ukrainy więcej! Smert Lacham! (Śmierć Polakom!) - krzyknął na zakończenie.
Wpatrzeni w niego jak w ikonę - dla kogoś patrzącego z boku - jakimś niezwykłym zrządzeniem dzikiego, ślepego instynktu żądzy krwi, stawali się ogniwami łańcucha nieokiełznanej przemocy, niszczącego wszystkie misterne konstrukcje, tworzone przez całe wieki duchowych i umysłowych zmagań ludzkości, na mozolnej drodze do prawdy, dobra i piękna. Zlani w coraz groźniejszy, ogarnięty żądzą zagłady tłum, zdawali się znać tylko jedno, jakby mnożące się groźnie i wciskające w każdy kąt tej najpiękniejszej na świecie ziemi, niemal samospełniające się słowo-zaklęcie, pomnażające zbliżającą się grozę w straszną nieskończoność. - Smert! - Smert! (Śmierć! – Śmierć!) - podchwycili najpierw przyboczni, a potem prawie automatycznie słowa te zjednoczyły ich w fanatyczny tłum i cała sala wykrzykiwała je w jakimś groźnym, niepohamowanym uniesieniu. Smert! Smert! Smert! Smert Lacham!
Gdy zgromadzeni przed świetlicą „Proświty” pożegnali przyjezdnych, najstarszy z braci Durnatów, Bohdan, splunąwszy długim łukiem pod nogi braci, odezwał się patrząc im po kolei w oczy. - I co? Jeszcze rano nie wiedzieli, co dzisiaj będziemy robić! A teraz coś wam może świta? Który z was nie chce zostać strilcem? – A co to, albo to u nas nie ma Lachów? Dziś jeszcze coś zrobimy, ażeby zasłużyć na przyjęcie do strilców.
- Ale gdzie i jak?
- No, zgadnijcie, kogo mam na myśli?
- Lewickich? Wereszczyńskich?
- Tam ich za dużo. Kilka chat, jedna przy drugiej. Na to trzeba więcej ludzi. A nas jest tylko trzech, więc to musi być jedna lacka chata i to położona z daleka od innych, ażeby nikt nam nie przeszkodził i nie zepsuł sprawy – zakończył. Gdy bracia patrzyli na niego z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma, Bohdan zaczynał jakby na ich oczach rosnąć. Już widzieli w nim wielkiego prowidnyka.
- A tam daleko za wsią, w drodze na Lubomirkę, jest jedna chata, sama stoi w polu, daleko od ludzi. I w dodatku gospodarz wyjechał, i nie wiadomo, kiedy wróci.
Patrząc na ich głupawe miny, denerwował się
- Tu trzeba jasno i pewnie – albo, albo.
- Najgorszy, pierwszy raz.
- A jak się coś nie uda?
- To wtedy po nas. Jak będzie dobry plan, musi się udać.
- Oni będą spać. Nas jest trzech, a ich dwoje, w tym baba, nie licząc dzieci. Jak ich zaskoczymy, szybko będzie po nich.
- Przyrzekacie, że nie cofniecie się? Musi polać się krew!
- Co tam dla mnie krew! Niejedną kurę, kaczkę, gęś i indyczkę sam posłałem na tamten świat! Bo do kabana, to trzeba dwóch. – Nie bajdurz takich rzeczy, jak byłby mus, to i kabana sam byś zarezał (zarżnął).
- A jaka dobra kacza i gęsia jucha!
- A może lepiej, jak pójdą spać, podpalimy ich z chatą.
- Co to za bohaterstwo - podpalić? Trzeba nauczyć się wytaczać przeklętą lacką krew, wypruwać im kiszki. Dopiero potem ich podpalimy.
- A broń?
- Ja mam stary bagnet. Wreszcie na coś się przyda. – A my?
- Weźmiecie z domu nóż i siekierę, ale po cichu, żeby nikt nie widział.
- A co na to Boh i pop, jak się dowie?
- Ty durny, pop rozmawiał z Bohem i nawet poświęcił nasze noże, widły i siekiery na swjatoje diło. Na święte dzieło!
Jesienny dzień szybko przeszedł w wieczór i świat wokół pogrążać się zaczął we wczesną noc. Chłopcy w kuchni ledwo chwycili po pajdzie chleba, pokręcili się niespokojnie po chacie i pojedynczo wymknęli na ulicę w czasie, gdy ojciec i matka byli zajęci obrządkiem przy zwierzętach.
Trzymając się w ciemnościach blisko jeden za drugim, wyszli za opłotki wsi. Skradając się polami, podchodzili coraz bliżej pod samotną, ledwo z dala widoczną zagrodę Sawickich. Z daleka widzieli, jak zgasło ostatnie światło widoczne w jednym z okien. Gdy znaleźli się tuż u celu, obeszli ze wszystkich stron zagrodę, aby upewnić się, czy nigdzie nie pali się światło. – A jak jeszcze nie śpią? – szept Wasylka wyrażał podniecenie. - Też byśmy sobie dali radę, ale poczekamy jeszcze trochę, niech zasną.
Dość długo tkwili przyczajeni w zaroślach. Zlani z ciemnością, poczuli się w pewnej chwili jej częścią, łaknącą krwi tych czużyńcow.
Gdy wreszcie podeszli pod samą chatę, Bohdan mocno zastukał do drzwi.
- Co to? - odezwała się z niepokojem w głosie zbudzona ciotka Sawicka.
- Nie ruszaj się ciociu, ja pójdę zobaczyć, kto to.
Młodsi spali. Przebudzony Gienek wpatrywał się chwilę w ciemności za oknem. Pod drzwiami nieruchomiały trzy niewyraźne ludzkie sylwetki. Szybko narzucił spodnie i bluzę, wszedł do sieni i wyciągnął ze schowka nad drzwiami naładowany pistolet. Zarepetował i stanął w pogotowiu za ścianą obok wejścia. Jednak ciotka też wstała z łóżka.
- Gdyby to był ojciec albo ktoś niespodziewany z rodziny, odezwałby się i pozwolił rozpoznać. A ci nie wiadomo czego chcą i dlaczego się nie odzywają?
- Co ty Gieniu chcesz zrobić? - zapytała szeptem.
- Idź, ciociu do izby, ja sam.
- Póki nie wiesz kto to, nie otwieraj.
Stukanie do drzwi powtórzyło się.
- Kto tam? – zapytał.
- Otwierać, rewizja! - krzyknął Bohdan.
- Jak nie otworzycie, spalimy was razem z chatą!
Gienek rozpoznał znajomy głos starszego Durnata. Jeszcze niedawno chodzili razem do szkoły.
- Nie róbcie sobie żartów, czego chcecie?
Ktoś z zewnątrz zaczął rąbać drzwi siekierą.
Gienek w prawej ręce trzymał pistolet, lewą zaczął otwierać zasuwę. Gdy lekko uchylił drzwi, Bohdan zamierzył się na niego z bagnetem, a za jego plecami - jeden z nożem, drugi z siekierą - czaili się bracia. Gienek, uprzedzając pchnięcie, wystrzelił. Bohdan, z bagnetem w zaciśniętej ręce, uderzając głową w drzwi, upadł na progu z okrzykiem – Smert Lacham!
Pozostali dwaj bracia, z okropnym wrzaskiem rozbiegli się po bokach i znikli w ciemności.
Ciotka, cała roztrzęsiona ze strachu o Gienka, nadbiegła z zapaloną lampą. - Boże! –
- Boże! – krzyknęła, widząc jak z szyi Bohdana tryska struga krwi.
- Trzeba go ratować! Przynieś wody i ręczniki! Przewiązała mu szyję ręcznikiem, próbując zatamować upływ krwi.
- Praklatyje Lachy!(Przeklęci Polacy!) - To były ostatnie słowa, jakie wypowiedział Bohdan.
Na jego pogrzeb przybyły tłumy z całej okolicy.
- Dziś chowamy bohatera Ukrainy! - grzmiał pop w cerkwi na uroczystym pogrzebie Bohdana.
- Praklatyje Lachy! - Smert Lacham! - wołał tłum po wyjściu ze świątyni. Nad nim unosiły się setki wymachujących złowrogo zaciśniętych pięści.
Którejś nocy uzbrojony w widły, noże i siekiery tłum otoczył dom Sawickich. Na dach poleciało kilka zapalonych pochodni. Drewniany dom w kilka minut stanął cały w płomieniach. Jedni mówili potem, że wszyscy domownicy żywcem spłonęli. Inni twierdzili, że ktoś ich ostrzegł i poprzedniej nocy uciekli w niewiadomym kierunku.
Za niedługi czas każdej nocy na olbrzymich obszarach ziemi lwowskiej, podolskiej, poleskiej i wołyńskiej wkoło widać było łuny pożarów. Paliły się polskie zagrody i tonęły w ogniu i dymie całe polskie wsie. Płonęły razem z ludźmi i dobytkiem żywym i martwym, którego wcześniej nie zrabowali sąsiedzi. Płonęły tygodniami, miesiącami, rok, dwa lata, trzy, tak długo, dopóki nie spłonęły doszczętnie wszystkie. Było tych wsi ponad tysiąc, a z przysiółkami kilka tysięcy.
Dziś dla wędrującego po tych terenach postronnego turysty są to puste miejsca, uroczyska pełne wonnych ziół, pastwiska dla krów i koni, działki zboża i warzyw, lasy, nieużytki. Czasem jeszcze można spotkać na odludziu, w jarach i pieczarach, ludzką czaszkę lub kość. Zarośniętą studnię. Staw. Kawałki piaskowca tkwiące w ziemi tuż pod powierzchnią, to jakże często resztki fundamentów dawnych budynków. Zdziczałe drzewa owocowe wśród drzew leśnych, krzewów i zarośli o małych, niespodziewanie słodkich owocach, to resztki dawnych przydomowych sadów.
Tak na Ukrainie przybyło nowych uroczysk, odludzi i zakamarków, w których ziemia pozacierała ślady ludzkich tragedii, krzywd wyrządzonych sąsiadom przez sąsiadów. Gdyby chcieć oddać sprawiedliwość niewinnie pomordowanym tam ludziom, zachować o nich pamięć w sposób, w jaki ludzie upamiętniają swoich zmarłych bliskich, musiałoby w wielu tysiącach miejsc stanąć tam wiele tysięcy tablic czy pomników z napisami zawierającymi setki tysięcy nazwisk naszych rodaków i tych ukraińskich sąsiadów, którzy w ich wielkim, niewyobrażalnym nieszczęściu, byli wtedy z nimi, próbując im pomóc. A za pomoc groziła śmierć, zgodnie z krążącym wtedy powiedzeniem - za każdho Polaka hołowa do pniaka!(za każdego Polaka głowa do pniaka!).
Tamci nasi zmarli czekają, kiedy ta ziemia powie o ich śmierci prawdę. Ale ziemia może przemówić tylko językiem ludzi, a ludzie którzy teraz zamieszkują tę ziemię, nie chcą o tamtych zmarłych mówić, bo to nie są ich zmarli. Chcą zapomnieć, gdyż nawet jeśli znajdują dla swoich poprzedników usprawiedliwienie, to jednak czują, że to oni są winni śmierci niewinnych i chcą, aby świat o tym zapomniał. A świat, jakby na przekór prawdzie, jakby dał się oszukać i już dzień po dniu, rok po roku, zapomina. Więc już widzę krzywe uśmieszki triumfu na twarzach ostatnich żyjących jeszcze rezunów, ludobójców i zbrodniarzy.
Tylko jedynej z ofiar w tamtej okolicy - Bohdanowi, w roku 1998 postawiono pomnik. Można na nim przeczytać: Pamięć Herojam Ukrainy! Sława Ukrainie! Taką sprawiedliwość zda się teraz na tych ziemiach wymierzać historia.
oceny: bezbłędne / znakomite
do o b r o n y
s w o j e j ojczyzny.
Na terenie dzisiejszej Rosji żyje ich 4,3 miliona. Co t e r a z robią z nimi Rosjanie?
Wszystko jest dobrze /jako tako/, dopóki trwa pokój. Rzecz wygląda diametralnie inaczej, kiedy nastaje nowa władza. To dlatego emigracja jest tak ryzykowna, że krwawe zamieszki na tle etnicznym są na porządku dziennym na całej Ziemi od zawsze.
Od starożytności personifikacją "obcych" są błądzący od Mezopotamii do Egiptu i z powrotem Izraelici i - Koń Trojański.
W Luizjanie
/stan w USA w 1803 r. odkupiony przez Amerykanów za 80 milionów franków od Napoleona/
przez długie dziesięciolecia
Francuzi
/podobnie jak rdzenni Indianie/
byli prześladowani, przymusowo wysiedlani, szykanowani, wynarodawiani i pozbawieni praw obywatelskich,
a ich dzieci chodziły wyłącznie do angielskojęzycznych szkół
mniejszością narodową.
W latach 1944-49 wysiedlono stamtąd do Polski 800 tysięcy Polaków,
a z Polski deportowano na Ukrainę 500 tysięcy Ukraińców.
Przestudiujmy uważnie krwawą historię naszego łeb w łeb sąsiada - Ukrainy,
bo to WIELKI nasz sąsiad, równie wielki jak Niemcy i Rosja.
Nie da się tych narodów traktować protekcjonalnie
Marcus Cicero (106 - 43 przed Chrystusem ) "De Oratore"
Czego nas-Polaków uczy ta stara jak świat magistra? Przecież my zawsze wiemy lepiej!
oceny: bezbłędne / znakomite