Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-12-16 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3415 |
Przyśniło mi się nad ranem.
Pan J. ogląda obracające się w powietrzu nagie, przezroczyste ciało. Naprężone, wygięte w niemożliwy łuk, kręci się do tyłu wokół osi przechodzącej przez kolce biodrowe. Grające pod skórą mięśnie, małe piersi i charakterystyczne rysy twarzy sugerują ukraińską gimnastyczkę. Od ostrzy dwóch zakrzywionych sztyletów, które ściska w dłoniach, siła odśrodkowa odrywa krople gęstej krwi. Pan J. otwiera oczy. Ośnieżona droga, ośnieżone drzewa, na wietrze wiruje biały puch. Mężczyzna bierze wdech tak głęboki, że trzeszczą guziki kożucha, po czym powoli, jednostajnie wypuszcza powietrze. Uśmiecha się łagodnie, obraca głowę w lewo.
Pani J. dłońmi odzianymi w jasnobrązowe rękawiczki z koźlęcej skóry kurczowo trzyma kierownicę. Wzrok skupia na drodze, zaciska zęby; boi się. Boi się stromych serpentyn i wyślizganego lodu w rosnących pod nimi górach, boi się stumetrowych przepaści i nieoznakowanych osuwisk. Boi się niepohamowanego gniewu swego męża, który wypełni wnętrze czerwonego Moskwicza, jeśli pani J. popełni najdrobniejszy błąd. Choć dzisiaj być może go już nie doświadczy. Decyzja została podjęta.
Pan J. jeszcze raz zerka na drogę; pomrukując z zadowoleniem, upewnia się, że żona robi wszystko jak należy (według jego wskazówek, według jego poleceń). Wraca do wspomnień. Przez wysokie okna do pałacu zagląda Księżyc, płoną świece w złoconych kandelabrach. Zabójczyni zakończyła salto mortale i teraz miękko ląduje na ugiętych nogach. Skóra nie przepuszcza już światła. Trzy metry od jej stóp dwa ciała odziane w białoarmijne mundury walą się z hukiem na dębowy parkiet. Kobieta podnosi głowę i zawadiacko uśmiecha się do Pana J., który podziwia ją z antresoli. Zawodowe uznanie profesjonalisty miesza się z podnieceniem, czas zwalnia, na kilka uderzeń serce przyspiesza. Szkoda, że przez ostatnie dziesięć lat roztyła się jak kaszalot, myśli; że brak już tamtego błysku w jej oku. Wielka szkoda. Choć ja…
W tych godzinach ostatnich, pani J. również wspomina czasy minionej pświęktności. Konieczność skupienia uwagi na oblodzonych serpentynach nie pozwala jej zamknąć oczu i spojrzeć na nich dwoje - pomnik doskonałych zabójców, zapomniałych w miłosnym uścisku pośród mroźnej, petersburskiej nocy. Dlatego w jej wspomnieniach wyraźniejszy jest zapach oblanych świeżym potem ciał, skrzypienie grubego śniegu pod zaścielającym ziemię kożuchem, jak skrzypienie łóżka.
Sto lat później niewiele zostało z dawnej posągowości długożywnych inkwizytorów Lenina. Ich piękno rozbełtał czas, życie zniszczyła przeszłość; ideologia i polityka. Po raz trzydziesty któryś uciekają obudzeni nad ranem przez ostatnich neobolszewickich lojalistów: “FSB złapało wasz trop!” Więc zrywają się z łóżek (dwóch oddzielnych od kilku miesięcy), opuszczają kolejną kryjówkę i wysłużonym Moskwiczem pędzą w stronę słońca. Niedługo dotrą tak daleko na wschód, że nie będzie trzeba zsyłać ich do łagru.
Pan J. nie ma ochoty uciekać; Pan J. nie ma już siły. Chce się oderwać od tego ciała, tego świata, od poczucia odpowiedzialości za tę kobietę, od tych wszystkich wspomnień, których nie ma odwagi przywoływać, bo więcej w nich makabry niż piękna, więcej krwi i flaków niż akrobatyki. Nie chodzi nawet o poczucie winy, skutecznie stłumione przez warunkowanie i chemię. Chodzi o poczucie estetyki. Pan J. się brzydzi; sobą, swoim istnieniem, zapachem skóry na siedzeniach samochodu, tłuszczem na brzuchu żony, nierównomiernie zaśnieżoną drogą. Obrzydza go rzeczywistość. Obrzydza go istnienie. Chciałby umrzeć, to jedyne wyjście, lecz obrzydza go każdy sposób, w jaki mógłby zaspokoić tę chęć. Obrzydza go i samobójstwo, i prośba.
Pani J. przeżywa równoległy kryzys. Doskonale zna bolączki męża, rozmawiali o nich godzinami przez ostatnie tygodnie. To znaczy on krzyczał, ona mogła tylko próbować coś powiedzieć. I też ma już dość, ale jej pragnienia są prostsze.
Wprowadziwszy samochód na szczyt stromej serpentyny, dostrzega nareszcie odpowiednią przepaść. Dociska pedał gazu, prostuje kierownicę. Pierwszy raz odwraca twarz w stronę męża. Patrząc mu w oczy, szepcze zapomniane zaklęcia. Kiedy kończy wrzucać luz, jej prawa rękawiczka bezwładnie opada na dźwignię zmiany biegów. W oczach Pana J. krzepnie pogodna rezygnacja.
Pani J. wykonuje ostatnie salto, zagęszcza własną materię, ląduje na ugiętych nogach w skrzypiącym, zmrożonym śniegu. Jej pragnienia są prostsze. Pani J. chce być wolna.
grudzień 2015
oceny: bezbłędne / znakomite
Sterylnie krystalicznie czysta Proza fantasy/SF przez P
(patrz nagłówek)
to na nasze karkołomna akrobatyka na krawędzi śmierci.
Są tacy, których to naprawdę kręci,
i to dlatego
albo tracą ręce, nogi, głowę,
albo nie dożywają starości