Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-03-11 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1751 |
Wiem, że kawałki pasują do siebie, bo widziałem jak się rozpadały.
Jest 20 kwietnia 1999 roku, godzina 12:08 w południe. Kałuża krwi wokół głowy Dylana Klebolda kurczy się powoli. Dylan wstaje z podłogi jak szmaciana lalka na sznurkach. Kula opuszcza jego głowę, wchodzi gładko w lufę pistoletu i ląduje z powrotem w magazynku. Dylan otwiera oczy i odrywa broń od swojej skroni.
Patrzy jak kawałki mózgu Eryka odrywają się z grzbietów książek i wracają na swoje pierwotne miejsce. Odłamki czaszki zespalają się jak układanka, idealnie pasując do siebie. Eryk Harris powstaje z martwych. Niewidzialna siła dźwiga bezwładne, poturbowane ciało na klęczki, podnosi z ziemi strzelbę i wkłada w drżące ze strachu dłonie samobójcy. Eryk trzyma dubeltówkę pod brodą, odchylając głowę do tyłu, z mocno zaciśniętymi powiekami. Nie myśli o niczym, nawet o bombach zegarowych w stołówce, które ostatecznie nie wybuchły.
Na zewnątrz szkoły wyją syreny policyjne i karetki, lecz w oku cyklonu panuje martwa cisza. W zadymionej bibliotece unosi się ciężki zapach prochu, woń śmierci bije w nozdrza.
Stało się. Przekroczyli Rubikon. Nie wiedzą ilu zabili, wiedzą jednak, że wystarczająco wielu, by przejść do historii. Teraz stoją twarzą w twarz z ciemnością, na odległość spustu. Wszystkie fibrie ducha naprężają się do granic możliwości, by poruszyć jednym palcem. Rzeczywistość otoczyła ciało jak bezlitosna i ogłupiała tłuszcza, przylgnęła ciasno, dźgnęła każdy por skóry i wślizgnęła w jeszcze ciepłą krew. Wlała się we wszystkie zmysły, zadając gwałt rozszerzonym źrenicom, wtargnęła drogami nerwowymi do jądra ludzkich snów. Stało się. Nie ma już nic poza tym.
Jutro ich twarze będą nawiedzać okienka w telewizorach. Może pokażą ich zdjęcia z dzieciństwa zestawione z emisją masakry. Znów zaczną burzliwą debatę o prawie do broni i znów nie dojdą do żadnego wniosku. Prawdopodobnie. Dziennikarze nazwą ich potworami z sąsiedztwa, a szturchane dzieciaki zrobią z nich męczenników. Pieprznięte nastolatki wystawią im ołtarzyk, rozpocznie się koncert nienawiści. Z pewnością będą mieli naśladowców. Odbędzie się łzawe nabożeństwo. Ludzie przyniosą znicze.
Z wolna rozluźniają się napięte ścięgna na szyi Eryka, jabłko Adama wygładza swój kontur, oddech zwalnia obroty. Krew odpływa z nabrzmiałych żył. Eryk opuszcza strzelbę i wstaje z kolan. Mówi do Dylana, a jego słowa unoszą się na powierzchni zgiełku, który faluje gdzieś daleko:
- Do zobaczenia w piekle.
Podają sobie ręce, jakby w przelocie, i przez sekundę patrzą w oczy. Boją się tego, co mogliby w nich ujrzeć - obce, wykrzywione odbicie własnego szaleństwa? Wyrzuty sumienia? Rozczarowanie?
Dylan odwraca się i widzi zwłoki dziewczyny, leżące na boku z twarzą zamienioną w kamień. Zdumiony odkrywa, że nic już nie czuje. Ekstaza niszczenia minęła, lecz nie zastąpił jej żal. W dużej mierze dlatego, że zaraz on też będzie martwy.
Godzina 11:40. Biblioteka zamienia się teatr kukiełek. Ogromne ręce gdzieś nad sceną ciągną za odpowiednie sznurki, podrywając do góry ciała, które zasysają w swoje żyły jaskrawą krew. Czerwone krople odrywają się od ścian i skupiają jak promienie w soczewce, kałuże na podłodze kurczą się i znikają. Eryk Harris i Dylan Klebold odwalają kawał roboty, wydobywając z ludzkich ciał pociski, te zaś w magiczny sposób wciągane są przez lufy karabinów, wraz z obłoczkami dymu. Co więcej, narzędzia, które chłopcy dzierżą w swoich dłoniach, wędrują potem z rąk do rąk, aż trafiają do magazynów, w których są rozkładane na części i rozbijane w drobny mak.
Godzina 11:29. Eryk i Dylan stoją w progu biblioteki, uzbrojeni po zęby, i patrzą na skulonych pod stołami uczniów. Twarz Eryka wykrzywia grymas gniewu. Krzyczy:
- Wszyscy wstawać!
I rzeczywiście, wszyscy gorliwie spełniają jego rozkaz, w pośpiechu wychodzą spod ławek, chwytają długopisy i siadają do lekcji. Pierścień strachu powoli puszcza ich gardła. Rozlega się szczęk żelastwa, a potem zalega cisza, usiana jedynie szuraniem krzeseł, pojedynczymi kaszlnięciami i szelestem kartek. Eryk i Dylan opuszczają bibliotekę, zostawiając swoje ofiary żywe i zanurzone w błogiej nieświadomości.
Wskazówki zegara cofają się w Liceum Columbine. Eryk i Dylan stawiają kroki w tył, kule wpadają prosto w ciemność wylotowych dziur. Czarny dym gromadzi się w skupiskach jak pył gwiezdny, zamknięty w niewidzialnej pięści, aż w końcu mieści go główka od szpilki. Języki ognia wycofują swoją armię, z płomieni wyłania się świat. Ładunek wybuchowy ląduje z powrotem w dłoni Eryka, a ten zabiera zabójczą iskrę ze sterczącego lontu i chowa ją w kieszeni płaszcza.
Ciała uczniów wstają z podłogi korytarza, ścierają ze szkolnych szafek zygzaki krwi, prostują się i idą przed siebie. Więdnie krwawy kwiat na piersi futbolisty, który kiedyś nazwał Eryka ciotą; brocząca dziura w brzuchu nauczyciela matematyki, który upokorzył raz Dylana przy tablicy, rodzi małą kulkę i zasklepia się. Miriady odłamków szkła pasują do siebie jak puzzle rozsypane z okna, w które Eryk posłał salwę pocisków.
Jest kwadrans po jedenastej i wszyscy żyją. Eryk i Dylan stoją przed gmachem Liceum Columbine. W ciepłym powietrzu niosą się uderzenia piłki do koszykówki i okrzyki zawziętej gry. Ryk dzwonka w głębi szkoły obwieszcza przerwę. Kolejny dzień niestrudzenie brnie naprzód w swoim regularnym rytmie, pocięty na godziny i kwadranse, zamknięty w planach lekcji. Nikt nie słyszy mrocznego tykania, które rezonuje gdzieś w szczelinach codzienności.
Chowają broń za poły płaszczów. Tętno spowalnia, adrenalina zawraca z żył do poskręcanych gruczołów. Odchodzą.
Gniew stopniowo gaśnie w ich głowach, myśli wracają do swojego zarodka. Wizje znikają ze stron chorych fantazji. Sznureczki nienawistnych zdań skracają się i zostają puste kartki. Znów są czyści. Nigdy nie poczuli się jak brud. Nigdy nie wkroczyli do swojej szkoły, ubrani na czarno od stóp do głów, dźwigając torby z zegarem zniszczenia. Nigdy nie zaczęli strzelać. Nie zapragnęli umrzeć i uchronić się przed śmiertelnością, wypalając swoje imiona w zbiorowej pamięci.
Eryk zdejmuje z siebie czarny prochowiec. Ściąga buty desantowe i biały T-shirt z nadrukiem `SELEKCJA NATURALNA`. Ogląda w lustrze swoją twarz ze znamionami bezsennej nocy - cienka skóra naciągnięta na kości policzkowe, sine podkówki wokół oczu.
Wiem, że kawałki pasują do siebie, bo widziałem jak się rozpadały.
Nienawiść kurczy się i wpełza do łona smutku, a ten osuwa się na powrót w nicość. Eryk i Dylan odchodzą, a daleko w górze sine niebo otwiera się poszarpaną, niebieską dziurą, krwawiąc snopem światła.
Wracają do domu.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
Czemu bzdury na jego temat piszą niektórzy, nie wiem.