Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-06-11 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3009 |
Ze skromnego, drewnianego baraku w Grocholicach, włączonych niedawno do Bełchatowa wiózł nas niebieską nysą, do owianego legendą kompleksu budynków Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach Heniek Materka. Dyrektor Czesław Sobala spoglądał, co jakiś czas na swoją, wypchaną, skórzaną teczkę kołyszącą się w rytmie jazdy na bocznym siedzeniu. Bez tej, pełnej różnych prezentów teczki Czesław nie wybierał się nigdy w służbową podróż. Zdarzały się jednak takie wyjazdy, kiedy przestronne wnętrze nyski wypełnione było po brzegi wszelakim dobrem, na ogół niedostępnym w placówkach uspołecznionego handlu. Kluczowym miesiącem dla tego typu wojaży zaopatrzeniowych był grudzień, a szczególnie okres przedświąteczny, kiedy odbywała się kultowa w tamtych czasach akcja R.CH.Z. Kryptonim tej akcji brał się od pierwszych liter słów: ryba, choinka, zając – rzeczy, których zdobycie przed świętami Bożego Narodzenia było obowiązkiem każdego ojca rodziny, no przynajmniej tych z kręgu aspirującego do miana społecznej wierchuszki. W urzędniczej hierarchii obowiązek zaopatrzenia w te deficytowe dobra należał do menedżerów niższego wprawdzie stopnia, ale posiadających bezpośredni dostęp do towarów, lub mających kolegów obdarzonych takim przywilejem. Czesław, jako dyrektor bogatej i prężnej firmy z Bełchatowa, w trosce o swoją pozycję społeczną i zawodową zaopatrywał nie tylko ścisłe kierownictwo wojewódzkiej jednostki nadrzędnej w Piotrkowie Trybunalskim, lecz także wybranych notabli Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych, urzędujących w gmachu przy ulicy Szkolnej w Warszawie. Do grudnia było jednak jeszcze sporo czasu, ledwie jesień pozłociła liście w słynnych z uprawy jabłek grójeckich sadach, a zakładowa nysa nie przemierzała tym razem dobrze znanej drogi do Warszawy, tylko pędziła do miasta sławnego z renomowanego rolniczego instytutu.
Czesław nie ujawniał co miał w swojej słynnej teczce, a zresztą rozmowa była utrudniona, bowiem do wnętrza samochodu docierały odgłosy jazdy w tym dość głośny warkot silnika. Po drodze zjedliśmy szybkie śniadanie w przydrożnej knajpie. Wybór dań był mocno ograniczony, ale przynajmniej herbata była gorąca. Główny posiłek tego dnia mieliśmy jeść w towarzystwie profesora Witka, znanego w Polsce specjalisty od rekultywacji gruntów zdewastowanych w procesie uprzemysłowienia kraju. Profesor robił wraz z profesorem Grzybem z Falent ekspertyzy na użytek Kopalni Węgla Brunatnego Bełchatów. Kopalnia miała ambicje uchodzić za przemysłowego giganta, który nie żałuje grosza na inwestycje mające ograniczyć negatywne oddziaływanie na środowisko do niegroźnego minimum. W tym celu finansowała badania naukowe i praktyczne eksperymenty prowadzone przez najbardziej znanych w kraju naukowców. Profesorowie zarabiali wtedy na swoich posadach tyle co kot napłakał. Chwytali więc z wdzięcznością dobrze płatne zlecenia Kopalni odwdzięczając się ekspertyzami, które delikatnie mówiąc była nadmiernie przyjazne wobec niszczącego środowisko zleceniodawcy. Kto płaci ten wymaga. Tak było jest i będzie. Nasza rola, czyli strony reprezentującej rolników polegała na delikatnym naciskaniu na uczonych, żeby zbyt daleko nie odchodzili od zasady obiektywizmu. No, żeby się ze swymi opiniami mieścili w granicach przyzwoitości. Czesław Sobala będąc dyrektorem Zakładu, który wykonywał roboty rekultywacyjne, okołokopalniane pomagał nam w nadziei, że przy okazji otrzyma intratne zlecenia za duże pieniądze i przydział ciężkiego sprzętu od Komisji Planowania przy Radzie Ministrów. W tym działaniu wspólny cel miała organizacja kółkowska reprezentująca rolników, jednostki gospodarcze kółek rolniczych i naukowcy. Wszystkim chodziło o to, żeby wydębić od górników jak najwięcej kasy z tym, że było to zadanie bardzo delikatne, a nawet subtelne, bowiem Kopalnia była taką potęgą w państwie, że mogła w każdej chwili pokazać oponentom gest Kozakiewicza, tracąc co najwyżej trochę prestiżu. Zanim jednak zasiedliśmy z profesorem przy ekskluzywnym obiedzie przyszło nam dość długo posiedzieć w towarzystwie jednego z jego współpracowników. Zastaliśmy go w jednym z parterowych pawilonów ukrytych w parkowej zieleni. Niski szatyn w średnim wieku o jowialnym wyglądzie okazał się dobrym znajomym Czesława, zapoznanym na jednej z tych libacji, którymi kończyły się ekologiczne konferencje organizowane po egidą Kopalni. Doktor – bo taki tytuł nosił sympatycznie wyglądający naukowiec przyjął nas z nieukrywaną radością, a to ze względu na Cześka, bo mnie widział pierwszy raz w życiu. Czesław wyciągnął ze swojej teczki koniak gruziński, rarytas w owych czasach trudny do zdobycia w placówkach uspołecznionego handlu. Na ten widok Doktor uśmiechnął się pożądliwie, ale w pracy pić nie chciał, a nam nie wypadało raczyć się trunkiem przed spotkaniem z profesorem Witkiem. W tej sytuacji Cześkowi nie pozostawało nic innego jak podarować przyjacielowi butelkę na wynos do domu, czym jeszcze bardziej udobruchał naukowca, który rozmarzony perspektywą zaimponowania znajomym szlachetnym gruzińskim trunkiem, zaczął się zwierzać tak jakby już opróżnił, co najmniej trzecią część flaszki. Otóż Doktor ciągle był po wrażeniem podróży życia jaką niedawno odbył w ramach wymiany naukowej do Japonii i Azji Południowo-Wschodniej. Nie trzeba było, więc zachęcać do snucia wspomnień z fascynujących, egzotycznych wojaży. O ile przeżycia naukowca z Japonii były dość typowe i nie wybiegały poza doznania zwykłego turysty, to bagaż nowinek przywiezionych z Indochin mógł skłaniać do zastanowienia nad wpływem wykształcenia na mentalność ludzi z bądź, co bądź naukowej elity. Słuchając wywodów doktora pootwieraliśmy z Czesławem gęby ze zdumienia, a stało się to w momencie, kiedy zaczął mówić o tak zwanym eksperymencie kampuczańskim. Wprawdzie minęło już kilka lat od 1979 roku, kiedy upadł reżym Pol Pota, lecz zbyt krótki to był czas, żeby wypadła z ludzkiej pamięci straszliwa gehenna narodu kambodżańskiego. Tym bardziej, że pokonani przez Wietnamczyków Czerwoni Khmerowie prowadzili nadal z powodzeniem walkę partyzancką. Tak zwany eksperyment polegał na wygnaniu do dżungli mieszkańców miast, a głównie ze stolicy kraju Phnom Penh, gdzie mieli egzystować i zdobywać środki do życia karczując busz i pracując na roli, pod presją karabinów wycelowanych w nich nieustannie, przez fanatycznych funkcjonariuszy totalitarnego, komunizującego reżymu. Nienawykli do totalnej harówki, wyrwani ze swoich środowisk ludzie padali z głodu i wycieńczenia. Opornych natychmiast karano śmiercią. W ramach oszczędzania kul, których brakowało w zrujnowanym gospodarczo kraju zabijano ich pałkami. Tak drastycznych metod eksterminacji nie stosowali nawet bolszewicy, którzy ograniczali się do wywożenia więźniów w odległe rejony Syberii, a tam wyposażonych zaledwie w siekiery i inne proste narzędzia pozostawiali na pastwę mrozu i dzikiej przyrody. Jak dla ironii swoje oparte na zbrodni państwo Czerwoni Khmerowie nazwali Demokratyczną Kampuczą, krajem bez wyzysku, gdzie każdy obywatel musiał wyżywić się sam pracując na roli. Oczywiście nie dotyczyło utrzymujących przemocą i okrucieństwem zbrodniczy system strażników, korzystających z pracy okrutnie zniewolonych ludzi w przemienionym w jedno wielkie więzienie kraju. Władcy Kambodży z powodu swych roszczeń do znacznych połaci terytorium Wietnamu byli w stanie permanentnego konfliktu z komunistycznym reżymem wietnamskim, głównym wrogiem Ameryki w Azji. Z tego powodu USA patrzyły przez palce na zbrodnie kliki Pol Pota dokonywane na własnym narodzie. Inaczej niż kraje obozu sowieckiego, które popierały bijących Amerykanów Wietnamczyków, a socjalistyczne media informowały w miarę dokładnie o dramacie w kambodżańskiej dżungli. Musiał więc sympatycznie uśmiechający się doktor nauk rolniczych wiedzieć o zbrodniczym charakterze eksperymentu kampuczańskiego, dlatego szokująco zabrzmiały dla nas słowa o jego uznaniu dla tej nieludzkiej okrutnej i krwawej metody rozwiązywania problemów demograficznych i żywnościowych współczesnego świata. W głowie się nie mieściło, że wykształcony w duchu humanistycznych ideałów i szacunku dla nauk ścisłych polski naukowiec mógł z całą powagą twierdzić, że wyposażona w łopaty i motyki ludzka populacja rozwiąże trapiące ją przeciwności losu i stworzy sobie raj na ziemi. Ciarki mi przeszły po plecach podczas słuchania zaimprowizowanego wykładu Doktora, a Czesław na ogół pełen werwy i optymizmu życiowego też jakoś posmutniał. Nie uzyskawszy naszej aprobaty dla swoich niesłychanie kontrowersyjnych wynurzeń Doktor poczuł się jakoś tak niepewnie, zakończył swój wywód i powrócił do opowieści o swojej egzotycznej podróży, której kolejnym etapem był Singapur. Włączyłem się do rozmowy, żeby przerwać narastanie dysonansu między naszymi wyobrażeniami o luminarzach nauki a mentalnością ujawnioną nam nieopatrznie przez zaprzyjaźnionego pracownika renomowanego, naukowego Instytutu.
- Ciekawy jestem Doktorze jak z bliska wygląda ten prężny tygrys azjatyckiej gospodarki ? Jak wygląda tamtejszy przemysł i handel? - zapytałem. Podobno Singa pura oznacza w tamtejszym dialekcie miasto lwa? Doktor marzyciel żachnął się. Ależ tam nie ma żadnego przemysłu. Singa pur to wyspa kwiatów – powiedział z pewnym przekąsem jakby litował się nad niewiedzą profana, który nie dostąpił szczęścia przechadzania się wśród kwiatów porastających egzotyczną wyspę na Oceanie Indyjskim. Kłopotliwa cisza nastała po tym wywodzie Doktora podróżnika. Na szczęście zbliżał się czas spotkania z profesorem Witkiem w najlepszej puławskiej restauracji.
oceny: bezbłędne / znakomite
Jak to dobrze, że nareszcie żyjemy w cywilizowanych czasach - bez machlojek, bez łapówek, bez zamiatania wszystkiego pod dywan, bez kombinacji i kombinatorów!
Jaki k/raj - taki raj!
Kto płaci - ten wymaga. Tak było, jest - i będzie.
(patrz 2. akapit)