Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-03-13 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1809 |
W opowiadaniach mojego ojca, tak jak i w rozmowach z jego braćmi i siostrami, jak sięgam pamięcią, bardzo rzadko pojawiało się słowo „wojna”. Dominowały określenia „okupacja”, „za okupacji”, „podczas okupacji”.
Pierwszą ofiarą wojny w rodzinie był Lump.
– Niemcy bombardowali lotnisko. Samoloty nadlatywały co piętnaście minut. Był huk i dym. Kiedy był pierwszy nalot, ja akurat bawiłem się z Jaśką (najmłodsza siostra) na ulicy, z dala od domu. Uciekaliśmy trzymając się za ręce. Mama zagoniła nas do piwnicy. Tam przeczekaliśmy naloty.
Kiedy wszystko ucichło, okazało się, że Lump, biedne psisko, zwariowało. Biegał w kółko, toczył pianę z pyska, próba złapania go groziła pogryzieniem. Nie zauważał podawanego mu jedzenia. Ojciec, który przyszedł szybko z roboty, zagonił go do komórki, pozwolił mu wystawić tylko głowę przez drzwi i uderzył w łeb siekierą…
– Po paru dniach lotnisko i zabudowania wojskowe zajęli Niemcy. Pewnego południa do naszych drzwi zastukał oficer w towarzystwie paru żołnierzy.
„Herr D.? Komm mit! Du wirst übersetzen!”*
I ojciec poszedł. Skąd Niemcy wiedzieli, że mieszka tu były podoficer austriacki – nie wiadomo. Ale wiedzieli i przyszli jak do siebie.
Ojciec wrócił gdzieś po godzinie. Okazało się, że Niemcy nie znaleźli w kasynie oficerskim zastawy stołowej i sztućców. Znaleźli je tuż za płotem, w domu żydowskiego kelnera. Nie pomogły tłumaczenia, że wziął je na przechowanie, żeby się nie potłukły podczas bombardowania i żeby nikt nie ukradł, jak wojsko wychodziło. Niemiecki oficer wyjął pistolet i zastrzelił ofiarę na miejscu. Ojciec wstrząśnięty wrócił do domu. Niemcy jeszcze wielokrotnie wykorzystywali go jako tłumacza. W kasynie zatrudnili większość byłego personelu cywilnego. Tak do pracy, jako podkuchenna, trafiła Ela. W efekcie rozeszła się po wsi plotka, że D. podpisali Volkslistę. Dopiero ksiądz, na prośbę ojca, ogłosił z ambony, że D. nie stali się Niemcami.
– W 1939 roku na lotnisku i wokół stacjonowało więcej żołnierzy, niż za wolnej Polski. Niemcy zajęli na koszary budynki publiczne, w tym, zbudowaną w okresie międzywojennym, szkołę. Nauka, na tyle na ile pozwolił okupant, odbywała się, zależnie od pogody, na świeżym powietrzu lub w stodołach. Podstawowym i jedynym „podręcznikiem” było wydawane przez władze okupacyjne na lichym, gazetowym papierze, pisemko „Ster”, przeznaczone dla polskich szkół powszechnych. Był to chyba miesięcznik pełny propagandy o wyższości rasy i narodu niemieckiego.
– Zima 1939/40 była bardzo ciężka, śnieżna. Niemcy siłą wyganiali ludzi z domów i tworzyli oddziały do przekopywania tuneli w zaspach śnieżnych. Zaczęły się też trudności z żywnością, szczególnie w takich miejscowościach, jak Rakowice. W miastach były kartki na żywność. Rakowice teoretycznie były wsią, więc kartki mieszkańcom się nie należały, a rolników tam prawie nie było. Miejscowa piekarnia samorzutnie racjonowała chleb proporcjonalnie do wielkości rodziny na podstawie wiedzy sprzedawcy.
Żeby przeżyć, handlowało się pokątnie z żołnierzami niemieckimi. Za wódkę lub drobne usługi fryzjerskie, szewskie, krawieckie można było dostać trochę żywności. Raz do naszego domu przyszedł Niemiec z rozprutym mundurem. Ojciec mu go naprawił na poczekaniu, w zamian zamiast pieniędzy wziął konserwy mięsne. Niemiec, zmobilizowany na czas wojny podoficer, zaczął opowiadać o sobie. Pochodził z Glogau, obecnie Głogów na Dolnym Śląsku, gdzie zostawił rodzinę. Wpadał potem jeszcze do naszego domu pogadać. Nie wyczuł, że jego wizyty były nieco niezręczne, a wyprosić go nie można było. Zawsze coś przyniósł: chleb, konserwy, cukierki. Na wiosnę 1941 został przeniesiony. Więcej się nie pokazał.
– Ojciec chodził do pracy w mieście do dawnego zakładu, ale pracy na początku okupacji nie było. Z początkiem 1940 roku wysiedlono z centrum miasta Żydów i większość mieszkających tam Polaków. Miasto opustoszało, by szybko zaludnić się niemieckimi funkcjonariuszami urzędów Generalnego Gubernatorstwa i ich rodzinami. Pojawiły się sklepy, wagony tramwajowe, lokale z napisami „Nur für Deutsche”.
Warsztat, w którym pracował ojciec, został przejęty przez okupantów. Dyrektorem został Niemiec Hanitz. Sprowadzono więcej maszyn (nie chcę wiedzieć skąd), zatrudniono ludzi. O ile Niemcy zajęli eleganckie mieszkania w kamienicach, opuszczone przez żydowskich i polskich właścicieli i lokatorów, to polscy mieszkańcy suteryn i poddaszy, wszelkiego rodzaju służba, w większości zostali. Z nich rekrutowali się pracownicy takich właśnie zakładów jak kierowany obecnie przez Hanitza. Ojciec, jako znający niemiecki, wysokokwalifikowany krawiec, został nieformalnym kierownikiem tej firmy, akceptowanym zarówno przez dyrektora jak i pracowników. Zakład przez całą wojnę prosperował dobrze, obsługując klientelę złożoną z niemieckich urzędników, ale płace Polaków były gorzej niż marne.
– W roku 1940 miałem Pierwszą Komunię Świętą. Rano zaprowadzono dzieci do kościoła. Po uroczystości, w zakrystii odbyło się przyjęcie, gdzie każde dziecko dostało po szklance herbaty z sacharyną i herbatniczku.
– W drugiej połowie roku następnego obok cmentarza w barakach, które przed wojną były magazynami wojskowymi, zostało skoszarowane dziwne wojsko. W niemieckich, używanych mundurach, w przytłaczającej większości z twarzami o azjatyckich rysach, siedzieli zamknięci, bez możliwości kontaktu z mieszkańcami. Ludzie nazywali ich „Mongołami”. Pilnowali się sami, „mongolscy” wartownicy odganiali od obozu miejscowych. Nie słyszałem, żeby komuś z Polaków zdarzyło się z nimi porozmawiać.
– Pewnego dnia Ela, najstarsza siostra, wróciła wieczór z pracy z bólem głowy i gorączką. Do rana gorączka wzrosła do 40 stopni. Wezwano lekarza. Ten stwierdził przeziębienie, zapisał jakieś lekarstwo, które ojciec zdobył jakimś cudem. Nic nie pomagało, dziewczyna traciła przytomność. Udało się ją umieścić w szpitalu na Batorego w Krakowie. Po trzech dniach zmarła na zapalenie opon mózgowych. Lekarz, który pierwszy postawił diagnozę, spotkał przypadkiem matkę jakiś tydzień później. Zapytał o zdrowie Eli. Uciekł ze spuszczoną głową, kiedy dowiedział się co się stało.
– Brak żywności był stałym problemem przez całą okupację. Zimą chłopcy podkradali się w nocy pod wojskową piekarnię i kradli z koszy świeżo upieczony chleb. Uciekali potem, rzucając gorące bochny w zaspy śniegu. Nie raz towarzyszyły im strzały wartowników, ale nigdy nikogo nie trafili. Już za dnia chłopcy wracali i wyciągali ze śniegu zamrożone bochenki. Wystarczyło rozmrozić w piecu i rodzina miała co jeść.
– W pewne upalne południe (nie udało mi się ustalić, z którego roku pochodzi ten obrazek) uwagę mieszkańców Rakowic zwrócił dziwny dźwięk – tupot setek nóg. W tumanach kurzu biegło kilkuset Żydów, spoconych, dyszących, oblepionych pyłem mężczyzn w wieku od kilkunastu do czterdziestu lat, z gwiazdami Dawida na rękawach. Eskortowali ich niemieccy żandarmi na rowerach. Nie było możliwości podać biegnącym choćby kubka wody.
– Wiosną roku 1944 do domu przyszli dziwni goście. Trzech mężczyzn rozmawiało z matką w obecności Witka. Ich wypowiedź była jasna. „Wasz syn skończył dwadzieścia lat i powinien wstąpić do wojska, polskiego wojska. Tak więc Witek, ma być do naszej dyspozycji na każde wezwanie. Gdyby ktoś próbował zawiadomić o tym Niemców, spalimy chałupę.” Nawet bez tego ostrzeżenia nikt Niemców nie zamierzał zawiadamiać, a Witek palił się do służby. I w ten sposób został żołnierzem Armii Ludowej.
Jakiś miesiąc później Witek nie wrócił na noc do domu. Nie wracał przez parę dni. Nikt go nie widział i nikt nic nie słyszał. Trzeciego dnia ojciec wrócił później z pracy. Jak przed wojną wracał piechotą. Nic nie mówił przez cały dzień. Nie położył się spać. Dopiero rano zaczął opowiadać. Szedł ulicą Lubicz, kiedy szpaler Niemców zagrodził ulicę i zagonił ludzi na róg Lubicz i Botanicznej. Z ciężarówek wyrzucono więźniów ze związanymi drutem rękami i z zagipsowanymi ustami. Między więźniami był Witek. Rozpoznali się wzajemnie. Rozstrzelano czterdzieści osób w odwecie za zabicie przez ruch oporu dwóch Niemców. (Dziś w tym miejscu znajduje się biurowiec i tablica pamiątkowa. Egzekucja miała miejsce 27 maja 1944 roku). Nie wiadomo, czy Witek wpadł w akcji, w jakiejś wsypie, czy po prostu został zatrzymany w łapance.
– Z końcem 1944 roku miałem Bierzmowanie. Prowadzono nas od rana, na piechotę, małymi grupami do kościoła w Krakowie (Kościół Franciszkanów lub Dominikanów, ojciec nie znał miasta). Biskup udzielił nam sakramentu, potem znowu w małych grupkach wróciliśmy do domu. Uroczystość była szybka i bez udziału rodzin. Nawet nie wiem, kto mnie trzymał do Bierzmowania.
– W połowie stycznia 1945 roku Niemcy opuścili lotnisko. Ludzie cieszyli się, że ich już nie ma, kiedy nagle nad ranem wrócili. Jednego dnia wyjechali, następnego byli z powrotem. Zajechali do osady Dąbie, wygnali z domów kilkadziesiąt osób: mężczyzn i kobiet. Paru więźniów dowieziono z więzienia na Montelupich. Rozstrzelano 79 osób. Między innymi całą rodzinę Trynków, których rodzice znali osobiście, trzy kobiety i sześciu mężczyzn w wieku od osiemnastu do sześćdziesięciu lat. Ocalał tylko jeden z rodzeństwa, wywieziony wcześniej na przymusowe roboty do Niemiec. Wrócił w lecie 1945 i dopiero wtedy dowiedział się o tragedii. Podobno resztę życia spędził w Kobierzynie (szpital psychiatryczny). (Opowiadanie mojego ojca znacznie różni się od relacji innych uczestników tych wydarzeń i ustaleń historyków. Opowiadam to tak, jak to ojciec opowiadał. On to też znał z drugiej ręki. Ojciec zawsze podkreślał, że ludzie uważali, że Niemców w tym rejonie już nie ma, że Niemcy wrócili, aby dokonać pacyfikacji. Ani ojciec, ani ja, ani inni członkowie rodziny nie znaleźli tego elementu w dostępnych opisach zbrodni).
* Pan D.? Chodź! Będziesz tłumaczył!
oceny: bezbłędne / znakomite
Pamiętnik nie wymaga doskonałości. Pamiętnik to historia taka, jaką zapamiętano.
No i poruszające .