Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-03-09 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2124 |
– Mój ojciec, a twój dziadek, urodził się w małej wsi pod Krakowem. Był zwykłym poddanym jego cesarsko-królewskiej wysokości Franciszka Józefa I. Jako młody jeszcze chłopak terminował u krawca w Krakowie. Gdzieś w pobliżu dzisiejszej ulicy Basztowej. Wtedy jeszcze, tam gdzie dzisiaj zbiegają się ulice Basztowa i Dunajewskiego, płynęła Rudawa, a klasztor i kościół Karmelitów stały właściwie na wyspie.
U krawca nie bardzo mu się podobało, a ponieważ cesarsko-królewska armia potrzebowała ochotników, zaciągnął się do wojska. Jego oddział stacjonował w Limanowej. Szybko dosłużył się stopnia podoficerskiego. Tam poznał babcię i ożenił się tuż przed pierwszą wojną. Nauczył się perfekt mówić po niemiecku, właściwie był to jego drugi język. Oprócz tego jako tako opanował czeski. Prawdopodobnie w oddziale było dużo Czechów. Takie były czasy. Ludzie nie umieli często czytać i pisać, ale mówili kilkoma językami. Ojciec mówił więc dobrze po niemiecku, a jak był zdenerwowany, klął po czesku.
– W czasie wojny znalazł się na froncie serbskim. Został ranny w bitwie (czy potyczce)* pod Sarajewem. Pocisk trafił go w prawą dłoń. Do końca życia miał ją zdeformowaną. Odleżał swoje w szpitalu w Austrii, potem został zwolniony jako niezdolny do służby wojskowej. Piechotą wrócił z Wiednia do babci, do Limanowej. Szedł dwa tygodnie. Kiedy cesarstwo austriackie się rozpadło i wybuchła wojna pomiędzy państwami, których jeszcze nie było, to znaczy Ukrainą i Polską (w Krakowie, po abdykacji cesarza, pomiędzy 31 października a 11 listopada działała Polska Komisja Likwidacyjna, ale niepodległość Polski nie została jeszcze proklamowana), wstąpił do organizującego się naprędce wojska polskiego. W koszarach na Zakrzówku (niektóre z budynków koszarowych jeszcze istnieją) szkolił ochotników, którzy wyruszali pod Lwów, potem na wojnę z bolszewikami.
– W wojsku pozostał jeszcze jakiś czas. Przeniesiono go do Rakowic, pod Krakowem, obok lotniska. Stacjonowały tam dwa pułki ułanów, piechota i oczywiście lotnictwo. Z racji inwalidztwa (trwale zdeformowana prawa dłoń) nie mógł być czynnym żołnierzem. Służył w wojskowym warsztacie krawieckim, potem przeniesiono go do cywila. Przenieśli się z mamą do Limanowej, rodzinnej miejscowości matki. Dlatego ja się urodziłem w Nowym Sączu i mówiłem po góralsku. Wkrótce jednak wrócili do Krakowa, a właściwie do Rakowic.
Kiedy poszedłem do szkoły i pierwszego dnia nie widziałem czegoś na tablicy, zapytałem: „A co tam je na wirchu?” Wywołało to śmiech klasy. Szybko jednak wyzbyłem się góralszczyzny.
– Ojciec pracował jako krawiec w dużej firmie w mieście. W międzyczasie rodziły mu się kolejne dzieci. W sumie do wojny było ich ośmioro. Babcia nie pracowała. Z jednej pensji rzemieślnika, który pracował od poniedziałku do soboty więcej niż osiem godzin dziennie, można było utrzymać taką gromadę. Na tle sąsiadów w tym domu nędzy nie było. Dzieci bawiły się przy domu, pomagały, opiekując się młodszym rodzeństwem, chodziły do szkoły. Chłopcy z całej wsi grali w piłkę na pobliskich błoniach, często ogrywając bezlitośnie gimnazjalistów ze szkoły Salezjanów (istnieje do dzisiaj), myśmy ich nazywali studentami. Kąpaliśmy się w pobliskich stawach. Z drugiej strony potrzeby były inne. Dzieci chodziły w lecie boso za wyjątkiem wyjścia do kościoła w niedzielę i święta. I nie zawsze dlatego biegały boso, bo rodziców nie było stać na buty. Nawet jakby było stać, to nie odczuwano takiej potrzeby. Często mięso na niedzielny obiad kupowało się w piątek na Placu Żydowskim (dziś Plac Nowy, nie wiem, jak się nazywał przed wojną, dla mojego ojca był to zawsze Plac Żydowski) na Kazimierzu. W piątek po południu takie mięso nie było już koszerne i można je było kupić za pół ceny.
– Przed wojną to nauczyciel miał autorytet, nie to co teraz. Jeden taki to chodził z trzcinką w rękawie. Jak się czegoś nie umiało, albo narozrabiało, to kazał wyciągnąć ręką i prał. Ja też raz oberwałem, to ojciec przyszedł z awanturą do szkoły. Jak kiedyś przyszedł do klasy dyrektor i spytał o coś jedną dziewczynkę, nie z pretensjami, tak ją zagadnął, to wstała i posikała się ze strachu.
– Pewnego dnia ojciec przyniósł do domu szczeniaka.
„Macie tu Lumpa” – powiedział.
I Lump, wesoły brązowy kundelek został z rodziną, biegał i bawił się z dziećmi.
– Najstarsza siostra, Elżbieta, tuż przed wojną poszła do pracy w kasynie oficerskim, młodszy od niej, ale najstarszy brat Witold wyróżniał się w szkole, trenował boks w klubie „Sokoła”, interesował się techniką. Kiedyś zmajstrował radio kryształkowe. Przez słuchawki można było słuchać programu radiowego polskiego, który nadawano parę godzin dziennie lub stacji zagranicznych. Rozwieszone w ogrodzie druty, pełniące funkcję anteny, wzbudziły zainteresowanie sąsiadów. Znalazł się „życzliwy”, który złożył donos na policję. Policjant spisał notatkę i kazał zwinąć „aparaturę”, po czym sprawa trafiła do władz wojskowych… i ucichła. Po paru miesiącach wiedza o tym, co to jest radio stała się powszechniejsza.
– Ojciec pracował całymi dniami, ale w soboty tylko do obiadu. Z Rakowic do pracy w centrum Krakowa i z powrotem chodził piechotą. Niedziela była dniem świętym. Kościół i uroczysty obiad z modlitwą ojca przed jedzeniem. Kiedy pogoda na to pozwalała, obiad jedzono w ogródku, kiedy indziej w domu.
Raz na taki obiad zawitali goście. Kolega dziadka z wojska z żoną i pozostałą rodziną, samymi mężczyznami. Kolega nazywał się Józef Jendoczeń. Byli to Chińczycy, których zatrudniał w charakterze egzotycznych lokajów pan generał hrabia… W kolorowych chałatach i czapeczkach, z warkoczami, siedzący przy jednym stole z polską rodziną wzbudzili sensację w całej wsi i byli oglądani przez niezły tłumek dzieciarni zgromadzonej pod płotem. Pan Józef mówił po polsku, był ochrzczony i ożenił się z Polką. Mówił o niej „Moja pani ziona Hela”. Zwracał się do niej również „Moja pani ziono Helu”. Jeszcze po wojnie handlował na tandecie (obecnie plac Nowy na krakowskim Kazimierzu, wtedy miejsce handlu starzyzną) własnoręcznie robionymi kanapkami.
– Po drugiej stronie ulicy, również w wynajmowanym domku, mieszkał tajemnicza para. Ludzie w średnim wieku. On przebywał w domu, wychodząc na pole (po warszawsku „na dwór”, ale jesteśmy pod Krakowem) tylko wieczorami. Ona zajmowała się domem i ogródkiem. Nie utrzymywali z nikim kontaktu. Kobieta, nawet wychodząc do sklepu, ledwo odpowiadała na „dzień dobry”. Od czasu do czasu w nocy pod domek zajeżdżała dorożka. Jego mieszkaniec wychodził, żeby wrócić tą samą dorożką przed południem. Widząc powrót czarnego pojazdu, sąsiadki przekazywały sobie szeptem mrożącą krew w żyłach plotkę, że ten pan jest katem w więzieniu na Montelupich.
– Spacery piesze z centrum miasta do domku w Rakowicach lubiła jeszcze jedna osoba. Pani właścicielka tego domu, skądinąd współwłaścicielka i mieszkanka nowoczesnego, jeśli nie najnowocześniejszego w ówczesnym Krakowie, niedawno zbudowanego hotelu przy Rynku Głównym. W dniu wypłaty ojca meldowała się po czynsz, siadała, piła herbatę, wymieniała z babcią ploteczki.
I tak trwało, aż…
*W nawiasach zazwyczaj współczesny komentarz autora, reszta to relacje ojca. Czasem jego pamięć nie zgadza się z tym, co wiemy z historii, ale to są jego wspomnienia.
oceny: bezbłędne / znakomite
Z kolei Rakowice. Nie wiem, ale stamtąd było o wiele bliżej do Starego Kleparza [głównego targowiska Krakowa] niż do żydowskiej dzielnicy Kazimierz. Może na jakieś skróty? W tym przypadku trzeba jednak pamiętać, że niektóre ulice odgradzały od siebie przydomowe sady oraz ogrody.
Nawiązując jeszcze do słów Przedmówczyni, w tych opisach nie zauważam żadnej "magii". Ot, zwykłe codzienne życie jak całe nasze przemijanie ;)
Trudno mi tu dać jakąkolwiek ocenę; może gdyby to było szkolne wypracowanie? Nie wiem... W każdym razie jest to wspominkowa opowieść, jakich wiele u tych, którzy zdążyli nagromadzić swoje reminiscencje.
:)))
Wzdłuż ulicy Garbarskiej wyraźnie płynie rzeka, a obszar dookoła jest słabo zabudowany. Właśnie z powodu podmokłości terenu. Jeszcze w latach osiemdziesiatych dwudziestego wieku miała miejsce awaria torowiska tramwajowego z powodu wypłynięcia wody "nie wiadomo skąd". Dziadek żył w latach 1888-1955, a mój tekst jest relacja jego syna, czyli moja relacja jest z trzeciej ręki. Nie roszczę sobie prawa do wierności historycznej. Odnośnie bliskości Kazimierza i Kleparza. Nie piszę, że Kazimierz był bliżej, tylko że w żydowskiej dzielnicy w piątek po południu mięso było tanie. Co do magii i jej braku, dla Emilii jest, dla Befamy nie ma, Marian czeka na dalszy ciąg - będzie. Dla mnie jest sentyment.
Pozdrawiam
oceny: bezbłędne / znakomite
Niedaleko, ale w nie takim znów pobliżu Ojców Karmelitów znajduje się uliczka "Dolne Młyny".
Jeżeli wypłynęła woda, w takim razie ta rzeka / rzeczka podziemna była / nadal jest?
Kraków leży w dolinie Wisły; nie ma przewiewu [stąd te niegdyś słynno-malownicze mgły] teraz dusi go smog i będzie jeszcze bardziej dusił, ponieważ zabudowują miasto na potęgę.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Młynówka_Królewska
:)
Zapisuj, pisz, doskonal styl. Nie oceniam, za wcześnie., Na razie będę czytał, ew. poprawiał coś grubszego. Pzdr.