Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-05-31 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1612 |
W 2013 roku mieszkałam we Wrocławiu w jednym z pożółkłych wysokich bloków, wybudowanych jeszcze w czasach sprzed PRL-u tuż, za Placem Jana Pawła będącym niegdyś Placem 1 Maja. Wrocław to piękne miasto, gdzie modernistyczna architektura, pomimo upływu lat wciąż zachwyca starannością wykonania i unikalną formą. Piękne poniemieckie miasto z rzeką Odrą opływającą go łagodnymi pasmami niczym niebieska wstążka, oplatająca tętniące życiem serce.
Ostatnie dziesiąte piętro. Tylko ptaki i chmury zahaczały czasami o koniec mojego papierosa, niosąc ze sobą pragnienie nieznanej mi wolności. Rano, paląc go i pijąc kawę, siadałam, na parapecie, spoglądając w dół, na ludzi. Drobne postacie pędzące każda w swoją stronę. Widziałam park otoczony kilkoma ławkami, na których przesiadywali ludzie z gazetami i chlebem dla gołębi. Z oddali dochodziły mnie odgłosy tramwajów szum aut i okrzyki bawiących się dzieci. Słuchałam echa ich piłek uderzających o betonowe ściany. Na de mną budziło się słońce, jeszcze małe o barwie ciepłej jesiennej żółci. Ogrzewało moje zmarznięte dłonie i policzki.
Wrocław, piękne miasto. Miasto mojej młodości.
2013 rok, był moim ostatnim we Wrocławiu. 12 Lutego, w chłodny słoneczny poranek, spakowana i na lekkim kacu razem z A wsiadłam do taksówki. Kurs, Inowrocławska – Lotnisko. Czekała tam na mnie moja mama. W sportowych ciuchach i podręcznej torebce wyglądała na gotową do drogi. Nie lubię pożegnań. Nie znam nikogo, kto lubi. Im dłużej się żegnasz, tym gorzej dla otoczenia i twojego zdrowia psychicznego. Ludzie przystają i zerkają ukradkiem, szukając oznak rozpaczy, płaczu, drżenia rąk lub intymnych wyznań. Czujesz się tak, jakby twoje serce było upchniętym w klatce opasłym gołębiem, który telepie się w środku i napiera na jej pręty zdeterminowany, żeby się wydostać. Łzy cisną Ci się do oczu i potrzebujesz chusteczki, bo znowu masz okropny katar. Nie lubię pożegnań. A tez nie. Szybko nam to poszło. Pamiętam, że kiedy obróciłam się do niej ostatni raz, nadal stała tam, w tym samym miejscu, przed labiryntem barierek i machała do mnie energicznie. Odmachałam. Wręczono mi mój dowód osobisty i nie oglądając się za siebie zniknęłam w korytarzu odpraw.
Prze de mną w kolejce, tłoczyli się ludzie, każdy z podręcznym bagażem w wygodnych ciuchach i obuwiu. W większości Polacy. Rodzice z dziećmi, młodzi ludzie wracający po urlopie do pracy, starsze kobiety, być może lecące odwiedzić swoje dawno niewidziane wnuki. W oczekiwaniu na samolot przez oszkloną szybę spoglądałam na rozległą panoramę wrocławskiego lotniska. Linie pasów startowych, samoloty szykujące się do lotu a w oddali pociemniałe pola zieleni. Słońce stało już wysoko na czystym błękitnym niebie. Klucze ptaków znikały za halami terminali. Pomyślałam, że ten widok jest ostatnim, jaki zapamiętam.
I oto jestem tu po trzech latach w domu z czerwonej cegły na cichej ulicy nieopodal zielonego parku i niewidocznych torów, po których pod osłoną nocy pędzą czarne jak smoła pociągi.
Teraz piję tylko dwie kawy dziennie a papierosy pale w ogródku na tyłach domu. Kiedy jest lato pełnym zieleni i bluszczu, który porasta ściany zmurszałego muru, kiedy przychodzi zima szarym od martwych uginających się pod wiatrem gałęzi.
Pięć dni w tygodniu wychodzę do pracy na cztery i pół godziny. Mam szarobury uniform i buty z blachą w środku, które chronią moje nogi, gdyby przypadkiem spadło na nie coś ciężkiego. Włosy spinam w kok, bo rozpuszczone również stanowią zagrożenie. Nie zakładam kolczyków, bo przypadkowo ktoś mógłby wsadzić tam palec i oderwać mi ucho. To powszechnie stosowana procedura w każdym Magazynie. Safety Rules. Zasady bezpieczeństwa. Codziennie przez cztery i pół godziny odliczam minuty do końca zmiany. Nauczyłam się śledzić radiową audycję, nadawaną w magazynie, którą pomiędzy kilku minutowym pasmem muzyki, puszcza monotonne bloki reklam. Śledzę reklamy i dzięki temu wiem, która jest godzina.
Trzy piosenki, przerwa na reklamę, kolejne trzy piosenki, przerwa na reklamę. Drodzy Państwo właśnie minęło pół godziny! Oprócz jednej ustawowo należnej przerwy, mam również swoje własne, prywatne. Co dwie godziny podróżuje do toalety. Kiedy pracuje na samym końcu magazynu, dojście tam w bardzo wolnym tempie zajmuje mi średnio cztery minuty. W kiblu skręcam papierosy oraz długo przeglądam się w lustrze, wyszukując na swojej twarzy kolejnych zmarszczek i oznak zmęczenia. Jeśli zorganizuje się odpowiednio, to w toalecie spędzam około kwadransa niezauważona przez nikogo. Oznacza to, że wyłączając przerwę i wycieczki do toalety oraz okazyjne picie wody, pracuje zaledwie trzy i pół godziny.
Oprócz niepracowania zdarza mi się podnosić ciężkie przedmioty umieszczone w żółtych tubach, i układać je na drewnianych paletach. Niekiedy wysyłają mnie na rozładunek. Do otwartych bram magazynu podjeżdżają tiry, które trzeba szybko rozładować tak, aby ustąpiły miejsca kolejnym ciężarówkom czekającym już, niecierpliwie w kolejce. Zazwyczaj z powodu przeciągów i lodowatego powietrza, które wpada, przez otwarte na oścież bramy, jest tam bardzo zimno a, że ja wiecznie marznę, nawet w lecie, wymyślam zawiłe powody, dla których nie powinnam się tam znaleźć. Czasami jednak nawet moje maślane spojrzenie i mina słodkiej idiotki nie są w stanie, uchronić mnie, przed rozładowywaniem ciężkich palet i uginających się pod ciężarem ubrań metalowych szyn, tutaj nazywanych railami. Kiedy tak szarpię się ze stertą drogich bawełnianych płaszczy, a moje palce zamieniają się w lodowate bryły, jasno i przejrzyście widzę swoje żałosne położenie.
Od czasu do czasu, powierzona zostaje mi lekka, ale za to bardzo odpowiedzialna praca osoby sprawdzającej stan mioteł i szufelek znajdujących się na magazynie. Dostaje listę, na, której odpowiednio odznaczam te, które są i te, których nie ma. Jeśli brakuje jednej z nich, odnajduję bidulkę i z precyzją umieszczam ją w odpowiedniej ze stacji. A potem odznaczam na liście. W całym magazynie jest dwanaście takich sprzątających stacji, a moim obowiązkiem i powinnością jest dopilnowanie, żeby na każdej z nich znajdował się kosz, miotła oraz szufelka.
Na koniec zmiany, ostatnie chwile spędzam w toalecie. Myje ręce i sprawdzam stan skruszonego tuszu na moich cienkich jak postrzępione nitki rzęsach. Równo o dwudziestej drugiej stoję przykładnie w kolejce do zegara. Ostatnią przeszkodą ku drodze do wolności jest Security Staff. Pracowałam już w kilku angielskich magazynach i w żadnym polskim, więc nie mam porównania, ale z perspektywy imprezowego życia, które niegdyś wiodłam i ilości odwiedzonych przeze mnie klubów, barów, pubów i szemranych spelunek, wydaję mi się, że prawie wszędzie, ochrona jest do siebie podobna. Wielka, gruba i zła. Pełne pogardy spojrzenia jakbyś był śmierdząca rozdeptana ropuchą, majestatyczna powaga godna naszego prezydenta i ta źle skrywana nadzieja, że niespodziewanie pierdniesz, a z dupy wyleci Ci chińska zastawa. Całe pięć funtów.
Nigdy nie widziałam kradzieży na magazynie, choć wiem, że wiele z osób pracujących tam tak robi. Sama niczego nie ukradłam. Trochę ze strachu, a trochę ze wpojonego od dziecka przekonania, że kraść nie wolno. Chociaż jak teraz o tym myślę to, żałuje, że nie zawinęłam pięknych starych dębowych stołów, które po latach stania w jakimś biurze, szły na drewno i opał.
Raz, kilka lat temu w jednym z magazynów DHL-u, dla którego pracowałam, byłam świadkiem zatrzymania koleżanki. Stałyśmy w kolejce do przeszukania. Kaśka, bo tak miała na imię, znajdowała się kilka metrów przede mną. Kaśka paliła papierosy. Zapalniczkę zawsze nosiła przy sobie. Chowała ją do wewnętrznej części rękawiczek. Kiedyś mi to pokazała i spodobał mi się ten pomysł.
Nie wspomniałam, że wnoszenie na zakład zapalniczek jest surowo wzbronione? Tak zgadza się. Nie wolno. Grozi to pożarem, samozapłonem i zagładą.
Kolejka przesuwała się do przodu i nagle zauważyłam jak któryś z ochroniarzy wpadł na pomysł, żeby przeszukać zwinięte w kulkę rękawiczki Kaśki. Widziałam jej kamienną minę, a mi samej zrobiło się gorąco. Szybko i dyskretnie chwyciłam swoje rękawiczki i jednym ruchem wcisnęłam je głęboko do plastikowego pojemnika na jedzenie. Zakryłam je workiem i papierkami po batonikach tak, żeby nie było ich widać. Nie chciałam stracić pracy. Kiedy podniosłam głowę dostrzegłam jak ten wielki napakowany facet ostrożnie i z pietyzmem na otwartej dłoni trzyma dowód przestępstwa. Mała białą zapalniczkę. Mina Kaski była bezbłędna. Nie dała po sobie poznać, że, wie, co to za obcy przedmiot znalazł się wewnątrz jej torby i próbowała się tłumaczyć, kiedy dwóch potężnych jak goryle mężczyzn chwyciło ją pod ręce i przesunęło na bok.
Dzień później już tam nie pracowała. Ona straciła prace, ja skrytkę, natomiast ochrona, no cóż, ochrona przybiła sobie piątkę i ze wzmożonym zapałem zabrała się do przeszukiwania rękawiczek, śniadaniowych worków i wnętrza naszych śmierdzących butów.
W miejscu, w którym znajduję się teraz, ochrona nie jest aż tak straszna. Można powiedzieć, że jest straszna tylko trochę.
O godzinie 22: 02, niezatrzymywana przez nikogo, przechodzę przez bramki odbijam się kartą na zegarze i wsiadam do auta. Jadę ostrożnie, bo prawko zdałam niedawno.
Na lekcje jeździłam do Worksopu, sąsiedniej mniejszej miejscowości. Dwa razy w tygodniu podróżowałam autobusem linii 22. Całą trasę znałam na pamięć. Przez Ruchliwą Balby Road, potem zjazdem na Tickhill, bogatą wioskę z domami z jasnego marmuru i dalej przez rozłożyste pola rzepaku. Autobus pędził, nie zważając na ograniczenia prędkości.
Kierowcy na tej trasie zwykle czytali gazety i prowadzili wielki dwupiętrowy pojazd tak, jakby siedzieli za kółkiem lamborghini. Gałęzie dębów głuchym łoskotem uderzały o szyby autobusu, kiedy, sunęliśmy polną drogą, a ja zaciskałam pięści, bo zawsze nachodziło mnie to niepokojące uczucie, że kiedyś w końcu jakiś konar przebije szybę, a jego gałąź wbije mi się prosto w oko. Po jakimś czasie kierowca zbaczał z głównej trasy. Zbliżaliśmy się do osiedla jednopiętrowych wolnostojących domów Bungalow. Każdy z nich był kopią drugiego i tylko ekspresja gospodarzy w kwestii dekoracji okien i zielonych trawników czyniła je od siebie odrobinę inne. Domy Bungalow w Anglii z reguły zamieszkują starsi ludzie, którzy po przejściu na emeryturę uciekają z ruchliwych i głośnych dzielnic, żeby resztę życia spędzić na cichych i spokojnych osiedlach. Rzeczywiście bardzo spokojnych. Przez szyby autobusu, obserwowałam tę miniaturę rzeczywistości. Żylastych staruszków, koszących po raz kolejny, równiutko przystrzyżone trawniki, łopot angielskich flag zatkniętych nad fasadami frontowych drzwi i spacerujące wolno, podstarzałe koty. Ilość przystanków autobusowych i liczba osób, które faktycznie czekały na autobus, była niewspółmierna. Wygoda i dostępność. Niepodważalne fundamenty angielskiego społeczeństwa przekładają się na przystanki autobusowe oddalone od siebie o niespełna 100 metrów.
Kiedy w końcu opuszczaliśmy tę na wpół wymarłą krainę, kierowca dodawał gazu i wrzucał czwarty bieg, a ja zamykałam oczy, żeby nie patrzeć na zbliżające się z dużą prędkością drzewa.
Po pracy, wracając do domu, prawie zawsze marze o zimnym schłodzonym piwie. Przeważnie odmawiam go sobie, chyba, że data na wyświetlaczu mojego telefonu informuje mnie, że mamy piątek. Wtedy otwieram puszkę Heinekena, skręcam papierosa i zapalam go, na moim ciemnym jak kiszka podwórku. I myślę. Dlaczego jestem tutaj? Co się stało? Jak to się stało? Patrzę i patrzę w tą nieprzenikniona ciemność i zastanawiam się jak mogłam tak bardzo spierdolić swoje życie. Papieros żarzy się nikłym blaskiem i z oddali słyszę miauczenie kota. Oczy świecą mu się w ciemnościach niczym diody. Przeskakuje przez murek i miauczy rozdzierająco. Oplata ogonem moje zmarznięte kolana. To Jacek. Po całodobowej eskapadzie powrócił na rodzinne łono w poszukiwaniu miski z chrupkami i puchatego koca. Gaszę fajkę i zamykam drzwi. Głaszczę kota. Kolejny dzień minął. Do zobaczenia jutro.
oceny: bezbłędne / znakomite
Drobne potknięcia ort. interp. pozostawimy szan. Korektorom - my skupiamy się na świetnej, wciągającej narracji :)
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: dobre / znakomite
Naliczyłem też 47 błędów interpunkcyjnych, w tym 29 zbędnych przecinków i 18 brakujących. Proszę się jednak tym zbytnio nie przejmować, ale praca nad poprawnością na pewno nie zaszkodzi.
z a m i a s t
zostać /jak tutaj/ w rodzinnym Wrocławiu /Breslau/, w Szczecinie /Stettin/ czy w innym Grudziądzu /Graudentz/ i służyć Polsce,
2,5 mln Polaków poleciało na zmywaki albo - jak tutaj - do innej, równie ogłupiającej roboty w magazynie
i w ten sposób spier...ło sobie /i rodzinie/ życie??
(patrz narracja i finał)
Stara jak świat szczurołapka pt. "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma"
(patrz np. losy Skawińskiego w noweli "Latarnik" Sienkiewicza vel "Opowiadania" Ch. Bukovsky`ego)
wciąż działa bez pudła. I na szczeblach władz państwowych nikogo nie obchodzi to, że miliony migrujących po świecie naszych naszych to nie antylopy gnu, którym tylko "siano" w głowie
Historia wystawi polskim władzom słony rachunek za to, że
- w pokojowych czasach;
- bez trzęsień ziemi, potężnych powodzi, klęsk głodu czy pandemii;
- z nareszcie wolnej niepodległej Polski
wyemigrowało "za chlebem" 2,5 miliona młodych, zdrowych, wykształconych Polaków
(patrz nagłówek)
Codziennym, uwłaczającym ludzkiej godności, niezasłużonym policzkiem??