Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-09-23 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1121 |
Ostatni pożegnał się profesor Szczucki. Podając rękę młodemu stażyście, przyjrzał mu się uważnie.
– Niepokoi pana ten pierwszy samodzielny nocny dyżur? Niepotrzebnie. Nie mamy na naszym oddziale poważnych przypadków. Pacjenci prześpią do rana, a jak którego zaswędzi noga pod gipsem, zadzwoni na siostrę. Najgorsze, co może pana spotkać, to nuda.
Filip Bukowski został sam. Zapadał zmrok. Ogromny budynek szpitalny cichł z chwili na chwilę, coraz rzadziej słyszał daleki pomruk windy czy lekkie kroki pielęgniarek. Nie zapalając lampy młody lekarz podszedł do okna. W dole leżał parking – za dnia przepełniony, teraz stało na nim to tu to ówdzie zaledwie kilka samochodów. Z bocznego skrzydła, w którym znajdował się oddział ortopedyczny widział dużą bryłę głównego budynku. Świeciło się tylko w dyżurkach. Poza tym prawie wszystkie okna były ciemne, pacjenci już spali.
Filip odwrócił się i spojrzał na pomieszczenie, w którym miał spędzić noc, po raz pierwszy bez towarzystwa doświadczonego kolegi, po raz pierwszy zdany na własne siły, własną wiedzę i rozum. Zapalił małą lampkę na biurku. W ograniczonym kręgu jasnego światła leżał stetoskop. Za biurkiem stała prosta kozetka, na niej jasiek w wykrochmalonej poszewce i zielony koc, którego jedyną ozdobę stanowił czarny napis – nazwa szpitala. Nad drzwiami duży zegar powolnym tykaniem odliczał mijające sekundy. Filip otworzył drzwi. W korytarzu panował już półmrok – daleko, na jego przeciwległym końcu trójkąt jaśniejszej przestrzeni świadczył o obecności drugiej czuwającej na oddziale osoby, nocnej pielęgniarki.
Mglisty niepokój, spowodowany nową sytuacją, ustępował szybko, jego miejsce zaczęła wypełniać nuda. Filip położył się na kozetce, ale zaledwie wyciągnął się wygodnie, zrozumiał, że nie uda mu się zasnąć.
Nuda. Zegar nieprzerwanie odmierzał sekundy. Dodawał powoli jedną do drugiej i dopiero gdy naliczył ich sześćdziesiąt pozwalał wskazówce przeskoczyć na następną minutę. A każda godzina składała się z sześćdziesięciu minut. Nuda.
Filip pogrzebał w kieszeni i znalazł w niej parę monet. Wyszedł z pokoju i skierował się w stronę klatki schodowej, gdzie w rozszerzeniu korytarza stał automat z napojami. Wybrał duże cappuccino, wrzucił monety i nacisnął START. Automat wypluł papierowy kubek i bulgocąc zaczął go napełniać kawą i mlekiem. Jednocześnie wyrzucił z brzękiem parę groszy reszty. Filip wygrzebując je z korytka drgnął nagle, gdyż kątem oka spostrzegł, że nie jest sam. Ktoś, kogo dotąd nie zauważył, stał obok automatu, całkiem blisko, na wyciągnięcie ręki. Dwie osoby. Kobieta i mężczyzna.
– Zauważył nas – powiedziała cicho kobieta. W przeciwieństwie do mężczyzny ubranego w szpitalną koszulę miała na sobie zwyczajne ubranie.
– Na pewno nie – odpowiedział mężczyzna.
– Zauważyłem – Filip sięgnął po kubek. – Ale jeśli państwo wolą, udam, że nie i pójdę sobie – uśmiechnął się do pary w kącie.
Para, młodzi ludzie, mniej więcej w wieku Filipa nie odwzajemnili uśmiechu. Patrzyli na niego z powagą.
– To chyba lekarz. Porozmawiaj z nim – powiedziała kobieta do swojego towarzysza.
– Tak, jestem lekarzem. Ale pan chyba nie jest z mojego oddziału. Pamiętam z wieczornego obchodu, że każdy z moich pacjentów ma co najmniej jedną kończynę w gipsie. W czym mogę państwu pomóc?
I tym razem Filip nie dostał odpowiedzi. Młodzi ludzie pochylili się tylko ku sobie i zaczęli cicho szeptaną lecz gwałtowną rozmowę. Rzucali przy tym na Filipa częste spojrzenia. Lekarz nie odchodził. Popijał gorące cappuccino i spokojnie czekał, jak dalej rozwinie się sytuacja. Próbował odgadnąć, z którego oddziału wymknął się pacjent i jego „osoba odwiedzająca”. Żona, uznał, zobaczywszy na serdecznych palcach obojga podobne, bardzo szerokie obrączki. Nic w wyglądzie mężczyzny w szpitalnej koszuli nie wskazywało na jakąś chorobę. Nawet w mdłym świetle oddalonych nocnych lampek, sprawiał on wrażenie zdrowego. Tylko ta koszula... Dostają ją pacjenci przyjęci do szpitala nagle, dla nich samych niespodziewanie. Tacy z zapaleniem wyrostka robaczkowego, z zawałem, z ulicznego wypadku. Filip nie potrafił postawić diagnozy. Chyba, że...
– Co panu dolega? – spytał.
Mężczyzna zwrócił się najpierw do towarzyszki:
– Dobrze, spróbuję z nim porozmawiać – ścisnął ją za rękę. – Panie doktorze, rozumie pan, co mówię?
Filip nie pamiętał, czy szpital miał oddział psychiatryczny. Jeśli tak, to pacjent mógł się wymknąć stamtąd. To by tłumaczyło jego dziwne zachowanie – chowanie się po kątach, szepty, trudność w nawiązaniu kontaktu.
– Rozumiem – powiedział łagodnie. – Mówi pan wprawdzie cicho, ale w tym samym języku co ja, prawda? – zażartował.
– Taak – zabrzmiało jakby pacjent tylko z uprzejmości godził się z poglądem lekarza.
– Najważniejsze przecież, że się rozumiemy. W czym mogę pomóc? Widzę wyraźnie, że państwo mają jakiś kłopot. Proszę rozmawiać ze mną szczerze.
Żona uśmiechnęła się.
– Chodzi o to – zaczęła, ale w tym samym momencie otworzyły się drzwi dyżurki pielęgniarek. Nocna siostra lekkim krokiem zbliżała się do grupki przy automacie. Żona i mąż natychmiast cofnęli się w głębszy cień, żona znaczącym gestem przyłożyła palec do ust.
– Dobry wieczór – pielęgniarka, starsza kobieta, przywitała Filipa i odwróciła się do automatu. Podobnie jak przedtem Filip, studiowała listę dostępnych napojów, naciskała guziki, wrzucała w szparę monety i podobnie jak on, nie zauważyła tych dwojga kryjących się w cieniu.
Automat zaczął bulgotać.
– Spokojna noc panie doktorze, prawda? – zagaiła rozmowę.
– Nie mam nic przeciw spokojnej nocy.
– Niezwykła cisza jak na szpital.
– Niezwykła? Pacjenci śpią.
– No i powinni spać. Ale w tak dużym kompleksie cisza jak ta nigdy nie trwa długo. Zawsze gdzieś ktoś się obudzi, ktoś przejdzie, coś spadnie, stuknie, zabulgocze w rurach, przywiozą nowy przypadek. To jest taki szmer w tle. Ileż to już nocy tu spędziłam. Pan jest nowy, nie ma tego doświadczenia. Dla pana cisza to cisza. A cisze są różne. Taka jak dziś zdarza się rzadko, niezwykle rzadko. Tej ciszy nie zakłóci nic. Tak będzie do rana. Czy nie wydaje się panu, że poza naszym szpitalem nie ma nic, że jesteśmy zawieszeni w czasie i przestrzeni...
Filip poczuł się nieswojo. Jestem na ortopedii, nie na psychiatrii, powtarzał sobie.
Kubek stał napełniony kawą, lecz pielęgniarka jakby o nim zapomniała, mówiła dalej:
– W taką noc, wiem to z doświadczenia, nie zabrzęczy żaden dzwonek, nikt nie wezwie ani mnie, ani lekarza. Niech pan przyłoży ucho do drzwi którejś z sal, nie usłyszy pan nic, ani chrapania, ani jęku, ani szelestu świadczącego o tym, że jakiś pacjent przewraca się na drugi bok. Pacjenci śpią? Chciałby pan sprawdzić? Odważyłby się pan otworzyć drzwi... i zobaczyć... Co zobaczyć?
Zamilkła. Filip też nic nie mówił. Bo cóż mógłby powiedzieć? Teraz, gdy się w nią wsłuchiwał, wyczuwał coś nienaturalnego, jakąś nachalność tej ciszy. Roześmiać się teraz, obrócić usłyszane słowa w żart, zbesztać łagodnie pielęgniarkę za ezoteryzm? Nie, tego by nie potrafił, bo wtedy, żeby uzasadnić wyższość swojego trzeźwego myślenia, musiałby podejść do drzwi którejś z sal, otworzyć je, zajrzeć... I zobaczyć... Co zobaczyć?
– Co to za noc? – spytał bezradnie.
– Nie wiem, panie doktorze. I nie chcę wiedzieć. Zachciało mi się kawy, ale gdybym nie zobaczyła pana przy automacie, nie odważyłabym się wyjść na korytarz. Wrócę teraz do dyżurki i doczekam rana. Niech i pan wraca do siebie. Dobranoc.
Pielęgniarka sięgnęła po pełny kawy kubek i niosąc go ostrożnie, lekkimi krokami odeszła. Filip odprowadził ją wzrokiem, aż znikła w swoim azylu.
Para małżonków wysunęła się znów z cienia. Młody lekarz drgnął. Zupełnie zapomniał o ich obecności, a przecież stali tak blisko.
– To tylko my, panie doktorze, proszę się nie bać – powiedziała kobieta.
– Czego miałbym się bać? Tego, co mówiła pielęgniarka? Na nocnych zmianach, czy to w szpitalu, czy w fabryce, czy gdziekolwiek indziej ludzie lubią opowiadać sobie dziwne historie i nawet lubią w nie wierzyć. A przyczyna? Samotność. Nocna bezczynność i nuda. Wracajmy do rzeczywistości. Czy nie jest panu zimno w tej koszuli?
– Ach nie, to nie ma znaczenia. Nie traćmy czasu. Niech Anna panu opowie o naszym zmartwieniu. Pan jest lekarzem w tym szpitalu. Pan będzie mógł nam pomóc.
– Chętnie spróbuję. Ale może powinien pan wrócić do łóżka, przykryje się, my usiądziemy obok i pani Anna powie, co państwa gnębi.
– Ach, nie, nie warto. Zostańmy tutaj. Odeszliśmy daleko od naszego oddziału. Droga tam trwałaby dłużej niż nasza opowieść.
– A więc słucham. Może kawy – Filip otworzył dłoń, w której wciąż trzymał niewykorzystane monety.
Młodzi ludzie odmówili grzecznie, więc Filip pozwolił sobie na drugi kubek.
– Najlepszą kawę piliśmy we Włoszech – zaczęła Anna. – Trzy miesiące temu pojechaliśmy w podróż poślubną po Europie, Jan i ja. Gdziekolwiek byliśmy, czuliśmy się jak w raju, nasza miłość opromieniała każde miejsce, każde zajęcie. Rozkoszowaliśmy się każdą chwilą i cieszyliśmy się na lata, które jeszcze spędzimy razem. Nie spodziewaliśmy się, że może nas spotkać coś złego, nas, tak bardzo szczęśliwych. A jednak stało się nieszczęście. Tak brutalnie i niespodziewanie, że nawet teraz nie potrafimy odtworzyć wszystkiego. Jedno jest pewne, to był wypadek samochodowy. W nocy. Jak do niego doszło – nie wiemy, nie pamiętamy. Doznaliśmy szoku, Jan został ranny. Był nieprzytomny, nie reagował na moje wołanie, instynktownie czułam, że potrzebujemy pomocy z zewnątrz. W oddali widziałam jakieś zabudowania – ruszyłam w ich stronę. Jak już powiedziałam, byłam w szoku, nie potrafię zrekonstruować wszystkich wydarzeń, ich kolejności. Pamiętam tylko, jak bezskutecznie dobijałam się do jakichś drzwi, nikt mi nie otwierał, choć w oknach się świeciło, choć słyszałam głosy. No cóż, nie chcę potępiać tych ludzi. Któż chętnie otwiera drzwi, gdy w środku nocy ktoś wali w nie pięściami? Wróciłam do naszego samochodu, ale wrak stał pusty, Jana już w nim nie było. Dokąd go zabrali, nie wiedziałam. Długo szukałam, aż wreszcie znalazłam go w tym szpitalu. I teraz... – oczy młodej kobiety napełniły się łzami, wargi zadrżały, nie mogła dalej mówić.
Jej mężowi też zwilgotniały oczy. Objął Annę, przytulił ją i przejął opowieść:
– Chcemy stąd odejść, chcemy znów być razem, dla siebie.... Ale mi nie pozwalają. Anna nie odstępuje mnie, jest ze mną noc i dzień. To trwa już dwa miesiące i nic się nie zmienia. Tak dłużej być nie może. Pragniemy, bardzo pragniemy stąd odejść. Anna opowiada mi o pięknych miejscach, które widziała, gdy szukała mnie po wypadku. Całymi godzinami opowiadamy sobie, marzymy o szczęściu, które tam na nas czeka. Ale cóż? Nie wolno nam...
Filip słuchał zdumiony. Jak to możliwe, żeby szpital nie wypuszczał zdrowego pacjenta? Czyżby Kasa Chorych tak dobrze płaciła za jego pobyt? Ale nawet wtedy pacjent może wypisać się sam.
Jan jakby usłyszał tę myśl, odpowiedział:
– Ubezwłasnowolnili mnie. Zaraz po wypadku uznali, że nie mogę za siebie odpowiadać, a potem nikt już tego nie zmienił. Prośby Anny ignorują zupełnie. Tylko pan może nam pomóc. Proszę...
– Proszę... – szepnęła Anna.
– Dobrze – powiedział Filip. – Zajmę się tym. Jutro z samego rana. A teraz proszę już wracać do łóżka, przeziębi się pan.
Zanim powiedział dobranoc i zanim opuścił nieszczęśliwą parę, zanotował w pamięci piętro i numer pokoju Jana. Wrócił do swojej dyżurki, zadowolony, że rozmyślania nad przedziwnym problemem Anny i Jana odwrócą jego uwagę od niesamowitej ciszy, o której opowiadała pielęgniarka. Położył się na kozetce i już po chwili nie doszedłszy do żadnych wniosków, zapadł w sen.
Rano, gdy tylko zmienił go kolega, Filip Bukowski, ubrany w kitel i ze stetoskopem na szyi, wyruszył na poszukiwanie Jana. Teraz, w pełnym świetle dnia i otoczony powszednimi dźwiękami, dziwił się, dlaczego nie dowiedział się w nocy ani o nazwisko pacjenta, ani o oddział, na którym ten leżał. Piąte piętro, sala piąta – przynajmniej tyle wiedział.
Filip przeszedł ze swojego skrzydła do głównego budynku, bo tylko ten miał więcej niż trzy piętra. Wsiadł do windy jako ostatni, wkręcił się pomiędzy dwa wózki z pacjentami i podał numer piętra pielęgniarzowi stojącemu najbliżej przycisków. Ciekawiło go, na jaki oddział zostanie zawieziony.
Oddział Intensywnej Terapii – przeczytał ledwie rozsunęły się drzwi windy. Kto i w jakim celu przetrzymuje tu zdrowego pacjenta? Jednocześnie, przyznał Filip w duchu, ten oddział dobrze nadaje się do tego, aby odizolować kogoś od zewnętrznego świata, od pomocy.
Anna już na niego czekała. Skinęła mu z uśmiechem głową i natychmiast poprowadziła wgłąb oddziału. Szła szybko, wyprzedzając Filipa o kilka kroków. Wskazywała właśnie łóżko, gdy za Filipem rozległy się prędkie kroki i wołanie:
– Panie doktorze, panie doktorze!
Filip przystanął i pozwolił się dogonić.
– Panie doktorze – zganiła go siostra oddziałowa – znam pana, ale tu każdy przed wejściem musi się u mnie zameldować. Taki jest przepis.
– Przepraszam – stropił się młody lekarz. – Ale jak już tu jestem, chciałbym zobaczyć tego pacjenta i dowiedzieć się, co mu dolega – dopiero teraz Filip odwrócił się do łóżka i ... zamarł ze zdumienia.
Zobaczył wychudzonego, bladego mężczyznę z zamkniętymi, sino podkrążonymi oczami, przyłączonego do wszystkich możliwych aparatów; jeden z nich ze świstem pompował powietrze do płuc chorego. Lekkie przykrycie uwydatniało kontury leżącego pod nim ciała. Janowi – tak, Filip nie wątpił, że odnalazł Jana – Janowi brakowało obu nóg...
– Co mu dolega? – usłyszał kpiący głos pielęgniarki. – Chyba to widać. To Jan Van Aelst, Holender. Był z żoną w podróży poślubnej po Europie i akurat u nas mieli wypadek. Żona zginęła na miejscu, on przeżył, ale sam pan widzi, w jakim stanie. Jest sparaliżowany, aparatura utrzymuje to ciało przy życiu. Nie wolno nam jej wyłączyć, dopóki nie umrze mózg, a mózg tego nieszczęśnika jest tak aktywny, jak w tej chwili mózg pana, doktorze.
Anna Van Aelst stała u wezgłowia łóżka i z bezbrzeżną rozpaczą, błagalnie wpatrywała się w Filipa, młodego lekarza stażystę.
oceny: bezbłędne / znakomite
po co komu czyjeś samotne - na poziomie wegetacji - życie?
Piękna w każdej warstwie, głęboka filozoficznie proza