Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-01-06 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1983 |
Tylko dzięki Karczmarzowej dotarł tak daleko. Znajdując nawet niewielki strumyczek, którym pobrnął dobre pół mili, lecz ostrzeżenia o jego nieprzekraczaniu postanowił nie uszanować.
Kobieta, dobrze mu życząc, a nie założywszy ewentualnej pogoni, stanowczo zabroniła w głąb puszczy wiekowej wchodzić. Jednak nazbyt pokrętnie i bojaźliwie zwierzem wszelakim strasząc, nie przeraziła go i nie udało się to także wytrzebionym, zrytym przez siłę nieznaną, lasu szerokim połaciom. Tłumacząc to sobie bobrami, gdyż zdarzyło mu się oglądać spustoszenia przez nie dokonywane, postanowił rozbić obóz na skraju puszczy, w młodniaku za strumieniem. I tylko brak jakichkolwiek, charakterystycznych leśnych odgłosów: jak kukanie kukułki, skrzek dzierzby, czy terkotanie dzięcioła, budził w nim lekki niepokój i zastanawiał.
Licząc, że pościg zgubił albo opóźnił przynajmniej dostatecznie, z miejsca zabrał się za budowę zagrody dla koni. Uważając, że nawet w głuszy odległej, przed skrytym nocnym napadem nie jest do końca zabezpieczony, postanowił z niej stworzyć pierwszą linię obrony i wybrał na to zwartą kępę, dziwacznie ocalałego skupiska brzózek-samosiejek.
Wyrosła sierpem księżyca, po wytrzebieniu wnętrza, zmieściła konie i jego bez trudu, gęstwą swą dając także ochronę flankom. A że powalone drzewka wykorzystał do oplecenia z rosnącymi, stworzył z trzech stron rzadką palisadę, wzmacniając tym znacznie, już i tak nie do przebycia miejsce. Gdy skończył, uznał, że teraz nawet niedźwiedź potrzebowałby do jej sforsowania niemożliwego w tych warunkach do zastosowania rozbiegu.
Dla obrony czynnej przygotował zaostrzone, wykonane z najcieńszych drzewek, poręczne dla pchnięć włócznie i nie zapominając o stalowym swym orężu i łuku, zajął się już pod zmierzch, rozpalaniem zamykającego wąskie wejście ogniska.
----------
Gniewne popiskiwania, skrzacie na myśl przywodzące, doszły go zaraz po zasmoleniu otoczenia w maź, z której niczego najwprawniejsze oko nie zdołałoby wydobyć. Konie poruszyły się, parskając bojaźliwie, a Bruno zareagował władczo, nakazując im pozostać leżącymi. Dorzucił do ognia drew. Tkwiły w nim już długie na sążeń kołki, którymi mógłby opalić nieco sierść każdego, napadającego zwierza. Na wizytę ludzi odgłosy nie wskazywały.
Kolejne z drzew wysoczyzny nadeszły. Niczego ze skrytości nie posiadające, złością i zniecierpliwieniem tchnące. Pomimo nie rozróżniania słów, wyraźne miotające obelgi.
Coś się zbliżało i górą od tyłu szło, złorzecząc przy tym na gęstwę, która im wyżej, tym dokuczliwiej nieprzebytą się stawała.
Konie dygotały, a Bruno, skulony przy ognisku, gotował się do obrony.
Gdyby ktoś mógł przejrzeć jego myśli, przeraziłby się albo zdumiał przynajmniej. Chłopak, miast lękać się nieznanego, psioczył na zamiar popsucia mu planów odpoczynku i bił z myślami na marnotrawstwo strzał, z których jedną już przygotował.
----------
W sumie wypuścił trzy: w kilkusekundowych odstępach, kierując w największe skupisko głosów. Odpowiedzią były dwa gniewne i jeden żałosny jęk, lecz zaraz potem musiał odrzucić łuk.
Ni człowiek, ni nietoperz wielkości średniego psa wyskoczył z góry i oślepiony ogniskiem, a kierując się zapewne zapachem, uderzył szponiastymi tylnymi łapami w miejsce przebywania koni. Bruno rozpłatał go mieczem na pół, jakby ciął wodę i identyczny efekt otrzymując. Poczwara zrosła się w mgnieniu okiem, atakując ponownie. Konie w nakazanej pozycji nie wytrwały.
Wałachy zerwały się pierwsze i zaraz stwór wbił się jednemu w kark, próbując porwać ze sobą. Rozległ się kwik, rodem dochodzących z rzeźni, a Bruna o mało nie porwał pusty śmiech. Koń, choć przeraźliwym odzywał się głosem ani drgnął, nie licząc własnego wierzgania, gdy kreatura, ogłupiała, rozglądała się w rozterce dokoła, w oczekiwaniu wsparcia. Otrzymała, lecz cios palącą się głownią prosto w pysk.
— Ludzi nadali! — wykrzyknęła nieoczekiwanie pseudoniewieścim głosem, podając chłopcu informację z kim ma do czynienia.
— I jeszcze bluźni! — odwrzasnął, przypominając sobie o zaostrzonych żerdziach.
Z miejsca chwycił jedną i pchnął w gardło potwory. Zasyczało, a ta, jakby uderzona na odlew najcięższym z józkowych młotów, wystrzeliła do tyłu żałośnie zawodząc, w mroku ślad podróży znacząc zielonkawą poświatą. Bruno popatrzył zaskoczony i zaraz na zwierzęta, próbując im dodać otuchy.
Ogier dygotał w milczeniu, lecz z dziwnym błyskiem mordu w oczach, ale wałachy rżały i parskały przerażone, próbując staranować palisadę. Na nic, im to się zdało, wytrzymała. Z góry zaczęły spadać kolejne strzygi.
----------
Bruno wbił nieprzydatny miecz w ziemię i tylko lekką dzidą kłuł i uderzał, co przynosiło efekty identycznie do użycia pierwszego. Syk, zielona poświata, wrzask bólu i odrzucenie stwora w las. Dopóki jedna z gadzin go nie przechytrzyła.
Zatrzymała się przed nim w locie, z rozjarzonymi ślepiami, gapiąc z pozornym szacunkiem.
— A skąd u ciebie osina, panie...? — zapytała niewinnie, gdy pozostałe zabijały pierwszego wałacha. I kiedy idiotycznie przerwał dźganie, by zerknąć na włócznię, inna uderzyła od tyłu.
Dzięki kubrakowi podarowanemu przez Balbinę pazurów nie odczuł. Strzyga również za mało ważyła, by przywalić go swoją masą, ale runął do przodu i dalej sam wybrał upadek, unikając szponów i przetaczając w pobliże ogniska, którego unikały.
----------
Bił, dźgał, wrzeszczał. Jego pomstowanie mieszało się ze złorzeczeniem strzyg. Pierwszy wałach zginął. Padł bez głosu, sugerując swym zachowaniem jad wstrzykiwany przez napastniczki przy ukąszeniach. Drugi przeskoczył nad dogasającym ogniskiem, próbując uciec w las i chłopak ujrzał go powalanego na ziemię i obsiadłego gadzinami. Nie mając szans na udzielenie mu pomocy, skupił się na ochronie siebie i ogiera, a chwilę potem jednocześnie wydarzyło się kilka rzeczy:
W kolejnym pchnięciu zabił jedną strzygę, a druga, uderzeniem skrzydła w ramię, wybiła mu włócznię z rąk.
Ogier, osłonięty do tej pory wałachem i kłapiący zębami jedynie, zaatakowany od zadu, skoczył na przednie kopyta, uderzając tylnymi dwie napastniczki.
Chłopak, spodziewający się jedynie siarczystego odrzucenia, gorączkowo rozglądający się za upuszczoną bronią, ze zdumieniem ujrzał skwierczące żarem strzygi, rozpadające się, wrzeszczące potępieńczo, płonące jaśniej ognisku.
Momentalnie przypomniał sobie o innym podarunku, przy którego wręczaniu powiedziano mu, że służyć ma obronie szczególnej i wydobył sztylet.
----------
Jak bardzo musiały być wygłodzone skoro śmierć pobratymczyń nie robiła na nich wrażenia? Oblepiły ciała zabitych wałachów jak nietoperze pieczarę, tu jednak nie wisząc we śnie, a ze złożonymi skrzydłami, przepychając się i siorbiąc ich krew. Brunowi przyszło do głowy, że zachowują się, jak nie przymierzając Wala w amoku, po spożyciu jednej ze swych leśnych mikstur i być może zagapiłby się na nie dłużej, gdyby nie rozochocony ogier, taranujący przednimi kopytami tym razem i podpalający jemu najbliższą. Ruszył i tnąc na odlew, zarzynając z podpałką pozostałe, pomyślał mimochodem nad poprzednim konia właścicielem.
Kim był, dozbrajając kopyta w srebro?
I było po walce. Ostatnie spłonęły syte.
----------
Wałachów żałował. Łatwo dość przyszły, a nie poszły bezużytecznie, choćby i rzec tak chciał. Wiedział, że na siebie przyjęły atak, chroniąc i jego i ogiera. Nie zakopał ich jednak, przeznaczając na pożytek stworzeń puszczańskich, a pochylił głowę jedynie, myśląc o śmierciach zadanych, a w drodze dopiero będąc ku temu.
----------
Gdy tylko niebo pojaśniało zmęczeni i niewyspani opuścili pobojowisko, a po dwóch godzinach jazdy, kierując się dalszymi wskazówkami Karczmarzowej, dotarli w ostatni zagajnik przed brodem w Martwej Ciszy. Rzadki i przetrzebiony jak i poprzednie.
Bruno patrzył z niechęcią na wykarczowane rozmyślnie obszary i jednego gatunku drzewa dotyczące. Wbrew prawu łowieckiemu starannie uprzątnięte. Wystarczyło na kres kraju przybyć, a zaczynał jawić mu się już tylko zbójami i złodziejstwem w myśl prawa zachodzącym. Widać było, że zły albo i żaden gospodarz tutaj zamieszkuje.
— Taaak... — zamruczał. — Zapomnieliście, gady, zebrać jednego kijaszka... — Ogier parsknął.
Pomyślał, że strzygi powstrzymując, które samodzielnie wycinki zrobić by nie potrafiły i nie mogły, być może ich pomocników zahamował. Bo nie wykluczone, że i za serce puszczy w końcu by się zabrały albo i za kolejny gatunek drzewa, który by im przeszkadzał.
Tylko, czy powybijali wszystkie?