Przejdź do komentarzyJesienią o piatej po południu
Tekst 1 z 1 ze zbioru: Czasy i ludzie
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2011-10-13
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2792

JESIENIĄ O PIĄTEJ PO POŁUDNIU


Spojrzała w okno.

-         Dopiero piąta, a już zmierzcha... Chyba nie ma co iść do parku. Byłoby tam zbyt ponuro.

Popatrzyła na niebo. Zawisło szarą płachtą ku ziemi. Odwróciła się zaniepokojona. Pokój przez ten czas zasnuł się cieniami. Spłoszyć ich światłem nie wystarczy. A mąż znowu siedzi nieruchomo w fotelu.

-         Napijemy się herbaty? – spytała.

Kiwnął głową.

Odkąd przestał być dyrektorem i nie przesiaduje w pracy do późna,  nie przynosi dokumentacji do przejrzenia wieczorem, i ona stara się wracać wcześniej. Przez te pół roku przyzwyczaili się wychodzić popołudniami do parku. Lecz teraz dzień  coraz krótszy. Dziś miała dużo pacjentów – zaczął się sezon grypy – wróciła późno, a jeszcze po drodze kupiła mięso Ledwo uporała się z obiadem, zjedli, a tu już zmierzch. W parku  o takiej porze czai się  mrok.  Trzaskają w ciszy gałązki. Ptak  złowieszczo zakrzyczy.

Wyszła do kuchni zaparzyć herbatę. Nalała wodę do czajnika. Założyła gwizdek. W zlewie sterczały talerze z obiadu. Pozmywa później. Zrobi też przepierkę. Pościera kurze. Na razie musi odsapnąć po meczącym dniu. Grypy i awantura w mięsnym całkiem ja wyczerpały. Sięgając do kredensu po herbatę, obejrzała się na pokój.  Zacierał go mrok, a Jaś nie zapalał światła. Nadal siedział nieruchomo w fotelu. Pewnie wciąż myśli o tym samym. I milczy. Ciągle milczy. Nie czyta zachłannie, jak dawniej, książek ani gazet. Tylko patrzy nieruchomo w przestrzeń. Przedtem ciągle się spieszył i, jeśli nie siedział nad przyniesioną z pracy dokumentacją, biegał po całym domu, hałasując tubalnym głosem. Odtąd tamto się stało – zamilkł, znieruchomiał, przygarbił. Chodzi zapatrzony w podłogę. I jak mu tu powiedzieć, że Kitoń, jego zastępca, zmarł trzy tygodnie temu na zawał?

Przyszła akurat na nocny dyżur, gdy  wbiegła koleżanka z przerażeniem w oczach: „następny dyrektor!” wyksztusiła... Kitoń miał 52 lata. Rok więcej niż Jan. Bardzo byli zaprzyjaźnieni... Na szczęście Jaś odszedł do spokojniejszej pracy.  W dotychczasowej musiał harować za trzech. Dziwne, on  wcale nie czuł zmęczenia. Nigdy się nie skarżył. Trudności tylko podniecały go do działania. Aż popadł w konflikt. Uniósł się ambicją i odszedł stamtąd niemal z dnia na dzień. Nie lubi o tym mówić, ale ona dowiedziała się  co nieco od znajomej, którą leczy.

Wróciła do pokoju. Usiadła na drugim fotelu, bliżej okna. Po niebie frunęła czarna chmara ptaków. Kwiliły przeraźliwie. Czy one też się boją i dlatego uciekają w słoneczne strony?

-         Jakoś zarzuciłeś naukę angielskiego – powiedziała szybko, byle coś powiedzieć.

-         Sam nie wiem... O, słyszysz, czajnik gwiżdże.

Wybiegła do kuchni. Smuga światła stamtąd przecięła czerń pokoju. Jan podniósł głowę... Angielski, te wszystkie książki o kierowaniu ludźmi, efektywności pracy i organizacji w dużym zakładzie – myślał – już mu niepotrzebne. Teraz jest głównym specjalistą w biurze projektów, i wiedza, jaką posiada, wystarcza mu  w zupełności. Tu  z otwartymi rękami przyjmują  wszystkich ze świecznika, którym powinęła się noga. Tacy mają jeszcze szerokie możliwości, kontakty, nie mówiąc o wiedzy i doświadczeniu. Tylko już nie kieruje ludźmi. Nie odpowiada za całą firmę. Nie od niego zależy, co tu się dzieje. Teraz  już bałby się brać wszystko na swe barki. Kitoń nawet  pół roku  na jego stanowisku nie popracował. Jak tu Zosi powiedzieć o jego śmierci? Już trzy tygodnie to rozważa. I to, dlaczego nie poszedł na pogrzeb? Musiałby się jej przyznać, jak wyglądała ich ostatnia rozmowa, a nie chciał, by wiedziała.

Nie pracował tam od miesiąca, ale musiał się dowiedzieć, dlaczego nie wypłacono mu należnej premii.  Poszedł z oporami. Na szczęście Kitoń, który po nim nastał – dawny jego zastępca – był mu zawsze przypochlebny. Czasem aż mdliło. „Jak pan dyrektor sobie życzy” – powtarzał. Niekiedy z niepewną miną,  bez przekonania, ale otwarcie nigdy się  nie sprzeciwiał.

Ciężko było wdrapywać się na schody, którymi chodził przez osiemnaście lat, a teraz już nie. Długo przyszło mu czekać w sekretariacie. Królująca tam panna Gizela, mimo protestów, tytułowała go nadal panem dyrektorem.  Lecz jej uśmiech był  chyba ciut lżejszy. I traktowała go trochę  poufale, co stanowiło   kontrast do jej dawnej uniżoności. Ledwo mógł to znieść. Jak na złość, do sekretariatu co chwilę ktoś wchodził, wychodził, i widział go, że czeka pokornie pod drzwiami swego dawnego gabinetu. Siedział więc jak na rozżarzonych węglach. Zwiesił głowę. Nie chciał widzieć ich innymi. Zdążył się przekonać, że kto przestaje być podwładnym zaraz obrasta w butę.

Wreszcie Gizela otworzyła szeroko drzwi obite brązową dermą i   oznajmiła:

-         Pan dyrektor czeka.

Wchodząc rozwarł radośnie ramiona, ale szybko je opuścił, bo  Kitoń ledwie  wysunął rękę i mdło uścisnął jego frunącą jeszcze w powietrzu dłoń. Nawet się nie uśmiechnął. Ani razu. Patrzył gdzieś w bok, w pusty gwóźdź na ścianie. Wisiał tam zawsze widok zadeszczonej uliczki Paryża. Jan przywiózł go z pierwszej zagranicznej podróży i umieścił w swym gabinecie, jako najmilsze wspomnienie. Czyżby Kitoń miał mu za złe, że odchodząc, zabrał ten widoczek?

-         Premia się panu nie należy.

Panu? Byli przecież na ty? Przed laty na zakładowym balu Kitoń, mający już dobrze w czubie, czerwony i potargany, zaciągnął go do  swego stolika. „Niech się pan dyrektor ze mną napije – bełkotał. – Nie pogardzi pan nic nie znaczącym pracownikiem...” Dolewał do kieliszków i wciąż poprawiał potarganą  czupryną, a ta uparcie spadała mu na oczy. „Niech mi pan, szanowny panie dyrektorze, mówi po imieniu. Władek... Jestem starszy. Tylko rangą nie dosięgam.” Potem uszczęśliwiony i coraz bardziej ululany płakał mu na ramieniu, aż wilgoć przesiąkała przez rękaw marynarki i koszuli. „Jasiu, ja zawsze będę z tobą. Zawsze na mnie możesz liczyć.”

A teraz ciągnie wyniośle:

-         Opóźniał nam pan plan.

-         Plan był zawsze wykonany. Nawet w kwartale, o który chodzi, wszystkie obiekty oddane zgodnie z terminarzem. Ja tylko walczyłem o jakość oddawanych obiektów. Was najbardziej  obchodziła premia.

-         Przysparzał nam pan trudności. Po pana odejściu mieliśmy dużo kłopotów. Ledwo   zdołaliśmy to uporządkować.

-         To chyba świadczy za mną. Trudniej wam beze mnie.

Kitoń skrzywił się. Nigdy nie bywał tak zgryźliwy. Czyżby był Brutusem? Teraz podniósł się, ucinając dyskusję i zawyrokował:

-         Nie warto się odwoływać. Nikt panu nie przyzna racji!

Jan ostatnim spojrzeniem objął swój dawny gabinet. Był już całkiem przemeblowany. Tym ostrzej uwidoczniało się, jak bardzo go tu już nie ma. Pozostał jedynie znajomy gwóźdź przyczajony na ścianie.

Kiedy schodził po schodach biurowca, starał się nie patrzeć na  nikogo. Ktoś się do niego uśmiechnął. Wyczuł w tym ironię. Teraz wiedział, że im kto się niżej kłania, tym potem bardziej wypina.

Kitoń dobrze wiedział, iż na nic się zda odwoływać. Wszyscy stanęli przeciw niemu. Tym sposobem przekreślono cały dorobek  Jana. Całą jego osobę. Niejednemu się to zdarzało.  Łatwo skreślało się tych, którzy nie angażowali się po stronie górującej. Nawet po Kitoniu nastał ktoś  zapisany gdzie trzeba. Jak za dawnych czasów.

Jan  bije się z myślami, czy miał  rację, walcząc tak zaciekle o jakość oddawanych obiektów i nie podpisując odbioru tych nie w pełni gotowych. Podwładni szemrali, bo to zagrażało premii.  I to, jak się okazało, Kitoń rył pod nim najbardziej. A kiedy sam został naczelnym, zadbał o sprawozdawczość.   To i owo dało się naciągnąć. Coś tam ukryć. I grało. Podwładni byli rozanieleni. Do czasu. W końcu zaprotestowali kooperanci. Zagrozili karami. Zbyt wiele było usterek w pośpiesznie oddawanej mieszkaniówce. Nagle coś w optymistycznym mechanizmie się zacięło. Po burzliwej naradzie, pełnej wzajemnych pretensji, krzyków, Kitoń, trzymając się za serce,  zwalił się na swe dyrektorskie biurko. Długo je zdobywał, a cieszył się nim krótko.

-         Czemuś taki smutny? – spytała żona, stawiając przed mężem herbatę.

-         Ty też niewesoła.

-         Moja radość jesienią znika  wraz z jasnością dnia. Zobacz sam. Ciemniejące niebo budzi  niepokój. Wydaje się złowróżbne. Zawsze bałam się smutku,  przychodzącego ze zmierzchem. No, popatrz na niebo. Całe łatane w ciemno-sine pasy, a między nimi przeraźliwe przejaśnienia. Nie straszne to?

Zaciągnęła zasłony. Zapaliła światło. W jasności wszystko się odmieniło. Zbudzony kanarek zaczął z cicha pogwizdywać.

-         Nic nie  mówisz o nowej pracy – zagadnęła byle tylko przerwać ciszę.

-    Wszystko w porządku.

-         Tu masz bliżej. I nie przesiadujesz po godzinach...

-         A co w szpitalu? – przerwał.

-         Jak zwykle... Tylko w mięsnym, gdy ekspedientka przymilała się, bym jeszcze co kupiła z porozwieszanych wkoło wędlin, a na ladach  leżało pełno   mięs, coś mi się przypomniało...

Opowiedziała, jak w latach osiemdziesiątych sprzedawczyni zrobiła jej awanturę, bo nie miała zarejestrowanej kartki. Zupełnie zapomniała, a termin minął wczoraj. Co robić, gdy nastała się już półtora godziny w kolejce, a przyszła prosto po nocnym dyżurze? Poszła zarejestrować kartkę w sąsiednim sklepie i wróciła prosto do lady,  choć kolejka minęła. Ależ to  babsko za ladą było wściekłe. Darła się na cały sklep, że nie da  mięsa. Dopiero, jak zażądała książki zażaleń, zmiękła.

-  Dotąd żałuję, że nie dałam jej w papę.

-         Ty?! – dziwił się. – Taka zawsze ułożona? Oddana ludziom.

-         Widzisz  to były lata osiemdziesiąte...  W złych czasach dochodzą do głosu niskie instynkty. Człowiek czasem podleje. Jest  czasownik od słowa podły?

Opowiedziała  jeszcze, chowając twarz w cień, jak raz, zanim nastały kartki, nastała się kilka godzin po masło.  Stojącej przed nią ekspedientka wyskrobała resztki, niecałe 10 deko. Dotąd słyszy zgrzytanie noża po załomach papieru. Poszła do innego sklepu i stanęła w kolejkę popołudniową. Tu masła nie dowieźli, ale ser żółty. Gdy dochodziła już do lady, śledząc w napięciu czy z krojonej  bryły starczy jeszcze dla niej, z drugiej strony podeszła kobieta w ciąży. Zofię zatkało, ale krzyknęła z determinacją: ja muszę to kupić. Mam małe dzieci. Już miesiąc nie jadły masła. Więc chociaż ser!

-         Nigdy Ci o tym nie opowiedziałam. Wstydziłam się. Człowiek w złych czasach czasem staje się  gorszy.

-         A teraz tyle wkoło nienawiści... Włącza się telewizor, by  zobaczyć, co  tam na świecie, a tu: ten polityk powiedział na tego to, inny tamto. Same złośliwości.

Zapadło znowu milczenie. Wstała nastawić płytę Edith Piaf. Ta zawsze ich pocieszała.

Po chwili zawirował grany na harmonii walczyk i zakrzyknęła pieśnią kobieta tak bardzo pragnąca radości życia. Widzieli w Paryżu jej grób na Pere-Lachaise. Obok spoczywał jej śliczny Teo, ostatni mąż.

Nagle Zofia uświadomiła sobie, że  dziś przy tej płycie nie  czuje już dawnej egzaltacji. Dawniej pobudzała ją do marzeń i do czynu. Wtedy jeszcze zachwycała ją niezwykłość świata. Miała do czego dążyć. Dyplom na medycynie. Potem specjalizacja, doktorat. A co  teraz?  Niedługo zostanie babką. Nie ma już skłonności do euforii. Bardziej do irytacji i totalnego znużenia. Świat  coraz mniej zaciekawia. Prysły jakieś nadzieje i trudno o nowe. Pacjenci też bywają męczący. W sklepach teraz czego dusza zapragnie, bez kolejki, ale w sumie czegoś brakuje. Trudno  nawet to nazwać.  Kiedy Jaś miał w pracy sukcesy, ona zamartwiała się maturą Leszka i sercowymi przeżyciami Joasi. Do świadomości męża tylko na wpół to docierało. Chroniła go od zmartwień. Jako dyrektor wielkich inwestycji budowlanych miał ich aż nadto. Wtedy jeszcze  wierzył w wielkie idee. Po odejściu stamtąd tylko raz się zdradził, że nie rozumie, dlaczego pracowitość i uczciwość to już anachronizm?

Postanowiła jeszcze nie mówić mu o śmierci Kitonia. Zła wiadomość nie musi się spieszyć, bo jak przypomniała sobie z  biblijnych Mądrości Syracha: „Smutek zgubił wielu i nie ma z niego żadnego pożytku.” Cóż życie bywa ciężkie, ale czasami można o tym nie pamiętać.

-         Za półtora miesiąca  dzień zacznie się wydłużać, zaraz po Bożym Narodzeniu – powiedział nagle Jan, a  Zofia, nie wiadomo czemu,  się ożywiła. Pewnie ma myśl o wesołych świętach. Zaraz  spytała:

-         Napijesz się jeszcze herbaty?

-       Z   przyjemnością.

Krystyna Habrat.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ciekawy pomysł na opowiadanie,łączące dwa odmienne czasy; mozna się zadumać... zwłaszcza kiedy sie pamieta. Wciągająca fabuła i podziw dla umiejetności przekazania aż tyle w tak krótkim szkicu. Pozdrawiam serdecznie!
avatar
Kiedy jesienią o 5:00 po południu w szarzejącym świetle dnia myślisz, że świat jest do bani,

przypomnij sobie, że masz bardzo porządnego męża, zrobiłaś doktorat, byłaś na Pere Lachaise - i dwójka waszych dzieci wyszła na ludzi.

Rozpamiętywanie w 3. tysiącleciu po Chrystusie

(patrz data publikacji oraz tekst)

złych relacji z podwładnymi, czasów kolejek z kartkami na mięso, na masło, na cukier, na pieluchy, wódkę czy papierosy -

to dosyć kiepski patent na poprawę nastroju, kiedy dookoła umierają znajomi, a tuż za progiem stoi zima.

Piękna, literacko bardzo wiarygodna, myśląca kobieca proza
© 2010-2016 by Creative Media
×