Przejdź do komentarzyPsalm pośród mroków
Tekst 1 z 2 ze zbioru: Edward z Tilos
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2011-10-31
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2670

Ciemne chmury spowiły horyzont, kryjąc w mroku zachodzące słońce. Brukowany gościniec zadrżał, kiedy w oddali przetoczył się głośny grzmot. Choć błyskawice wciąż były niewidoczne, gromy dudniły już od wielu godzin. Jaskółki szybowały nisko nad ziemią, sygnalizując rychłe nadejście burzy. Z niewielkiej wysokości mogły dostrzec samotnego jeźdźca dosiadającego ogromnego, karego ogiera. Czarny płaszcz w całości okrywający konnego, zlewał się kolorem z sierścią wierzchowca. Jeździec wydawał się kierować do określonego celu, jednak nie wyglądał na kogoś, kogo goniłby czas.

Słońce wreszcie całkowicie zniknęło za chmurami, pogrążając świat w ciemnościach. Samotny wędrowiec skrył się pośród cieni, choć w okolicy nie było nikogo, kto byłby nim zainteresowany. Okoliczne równiny opustoszały zaledwie kilka lat temu, gdy pierwsi Osmanowie dostali się do Tracji, zajmując twierdze i zagrabiając ziemie należące niegdyś do Bizancjum. Pozostali jedynie najodważniejsi, albo ci, którzy nie mieli dokąd, bądź jak uciekać. Losy uciekinierów pozostały nieznane, lecz ci, którzy zostali – przetrwali. Osmanowie oszczędzali nawet tych, których w swym języku nazywali giaurami. Sułtan szedł na wiele ustępstw, chociaż zachęcał słowem i czynem do przyjęcia wiary w Proroka. Wiele drobnych wiosek zaakceptowało warunki, ale pozostały i takie, które nie odstąpiły od dawnej religii. Na tych nałożono wysokie kontrybucje i pozwolono pozostać przy dawnych wierzeniach. Dlatego też czasami można było jeszcze napotkać w Tracji chrześcijańskie kościoły, czy kaplice.

Jeździec zatrzymał wierzchowca widząc w oddali wieżę świątyni wyznawców Chrystusa, która wyraźnie górowała nad otaczającymi ją domami i gospodarstwami.

– To tutaj – rzekł wędrowiec, ni to do siebie, ni do wierzchowca. – Jeszcze tylko chwila i będziemy na miejscu.

Koń parsknął głośno, jakby rozumiejąc słowa swego pana.

– Spokojnie, Barq – odezwał się jeździec, klepiąc wierzchowca po grzbiecie. – W końcu kiedyś przyjdzie i nam czas odpoczynku. Wołali, a Pan ich wysłuchał i uwolnił od wszystkich przeciwności... Psalm trzydziesty czwarty. – Wędrowiec zamilkł, unosząc wzrok ku zachmurzonemu niebu. – Teraz chodźmy, trwa wojna, mój przyjacielu...

I nie dodając nic więcej ruszył przed siebie. Dzwonnica kościoła rosła w oczach. Trakt wkrótce skręcił wyraźnie na północ, lecz wąska, piaszczysta droga odłączająca się od niego prowadziła prosto do niewielkiej wioski. W oddali zalśniła pierwsza błyskawica, na chwilę wyraźniej ukazując otaczający jeźdźca krajobraz. Zaraz potem powietrze przeszył grzmot. Wędrowiec słyszał w oddali krzyki dobiegające spomiędzy zabudowań. Ludzie bali się żywiołu, choć wierzyli, że w niebiosach jest wszechmocny Bóg, który nad nimi czuwa. Z jakiegoś jednak powodu lękali się jasnego, jak rozgrzana stal błysku i grzmotu dźwięczącego, niczym młot walący w kowadło.

Jeździec ściągnął wodze wierzchowca przyglądając się ludziom, którzy nawet nie zwrócili nań najmniejszej uwagi. Wszyscy biegli w tym samym kierunku.

– Chybaśmy trafili właściwie, Barq – szepnął jeździec, spoglądając za siebie. Kłębiaste chmury zbliżały się z każdą chwilą, niczym dwaj mityczni bogowie rzucający między sobą piorunami. Grzmot rozdarł zasłonę ciszy, która zapadła na krótką chwilę. Wiatr uderzył w przybysza, zdzierając mu z głowy kaptur. Czarne, poczochrane włosy rozwiały się na wietrze zakrywając posępną twarz i gęstą brodę okalającą usta.

Głos Pana zgina dęby, ogałaca lasy – rzekł wędrowiec, patrząc jak potężny wicher zgina smukłe konary drzew.– A w jego pałacu wszystko woła ,,Chwała”... Psalm dwudziesty ósmy.

Koń znów parsknął niespokojnie.

– Milcz, Barq– skarcił go przybysz. – Pokaż ludziom, że ty nawet większą wiarę masz, niźli oni.

Wierzchowiec jakby zrozumiał rozkaz, bo zaraz uspokoił się i znieruchomiał niczym kamienny posąg. Jeździec trącił go piętami ruszając wgłąb wioski za ostatnimi z biegnących mieszkańców. Wkrótce dostrzegł wszystkich zebranych przed niewielkim gospodarstwem. Jedni stali milczący, strwożeni, inni klęczeli modląc się głośno, a byli nawet tacy, co upadli na twarz wyciągając ręce ku niebiosom. Kobiety lamentowały, a nawet mężczyźni nie starali się zachowywać krzty godności.

Przybysz spojrzał na zebranych i westchnął ciężko. On wiedział dobrze, dlaczego wszyscy się tu zebrali, choć wkroczył do wioski zaledwie kilka chwil temu. Mimo nieprzyjemnej powierzchowności, wciąż nikt nie zwrócił na niego uwagi. Trwoga wypełniła serca zebranych tak, że zapewne nie dostrzegliby nawet nadchodzącej armii. Wędrowiec pokiwał głową, lecz mimo westchnienia wyrozumiałości na jego twarzy widać było cień pogardy.

– Lękajcie się, bracia – szepnął przybysz ruszając w stronę zgromadzonych. – Bo zaprawdę napotkaliście burzę...

Ludzie w końcu drgnęli widząc nieznajomego zbliżającego się do nich. Czarna szata falowała na wietrze niczym rozpostarte skrzydła. Przybysz dobrze wiedział, że nie wygląda na człowieka godnego zaufania, a w okolicznościach, w jakich przybył, stan ten jeszcze się pogarszał. Niektóre z kobiet widząc go prowadzącego ciemnego jak noc rumaka, zakrzyknęła z przerażenia. Chłopi powstawali z klęczek chwytając, co tylko znalazło się pod ręką.

– Kimżeś?! – rzucił ktoś z tłumu, przekrzykując wicher. – Mów diable przeklęty...

Sławcie Pana, wzywajcie jego imienia, głoście dzieła jego wśród narodów... – Chrapliwy głos przybysza wydawał się unosić na wietrze. – Czy tak odezwie się diabeł? Czy wymówi on słowa Psalmu?

Chłopi cofnęli się zaskoczeni odpowiedzią.

– Nie we mnie macie wroga – ciągnął dalej nieznajomy, zatrzymując się przed zebranymi – lecz w tym, który zamieszkuje ten dom.

– Kimżeś?! – powtórzył ktoś zadane wcześniej pytanie. – Czego chcesz?

– Czy tak wita się braci w wierze na pielgrzymim szlaku?

– Jeno tu pielgrzymi nie chadzają – odparł któryś. – Gadaj rychło coś za jeden, bo przegnamy precz! Nie chwila na witanie gości.

– I dlatego się pojawiłem...– Wędrowiec zrzucił płaszcz odsłaniając zniszczoną tunikę z białym krzyżem na piersi. – Wiem, żeście w potrzebie bracia.

– Kimżeś? – padło znów to samo pytanie, lecz tym razem nie dało się dosłyszeć w nim gniewu, a jedynie ciekawość.

– Kim jestem nie winno was natenczas interesować, bo jako sami mówiliście, ważniejsze zmartwienia macie. – Przybysz wskazał dom, wokół którego zebrali się mieszkańcy. Nim jednak zdołał cokolwiek dodać z wnętrza dobył się okropny, przeszywający wrzask, który – choć początkowo ludzki – zamienił się w zwierzęcy ryk.

– Matko Boska i wszyscy święci, ratujcie!– zawołała któraś z kobiet. Pozostali padli na kolana, bo z wnętrza domu wyszedł właśnie kapłan podtrzymywany przez swego sługę. Zapadłą głucha cisza. Grzmot przetoczył się po okolicy.

– Udało się? – zapytał w końcu któryś z zebranych. Kapłan pokręcił głową.

– Modlitwy wszelkie... odprawiłem... lecz nie odszedł – wysapał, opierając się o służącego. – Jeno targać dzieckiem zaczął i krzyczeć przez nie. Panie, dlaczegóż nie możemy go wygnać?

– Z powodu małej wiary waszej.

Wszyscy odwrócili się w stronę przybysza, który właśnie grzebał przy jukach. Wyciągnął z bagażu małe zawiniątko i ruszył w stronę kapłana. Ludzie ustępowali mu z drogi.

– Nie modlitwy wam zabrakło, lecz wiary, ojcze – ciągnął dalej przybysz.

– Kim jesteś, że śmiesz mnie pouczać? Sługę Bożego...

– Ja również jestem sługą Bożym, chociaż moje posłannictwo inne jest niźli twoje, ojcze. – Przybysz zatrzymał się przed kapłanem. Spojrzał nad jego ramieniem do wnętrza domostwa. – Za dużo gapiów, którzy nie dla wyzwolenia dziecka tu przybyli, a dla zadowolenia ciekawości swojej. Wiary więcej wam potrzeba, nic ponadto.

– Wiary mamy dość! – zawołał ktoś z tłumu. – Przeto moje dziecko szatan katuje. Czy matczyna wiara to mało? Zły duch porwał ją na dobre, taka wola Pana. Jeśli kapłan Boży niczego nie zaradził, któż ma go wyrzucić? Odpowiedz jeśliś mądry, przybłędo.

Przybysz spojrzał w mokre od łez oczy matki z wyrozumiałością i niezwykłym spokojem.

– Dla człowieka to niemożliwe, ale dla Boga wszystko jest możliwe – odparł, powoli kiwając głową. – Pozwólcie bym ja sam mógł pomodlić się nad dzieckiem. Skoro wasze modły nic nie dały, pozwólcie mnie. Kochasz swoją córkę, matko, więc od ciebie oczekuję przyzwolenia.

Matka przez dłuższą chwilę stała w milczeniu przyglądając się tajemniczemu wędrowcowi.

– Pozwalam... – rzekła, znów skrywając twarz w dłoniach.

Przybysz przekroczył próg. Szedł powoli w stronę zamkniętych drzwi. Podłoga skrzypiała cicho, gdy jego ciężkie, wojskowe buty opierały się o drewniane deski. Mężczyzna zatrzymał się przed drzwiami.

– Muszę być sam – rzucił za siebie, spoglądając na stojącego w progu księdza.

– Szaleńcu! – odparł kapłan, unosząc ręce. – Zwariowałeś, głupi! Siedmiu chłopa trzyma ją, a i tak na niewiele to się zdaje. Zrywa sznury, a nawet łańcuchy. Jakże chcesz się z nią mierzyć?

– Nie z nią, a z szatanem – odparł wędrowiec. – Każcie im wyjść.

Przybysz pchnął drzwi. Z pomieszczenia buchnął lodowaty podmuch, osadzając na twarzy stojącego przed nim wędrowca kropelki wody. Na środku sypialni znajdowało się duże łóżko otoczone przez siedmiu rosłych mężczyzn.

– Ojcze! – zawołał jeden z nich, lecz znieruchomiał widząc przed sobą odzianego w czerń przybysza. Zaskoczony spojrzał na stojącego za nim księdza. – Udało nam się przytwierdzić ją do łoża, ale któż wie, czy ponownie nie pozrywa więzów. Targa się i miota... nic więcej począć nie możemy.

– Odejdźcie więc – rzekł przybysz, zerkając na kapłana. Ten potwierdził skinieniem. – Samego mnie ostawcie, a kiedy skończę, wyjdę do was. I módlcie się bracia. Módlcie z wiarą, bo bez niej wszystkie litanie, to puste jedynie słowa... choć i ich Bóg w miłości swojej wysłuchuje.

Mężczyźni opuścili izbę pozostawiając miotającą się na łóżku dziewczynkę. Każdy z nich rzucił tylko krótkie spojrzenie tajemniczemu gościowi. Ten nie oglądając się za siebie, wszedł do komnaty zamykając za sobą drzwi.

Wędrowiec podszedł do przesuwanego nieznaną siłą łoża i spojrzał na opętaną dziewczynę, która na chwilę przestała krzyczeć. Wpatrywała się tylko wywróconymi oczyma w czarną postać, jakby znała ją już z przeszłości.

– Edward z Tilos. – Z gardła młodej niewiasty dobył się charczący głos. – Mówiłem, ostrzegałem cię, że jeszcze się spotkamy.

Lecz przybysz nie zwracał najmniejszej uwagi na słowa demona. Położył niewielkie zawiniątko na komodzie i przyjrzał się opętanej. Nagle rozległ się cichy stukot i z gardła dziewczyny wydarło się ciche rzężenie, który miało symbolizować śmiech. Wędrowiec nazwany Edwardem odwrócił się i podniósł zawiniątko, które w niewyjaśniony sposób spadło z komody.

– Daremny trud – odezwał się demon, ponownie posyłając pakunek na podłogę. – Jesteś tylko człowiekiem, Edwardzie. Grzesznym śmiertelnikiem, którego nikt nie obchodzi, którego zdradzili wszyscy słudzy tego...

– W imię Michała Archanioła! – gromki, niezwykle czysty głos zabrzmiał w komnacie. Przybysz wlepił zielone oczy w dziewczynę, prostując się dumnie. – Milcz, diable, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego!

Z ust opętanej posypały się okropne bluźnierstwa przeciwko całej trójcy.

– Milcz! – ryknął przybysz, sięgając do zawiniątka, którego zły duch nie zdołał ponownie zrzucić z komody. W ręku Edwarda zalśnił srebrny krucyfiks. Wędrowiec uniósł go nad owładniętą dziewczyną, która poczęła miotać się, przeklinać i wykrzykiwać jakieś słowa w nieznanych nikomu językach.

– Milcz! – powtórzył po raz wtóry Edward, błogosławiąc krzyżem dziewczynę.

– Dom możesz oczyścić! – wykrzyknął demon. – Ale dziewczyny nie dostaniesz. Spóźniłeś się. Jest moja!

– Do Jezusa Chrystusa jedynie należy i to właśnie Chrystus Ci ją odbierze. – Słowa te wydawały się ranić ducha bardziej nawet, niźli błogosławieństwo krucyfiksem. – Wielki jest Pan i godzien wielkiej chwały w mieście Boga naszego. Góra Jego święta, wspaniałe wzgórze, radością jest całej ziemi; góra Syjon, kraniec północy, jest miastem wielkiego Króla. Bóg w jego zamkach okazuje się obroną. Oto bowiem złączyli się królowie i razem natarli...


– Boże, bądź miłościw!– krzyknęła któraś z kobiet. – Cóż on tam z nią robi? Wrzeszczy niczym zwierz z piekła czeluści.

Pozostali zebrani również zakrzyknęli ze strachu i zgrozy. Już prawie godzinę stali przed domostwem, z którego wciąż dobywały się głośne wrzaski, ryki i przekleństwa. Choć z nieba lał deszcz nikt nie odstąpił od domu. Wszyscy klęczeli w kałużach modląc się i przysłuchując odgłosom rozdzierającym ciszę.

– Udajcie się ktoś do niego – odezwał się ktoś wstając z klęczek. – Może pomocy potrzebuje. Demon przecież pewnie dawno rozerwał go na strzępy...

– Wiary, bracia, wytrwajcie! – odparł na to kapłan, który klęczał na czele zgromadzenia. – Jeno słyszeliście modlitwy jego i wołanie o pomoc Bożą! Wytrwajcie w wierze, pozwólcie mu czynić swoją powinność.

– Kiedy jego nie słychać – zabrzmiały okrzyki. – Diabeł zadusił go pewnie...

Cichy szum deszczu zagłuszył potworny ryk.

– Matko! – zawołała rodzicielka opętanej. – Zabija mi córkę, zabija mi...

Ludzie poderwali się na równe nogi. Mieli już dość oczekiwania i wysłuchiwania upiornych odgłosów. Wszyscy, jak jeden mąż rzucili się do drzwi odtrącając kapłana i jego sługę. Najroślejsi, na czele z ojcem opętanej, zaraz stanęli przed drzwiami. Ktoś naparł na nie, lecz nie ustąpiły. Z wnętrza dobył się kolejny wrzask.

– Ratujcie! – lamentowała matka. – Ratujcie moją córeczkę!

Wszyscy naparli jednocześnie. Drzwi ustąpiły wyłamując się z zawiasów i runęły na podłogę. Mieszkańcy wpadli do izby rozglądając się wokoło. Na środku nie stało już jednak łóżko, lecz tajemniczy przybysz ściskający w ręku żelazny krucyfiks. Na podłodze, tuż obok niego, walały się różne przedmioty, od starej, zniszczonej książki, po puste flakoniki. W powietrzu dało się wyczuć mdlący zapach kadzidła. Mężczyzna wsunął krucyfiks za pas odsłaniając niewielki, acz szeroki puginał. Ludzie cofnęli się widząc broń, lecz wędrowiec zaraz znów ukrył ją za pasem i począł zbierać z podłogi porozrzucane przedmioty. Chłopi stali nieruchomo przyglądając się, jak zawija je w płótno i rusza do wyjścia. Przybysz minął ich bez słowa.

– Co z nią? – zapytał jeden z mieszkańców, przyglądając się leżącej na łóżku dziewczynie. Biała koszula, była podarta na strzępy, podobnie jak prześcieradło i poduszka. Więzy zniknęły, z łańcuchów nie zostało zupełnie nic. Przez zebrany w wejściu tłumek przecisnęła się matka łkając głośno. Przypadła do łóżka córki i objęła ją. Dopiero teraz z gardła dziewczyny dobył się głośny, lecz całkowicie ludzki okrzyk zgrozy.

– Kim ty jesteś, u diabła!? – rozbrzmiał na dworze głos kapłana. Wszyscy od razu ruszyli do wyjścia. Przybysz chował właśnie swój pakunek w jukach. Okręcił się czarnym płaszczem i narzucił na głowę kaptur.

– Odpowiedz! – zawołał ksiądz, widząc jak wędrowiec wskakuje na siodło. – Odpowiedz, nakazałem!

Lecz Edward z Tilos uparcie milczał. Powoli uniósł głowę spoglądając na spowite czarnymi chmurami niebo.

Anioł Pana zakłada obóz warowny wokół bojących się Jego i niesie im ocalenie. Skosztujcie i zobaczcie, jak dobry jest Pan, szczęśliwy człowiek, który się do niego ucieka...



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×