Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-05-14 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1660 |
X. Ekspiator
- I jak było? - pyta Karolina nie odwracając się od ognia. Siedzi jak zahipnotyzowana już którąś godzinę z rzędu, pali co popadnie: śmieci, resztki peerelowskich meblościanek z płyt wiórowych (niedawno Artur nazbierał tego na wysypisku paręnaście worków, ledwie pomieściły się w `karetce`), zeszyty z próbami literackimi. Idą precz rzewne wierszydełka, do historii przechodzą opowiadania o wabieniu dostojników kościelnych.
Zamiast zdać na makulaturę (miałaby chociaż ze dwadzieścia groszy, niby niewiele, ale w naszej sytuacji - lepsze tyle, niż nic) - woli zniszczyć. Niech po pierwocinach nie pozostanie nawet ślad.
Bardziej wstydzi się bredni, jakie natruła, czy boi się literackich psychopatów od Remiego? Cholera, już dawno powinienem był zabrać ją z sekty. Póki nie jest za późno...
Jak wiadomo - złe pisarstwo szkodzi na umysł, powoduje skoliozy, szkorbut, w najcięższych przypadkach: śmierć w męczarniach z rąk krytyków, czytelników, albo innych grafomanów.
- Zostaw, ciepło dzisiaj. Trzeba oszczędzać opał.
- Wiesz, jak ciężko ogrzać te mury? Beton podszyty wiatrem. W zimie nabawię się zapalenia płuc. Jezu - ty też... - dziewczyna podrywa się z improwizowanego krzesła, dotyka mojej skroni.
- Co?
- Płomień - tobie też wyrósł... Jak Baśce i Piotrowi.
- Nie pieprz.
- Tak? To zobacz. Nie czułeś, bo jest zimny, to i nie wierzysz. Przejrzyj się. O, jak wyżarło - partnerka/ narzeczona podaje mi kieszonkowe lusterko. Przeglądam się z zainteresowaniem. Faktycznie - od skroni, po mordoczaszce, czerepie, biegnie blizna. Zawija sie za uszami. Żesz kuźwa! To przypomina esy - floresy zapamiętale mazane przez niedoszłą (przyszłą?) szwagierkę. Wygląda, jakbym zaraził się jej `sztuką`, pseudograffiti przelazło mi na głowę.
- Mówią, że tylko najgłębiej wierzącym, najbardziej uduchowionym ludziom zostają blizny. Nie wiem, ile w tym prawdy. Ja, proszę - czyściutko, nic nie mam. A też mi zapalił.
- Każdemu pali, a barany nie czują bólu, bo są czymś odurzone. Myślisz, że dlaczego rytuał odbywa się na tyłach zjaranego sklepu, w smrodzie? Żeby nie można było wyczuć woni narkotyków, jakie rozpylili, oszuści cholerni.
- Nadal nie wierzysz... Twoja sprawa - zrezygnowana Karolina poważnieje. A tak liczyła, że dam się wkręcić w ewidentny szwindel, łyknę haczyk jak pieprzony sum. Co ona - jest w zmowie z władcami marionetek? Czy po prostu - aż tak naiwna...?
- No jakoś - nie bardzo. Przez chwilę, przyznaję, poczułem coś na kształt ekscytacji. Tak... Chciało się szybować nad miastem, miałem wrażenie, że są Mikołajki, właśnie dostałem w prezencie bilety na wymarzony lot... Ale nie chcąc czekać - sam stałem się awionetką, rozpostarłem ramiona - i fruuu...
- Typowe, prawie każdy tego doświadcza.Słuchaj - muszę już iść. Ola - na zakupach, Artur - w robocie, ma nockę. Znajdź se coś do jedzenia, w torbach są chipsy, krakersy.
- Siedziałaś cały dzień przy ognisku - mogłaś ugotować cokolwiek, choćby durną zupę.
- A masz na nią składniki? Albo forsę? Na piękne oczy nikt nie da nawet..
- Daj spokój, proszę. Nie kłóćmy się. Ciągle tylko się żremy, nie wiadomo o co. Sto awantur dziennie, bez powodu - obejmuję Karolinę w pasie. Staje się coraz grubsza. Rośnie, mały Floruś - podobny do taty fantasta, albo Floria - nieodrodna córeczka mamuni, wieczna aspirantka, roztrzepana bałaganiara nigdy nie mogąca doprowadzić do końca najbłachszej nawet spawy, fanka guseł i mitologii. Pewnie będzie mieć z dziewięcioro przychówku, każde dziecko z innym mężczyzną. Bujająca w obłokach, na chmurkowej gałęzi, rajska malarka, znawczyni tajników tarota i chiromancji, astrolożka z bożej łaski.
I pokocham cię taką, dziecko.
- Kopie?
- Jeszcze jak. Chyba rosną mu już zęby, włosy i paznokcie. Czuję, może to irracjonalne, że chce mnie ugryźć, ciachnąć kłami pępowinę. Jakbym nosiła diabła tasmańskiego w sobie.
- Nie przesadzaj. Jest żywe i żywiołowe, to się rusza. Może już mu spieszno na świat? Wolałabyś, że by leżało, niewyczuwalne? To by znaczyło, że pływa w tobie trupek, padlinka. O - jaki ciepluśki masz brzunio... - nachylam się i całuję Karolinę.
- Zobaczysz - będzie mały budrys, albo księżniczka.
- Nie rozumiesz, o czym mówię. Ono naprawdę wariuje, szarpie się, skacze. Ma wściekliznę. Nieraz trudno wypić herbatę - bo jak zacznie trząść, tańczyć pogo, to cała dygocze, rozlewam.
- Czyli - rośnie pancurek. Punks not dead.
Klękam przed dziewczyną. Dotykam. Wkładam jej dłonie w spodnie i próbuję się dostać do majtek.
Odpycha, wyraźnie poirytowana.
- ...przecież wiem, że chcesz...
- Zostaw. Ciągle plamię. Zalewski mówił, że to normalne, ale... mam złe przeczucia.
- Coś ty. Uwierz mu na słowo, jak mówi, że to nic groźnego - to znaczy, że nic. Dobry lekarz. Gdzie teraz, podczas wojny znajdziesz innego? Nawet prywatnie, za kasę, której z reszta nie mamy... Bitcoiny wyszły z obiegu, złotówka leci na łeb, na szyję. Niedługo wrócimy do handlu barterowego, albo będzie sią płacić kolorowymi kamyczkami. Znajdziesz krzemień - kupisz makaron, cebulę. Za zwykłego kamulca...
- Skończ.
- Ty też. Wiecznie się tylko zamartwiasz. Czarnowidztwo się udziela. Nie trzeba dołować, i tak mam depresyjny charakter.
- Raczej - szczeniacki.
Puszczam mimo uszu obelżkę. Po co zawracać se głowę błahostkami, jak można...
Rozpinam sztruksy Karoliny. Zsuwam majtki. Na wkładce kwitnie brązowa rozeta. Staram się jej nie przyglądać. Bo jeszcze ogarną mdłości.
- Zgłupiałeś? Nie liż...
- Czemu?
- No wiesz? Wstydzę się trochę. Niehigieniczne poza tym.
- Dłaj spłokój - rozchylam płateczki.
- Żaden syf, normalnie smakuje.
- Naprawdę - powinnam już iść.
- Potem zjadą się - braciszek, siostrunia, może jeszcze parę osób wpadnie. I po nastroju, intymności. Zawsze ktoś przylezie... Ile już się nie kochaliśmy?
- Długo.
- Bardzo.
- Nie miałam ochoty. Pieprzone brzuszysko - cały czas boli.
- Rozumiem. Ale zobacz, jaki teraz jest klimat: płonie ognisko i szumią..
- ...bomby w ziemi.
- Heh, można i tak.
- Dobra, nie przedłużaj. Bo się spóźnię!
- I fidzisz, dlaczego jest między nami do dufy. Wolisz czort wie kogo, niż pobyć ze mną. Wszystko jest, cholera jasna, lepsze: zakupy, nawet bez kasy, window shopping, pierdzielenie durnot o sztuce, czy nawet kurfffa... spacery. Wolisz łazić po mieście,w dychać spaliny, zamiast pobyć ze swoim facetem. A potem - wielki lament, że się zdenerwowałem, albo jest mi przykro. Jesteś mądrą dziewczynką, a tak ciężko zatrybić, że...
- Więc to moja wina?
- Tego nie, tfu, powiedziałem - wypluwam kłaczek.
- Znalazł się - święty, niekłótliwy, czysty jak łza...Myślisz, że nie wiem, co w tobie siedzi, co ci chodzi po głowie? Jesteś zboczony, przeleciałbyś każdą laskę. Babę. Potwór, nie potwór... Erotoman cholerny. Co - za nudno ze mną? Ciągłe problemy, brak pieniędzy... Poskakałoby się z kwiatka na kwiatek?
- Dosyć - odrywam się od ciała dziewczyny.
Wiecie, moi kochani przodkowie, na co mam ochotę, przemożną? Uderzyć ją, na odlew, najlepiej - pięścią; grzmotnąć tak mocno, by wszystkie gorzkie słowa jakie powiedziała, cofnęły się w głąb czaszki, wróciły do durnego łba, gdzie się wylęgły.
Przecież się staram, do stu tysięcy już nie wiem, czego... Przerzucam papierki z jednej szuflady do drugiej (internetu nie ma nawet w stolicy Dziewięciopolis, kraj cofa się do epoki maila łupanego, niedługo odrodzi się profesja listonosza, specjalnie w tym celu tresowane psy będą roznosić gliniane tabliczki z wyżłobionymi ukazami Szymczuka, sznureczki - teksty nowych konstytucji; Polska uwstecznia się, widać to na każdym kroku), mój syn, albo córka, będzie dorastać w przeoranej bombami dziczy, pośród ludzi o kulturze ludożerców z wysp Samoa), płacą mi za to jakieś tam grosze, próbuję utrzymać w kupie ten cały para - artystyczny bajzel, sprawić, by nie dostał nóg i nie rozlazł się po okolicy (mam coraz większą pewność: siostrzyca z piekła rodem rozpija Karolinę by ta, pewnego pięknego wieczoru wpieprzyła się na minę!), nie daję się pociągnąć w dół myślom samobójczym... A ta kretynka bawi się w jasnowidzkę; zdaje się, mentalistce, że przejrzała mnie na wylot.
Nastały dziwne czasy, sakratorów, samozwańczych zbawicieli ciężko jest odróżnić od profanistów, czcicieli techniawy. Chyba nigdy w historii podziały społeczne nie były równie głębokie, nie tworzyły się tak szybko, by potem, same z siebie, bez socjotechnicznych sztuczek wszelakiej maści cwanych gapi po prostu zanikać.
Dyskotekowcy ogłaszają się prorokami, szeptuchy gibają się do poliuretanowych nut BJSlave. Ktoś zgrywa kapłana, by dziesięć minut później dać się porwać imprezie na dachu HGW Tower, inny - zrzuca habit tańczy w tłumie niedoekskomunikowanych schizmatyków wiccańskich.
Mieszanina wybuchowa, lont spłonął, lecz mimo to nie dochodzi do eksplozji. Ciągle wrze krew, paruje gorąca ślina.
`Doklej mi kraj` - głosi prowokacyjny napis na t - shircie świeżo wywołanego z lasu prymasa. Do historii przechodzi doktrynerstwo, skostniałe formy zostają wdeptane w beton przez tańczące hałastry, niegdysiejsi pryncypaliści ze wstydem, zażenowaniem wspominają dawny upór. Nie trzeba obstawać przy swoim, niemodnie jest mieć rację.
Falujemy, zgrywamy nomadów, chorągiewki na wietrze, latawce. Odkneblowani, zrzuciliśmy kajdany...
- Idź, idź! Nie wracaj! - rzucam wzburzony.
- Leć do Remusia, jak ci na nim zależy, możesz nawet mu obciągnąć! A może to jego bachor, co? Puszczasz się z wielkim mędrcem, mesjaszem literatury, dajesz dupy każdemu facetowi z sekty? Brzydzę się tobą. Gardzę! - puszczają mi nerwy, wywrzaskuję coś, czego tak naprawdę nie myślę. Cholera, ten związek rozpadł się już dawno, to trup, którego nie sposób wskrzesić. Rozpaczliwie reanimujemy padlinę dobrze wiedząc, że to bezcelowe. Udajemy sami przed sobą, ze wszystko da się naprawić, a przecież zaszły nieodwracalne zmiany. Nieboszczyk ostygł, ma żabi brzuch. Niedługo zacznie cuchnąć.
Powinienem zachować się jak prawdziwy facet, zakopać go, jak najdalej stąd. Albo rzucić w krzaczory, na pożarcie minom.
Dźwigam się z podłogi., Niech no tylko wróci, literatka od siedmiu boleści, obwącham dokładnie, czy nie nosi na sobie zapachu obcych samców, nie przesiąkła piżmem jakiegoś fagasa. I - przysięgam! - odważę się zapytać o dziadziska, walizkę pieniędzy, albo kosztowności. Chyba już nie ma się czego bać, umarł zły duch, a jego zwłoki gniją rozkawałkowane na byłym poligonie. Co większe fragmenty zabrała policja, do lodówy. Panowie mundurowi nie raczyli poszukać dokładnie, do dziś w miejscu wybuchu rozchodzi się fetor. Rozkłada się, dziadyga. A jednak ciągle jest obecny w moim życiu, tajemnica, jaka się z nim wiąże kładzie się cieniem, niszczy względne poczucie bezpieczeństwa (czyż można czuć się w pełni komfortowo koczując w przyzamkowej atrapo kaplicy, na zaminowanym terenie?).
Wszędzie natykam się na ślady starca. Cały wręcz świat jest nim skażony.
Wiem, mam zaburzoną optykę, na obiektyw kamery, którą rejestruję co się dzieje wokoło został nałożony filtr i widzę rzeczy innymi, niż są w rzeczywistości. Odbieram wszystko przez pryzmat tajemnicy, jaką nosi w sobie każdy kogo znam, zwłaszcza Karolina.
Siwobrody mężczyzna patrzy z sufitu, jego obraz jest namalowany w powietrzu, którym oddycham. Mogę go zdrapywać ze ścian, wykopywać z ziemi. On - władca niebios, kosmosów, mniejszy od pantofelka i potężniejszy od Boga, jest moim pasożytem, śmiercionośnym wirusem. Guz mózgu i filantrop w jednym, suweren, pan traktujący mnie gorzej, niż niewolnika, poskramiacz dzierżący w dłoni pejcz, truciciel codziennie serwujący mi herbatę z arszenikiem. Kat zza grobu.
Wyciągam ręce przed siebie i dotykam go. Jesteś tu, bydlaku, czuję i słyszę cię. Rechoczesz z pogardą widząc, jak rozpaczliwie szamoczę się, boję nawet spróbować dociec prawdy. Wziąłeś mnie pod but, upokorzyłeś. Każesz się wielbić, mam wznosić modły do twoich rozkawałkowanych zwłok, dziękować za dar, którego nie chciałem, a który mnie powoli zabija. Jestem zżerany przez niepewność, że wrócisz któregoś dnia z zaświatów by odebrać co twoje, z nawiązką. Że zjawi się synek albo wnusio, może wdowa po tobie, razem z komornikiem. Będzie mieć wyrok sądu, może Najwyższego, albo ukaz podpisany przez inne zombie - Szymczuka, okaże się, ze obdarowując nas byłeś niepoczytalny i, choć mamy mniej niż nic, musimy oddać całą kwotę, na dodatek wraz z odsetkami, które przez kilka lat urosły do niewyobrażalnej sumy, mamy oddać dwie walizki precjozów, zabulić z milion złotych.
A może byłeś, sukinsynu, hersztem bandy, bezzębnym capo di tutti capi i na dziedziniec (sic!) zajedzie kawalkada czarnych beemwic? Mało prawdopodobne, ale nie mogę wykluczyć żadnej ewentualności, odkąd wybuchła wojna nic nie jest normalne, zbawiciele i apostołowie łażą na dyskoteki, didżeje chrzczą wodą i winem, kurewki namaszczają wonnymi olejami stopy wykidajłów.
Mi też mózg faluje, poglądy i filozofie zmieniają się częściej, niż pory dnia. Jestem niebem, one - to chmury. Na górze, w zimnych czeluściach głowy, wieje wyjątkowo porywisty wiatr.
Dotykam blizny. Przepaskudna jest, budzi we mnie wstręt i odruch wymiotny, nie mogę patrzeć w lusterko.
Cholerna naiwność! Uwierzyłem Karolinie w cuda niewidy i teraz będę oszpecony do końca życia. Szlag by trafił czarną magię! Aż wstyd się przyznać, że dorosły chłop może być takim palantem, pojechać diabli wiedzą gdzie w poszukiwaniu nowego, kuźwa, Jezuska, czy Mahometa.
No i znalazłem - sadystów, którzy mi podpalili durne łbisko. Mam naucz...
- Matko - Florek! - w drzwiach (we wrotach?) staje Olka, blada jak ściana.
- Słucham - niemrawo podnoszę wzrok.
- Artur... cały przód mu odpadł...
- Co ty pieprzysz?
- Wypadek...
- Jaki, gdzie? Siadaj. I spokojnie. Po kolei.
- Na Oksydoszycach miał dzwona. Podobno ze swojej winy, wjechał na czerwonym. Tamten - jedni gadają, że pędził jak wariat, inni - że spokojniutko, może pięćdziesiąt na godzinę jechał, przepisowo... Raczej to drugie, bo uderzenie nie było mocne, w dodatku z czym się zderzył - z jakimś cholernym SAMem na prąd, takim toczydełkiem z plastiku i wikliny. Uwierzysz - wikliny!
- I co?
- Żeby jechał normalnym samochodem, Artur znaczy, toby nic nie było, najwyżej wgniecenie. A pieprzone ducato było całe przerdzewiałe na wylot, czym on go ostatnio nie łatał, pianką montażową, taśmami samoprzylepnymi, no rzeźba po prostu, blacha miększa od ciasta. Wystarczyło małe bum - i złamała się na dwie części, kurewska kabaryna.
- Co z nim, żyje?
- Pewnie, nawet był przytomny, jak go zabierali. Z karetki - do karetki. Leży w Dadźborówce. Nogi - najgorzej, pogruchotane całe, nie wiadomo, czy będzie chodził. I kręgosłup - może być złamany. Nawet na głupie prześwietlenie nie ma co liczyć, ostatni rentgen wysiadł w połowie ubiegłego roku... Robili mu jakieś badania, ale co ja wiem...
- Pewnie - po co się leczyć, wydawać publiczne środki na służbę zdrowia, jak lepiej wojować bez końca. I bez powodu. Urzędnicze bezhołowie! Gówno widzą zza biurek. Dla nich zawsze się znajdzie - i tomograf i rezonans... Myślą, że nie wiemy o podziemnych klinikach, tajnych liniach metra. Oni se poradzą - jakby zrobiło się naprawdę gorąco - uciekną jak szczury a ty, prosty, szary człowieku - zdychaj, giń, bo jakiś wał wymyślił sobie, że pobawi się w wojenkkę, żołnierzykami w skali 1:1.
-...podobno był straszny huk. Trzask, czy jak to nazwać. Jakby pękło milion szyb naraz. Fiat się rozleciał, wszystkie fafle poszły w driebiezgi.
- Jezu - wczoraj miałem wyjąć. Na śmierć zapomniałem. Jeździły na pace, Artek też nie wyładował, nie kazał zabrać.
- I po piecu...
- A chciałem sprzedać. Piękne były, co? Przedwojenne. Chyba. Może wyszabrowane z jakiegoś dworu... Karolina mówiła, że to ozdoba domu. I miała rację. Parę groszy by wpadło, a tak - dupa.
- Jeden gość został pokłuty odłamkami. Poważnie - szedł chodnikiem, a te jak się nie wzbiją w powietrze, nie bryzną! Jakby go zaatakowała chmara ptaków i podziobała. Wściekłe kruczyska.
- Coraz ciekawiej, choroba jasna.
- Ludzie powybiegali ze sklepów, mieszkań - tak walnęło. Samoróbka z byle czego okazała się trwalsza od karetki.
- Gdzie odholowano wraki?
- Myślisz, że wiem? Na parking policyjny chyba nie. Może do remontu - SAMa, a ducato - na złom?
- Kto będzie za to płacił...
- Na pewno nie ty. Artur coś tam przecież zarabia.
- I ciągle chodzi spłukany.
- Taka karma widocznie.
- Raczej durny łeb, nieodpowiedzialność. Chyba się nie zorientował, kurwa dandys, że wybuchła wojna, cienko przędziemy, skończyła się dolce vita i trzeba twardo stąpać po ziemi. Ty z Karoliną - nie lepsze/
- Odpieprz się, dobra? Jak tylko wróci z warsztatów - jedziemy do szpitala.
- Jutro. Wypiłem piwo - kłamię bezczelnie.
- to co? Kto teraz kontroluje? Nie bój żaby. Znów się pożarliście?
- Tak jakby.
- O co tym razem?
- Już, od razu ci powiem, będę się zwierzać.
- I tak się wygadasz po pijaku, będziesz wypominał siostrze wszystko, od zarania dziejów. Jak tak ci jest źle, to czemu z nią jesteś? Zabieraj misie, klocki, wyprowadź się do tej swojej... Co - myślisz, że poślepliśmy, nie widzimy, że kogoś masz? Na kilometr bije od ciebie - jak nie euforia, to tęsknota. Chciałoby się do niej, co? Pewnie mężatka... Zawsze wybierasz jak najgorzej.
- Chryste Panie, o czym ty bredzisz...?
- Karolina do końca życia powinna być sama, ja z resztą też. Nie nadajemy się do związków, taka prawda. Faceci - najlepiej żeby byli, jak babcia mówiła - `dochodzący`.
- Taaa... Najlepiej - traktować jak dildo, pobawić się - i won, do szuflady. A jak się znudzi - na śmietnik.
- Nie bądź taki Palahniuk.
- Kto?
- Gadasz tekstem z Fight clubu, cymbale. Dawno wyszła?
- Y... Nie. Dopiero.
- No to się naczekamy. Dzisiaj mija ostateczny termin składania prac.
- Sporo napisała. Oczywiste bzdety. Czytałem, pobieżnie. Nie było się za bardzo w co wgłębiać. Opowiadanie - jakby rzec... niedrukowalne. Nawet najgorsze wydawnictwo nie przyjmie.
- O czym?
- Pierdoły. Grupa satanistów porywa księdza. Nie - pastora. Mordują go w okrutny sposób, po torturach.
- Fajnie się zapowiada.
- Potem - objadają mięso z kości. Na surowo, po gotowaniu, różnie. Peklują, mrożą.. generalnie - cały, poza bebechami, zostaje zjedzony. Teraz najlepsze: wiesz, co robią z kośćmi? Zaszywają w brzuchu wcześniej zabitego i wypatroszonego psa. I niosą truchło do krematorium zwierzęcego.
- Haaaardkoooorrrr... - oczy Olki zapalają się. Naprzeciwko mnie siedzi teraz mała dziewczynka, słucha podekscytowana streszczenia bajki.
- Pracownik spalarni nie zauważa szwów na ciele Blackie`go. Prochy, zmieszane, ludzko - zwierzęce - sataniści wrzucają do sedesu. Spuszczają wodę. Tytuł tego cyrku - nie oryginalny: Omnis moriar.
- To koniec? Tylko tyle?
- Nie. Teraz pointa. Oni to wszystko rejestrowali na wideo. W dniu samobójstwa rozesłali filmik do okolicznych stacji radiowych, redakcji gazet, do lokalnej telewizji. I, oczywiście, umieścili w internecie, na wszelakich shock sites. Policja chciała ich aresztować, przyjeżdżają do domu jednego z nich, zastają tam istne pandemonium, sceny, jak ze slashera: w piwnicy, w środku `kręgu z gwiazdeczką`, jak nazywali eufemistycznie odwrócony pentagram, leżeli kanibale. Ich zwłoki. Popełnili zbiorowe samobójstwo. Zostają pochowani w bezimiennych mogiłach, anonimowo. Zjedzony ksiądz - wręcz przeciwnie - ma symboliczny pogrzeb z pełną pompą, wręcz- fanfarami. Rychło ogłaszają dekret o heroiczności jego cnót, katabasy. Wierni modlą się o cud konieczny do beatyfikacji.
- Genialne..
- Raczej - debilne. Rozedrgane, niespójne. Fabuła - jak po trzęsieniu ziemi, Albo - jakby cisnęło się niedopałkiem w niebo i liczyło, że strąci się tym chmury, rozbije tarcze słoneczną. Chciejskie to jest, sili się na szokowanie.
- Ty się znasz..
- Mówię, co myślę. Szczerym, najczystszym głosem - człowieka z ulicy, przypadkowego czytelnika. Wpadło w łapy, to pobieżnie przekartkowałem i wyrobiłem se opinię.
- Wiesz, co to jest małżeństwo naprawcze? - Olka niespodziewanie zmienia temat. Patrzę na nią spode łba.
- Powiedz, z łaski swojej.
- To takie zawierane z powodu mającego przyjść na świat dziecka.
- I co w związku z tym? Chwalisz się, ze wyczytałaś coś w encyklopedii? Że znasz nowe określenie?
- Nie, idioto. Po prostu pomyślałam, że wzięcie ślubu, narodziny córeczki scalą wasz związek. Uratują go. No, chyba, ze już nie ma czego...
- Skąd wiesz, że nie będzie synek? Masz ultrasonograf w oczach?
- Karolina czuje, że urodzi piękną, blondwłosą dziewczynkę. Bez przerwy o tym gada. Ale, oczywiście, nie tobie. Na ciebie, durniu, tylko się zali, narzeka, jak bardzo obcy się stałeś, wolisz się szlajać z czort wie kim, wywłokami z roboty, zamiast zostać z nią, w domu.
- To nie jest, kurwa, dom, tylko atrapa zamku. I tyle w temacie. Mieszkamy w makiecie i ...e, z tobą gadać. Podstawowych rzeczy nie rozumiesz. Dla ciebie to gra, jeden z leveli, pojutrze okaże się, że zaszła pomyłka i wrócimy do odbudowanych domów, a prezydent, król, czy kto się tam teraz dopchał do koryta, przeprosi nas na kolanach? To nie sen, do cholery, nie opowiadanie, kreskówka. Straciliśmy wszystko, nie z własnej winy. Potrafisz tylko bredzić, opowiadać bajki; myślisz, że wielka z ciebie artystka. A gówno osiągnęłaś. Nieudacznica! Wiesz, ile razy miałem ochotę pieprznąć to wszystko, odejść? Gdzie? Przed siebie,w długą. Cierpię, do chuja pana. Bo mam rozum, nie zidiociałem do reszty jak wy, w dupę jebane artystki. Widzę, że wszystko się wali. Zobaczysz, kiedyś nie wrócę z roboty. I szukajcie, wiatru w polu. Spierdolę do ciepłych krajów. Albo na Biegun Północny. Pozdychacie beze mnie jak rude myszy.
XI. Nie rajski
- Firliiiit! - krzyczy ptak. Głosem wysokim i jednocześnie gardłowym. głosem nieznośnym, powodującym - przynajmniej u mnie - wybuch złości, wzmagającym agresję.
Furiotwórczy wrzasko - jęk, pełen bólu i wyrzutów, pretensji do świata całego wraz z przyległościami, charkot diabelski i dźwięk wiertła dentystycznego. Komety zderzają się w gardziołku ptaszyska, wirują karuzele, brzęczą gzy, dzwonią łańcuchy i druty kolczaste.
Bestyjka woła o pomoc, uwolnienie z klatki, wznosi modły do opierzonego boga, lamentuje pod niebiosa, a może po prostu drze dziób bo lubi, kocha, bo inaczej nie umie żyć? Mało istotne.
Wściekły zaciskam pieści, w głowie rodzi się myśl, by podejść i bez słowa rąbnąć z całej siły w pręty, szturchnąć dziobowrzaska, albo wyciągnąć go i skręcić kark, uwolnić się od nieznośnego dźwięku. Koczowanie w atrapie zameczku nie jest szczególnie proste, życie z brzemieniem tajemnicy, świadomością utraty wszystkiego, co się miało - również. W dodatku krzykol zohydza mi życie, pluje do i tak mało zjadliwej zupy, którą próbuję jeść, przez siłę.
- Mówię ci - to paw. Młody jest, to niepodobny. Jak urośnie - zacznie bardziej przypominać inne pawie, przedstawicieli swojego gatunku.
- Bredzisz. To przecież bażant, czy bekas. Albo nur. Nie znam się, ale to na pewno nie ptak egzotyczny. Myśliwi polują na takie.
-... chyba w Krainie Muminków, albo Teletubisiów, idiotko - nieźle już pijana Karolina ubliża siostrze.
- Może raróg?
- Akurat. To paw, samiczka. Nie taka barwna, jak `faceci`. Nie ma upierzenia godowego. Zwykła, szara `kobietka`.
- Nie pleć. Szkoda, że nie ma netu, albo jakiegoś atlasu ptaków. Sprawdziłbym, co to za czortostwo. Paw - wykluczone.
- Ornitolog wielki...
- Każdy, nawet małe dziecko by zobaczyło, że to inny gatunek. Opowiadaj lepiej, jak było. Mistrz pochwalił?
- A jak myślisz? Skoro w nagrodę za pierwsze miejsce dostałam pawia...
- Wygląda bardziej na kuropatwę..
- ...to oczywiście był zachwycony. Mówił, że stworzył literatkę, jest Pigmalionem, na jego oczach dokonało się przeobrażenie - z grafomanki w dojrzałą twórczynię.
- Przeobraziłaś - z glisty w węża Eskulapa.
- Nie przerywaj, niech mówi.
- Myśli nie można zebrać przez ten jazgot.
- Młody jest, niech się wykrzyczy. Pewnie ze szczęścia. Afirmacja życia...
- Tak... Wyje, jak obdzierany ze skóry.
- Florek! Daj jej mówić!
- Wiecie, jak się bałam, że tekst się nie spodoba, Mistrz odrzuci? To by było równoznaczne ze śmiercią Taki wstyd, kompromitacja, blamaż przed innymi...
- Jasne - cedzę z sarkazmem - wsi raki powytryszczyli sraki - jak dziadek mawiał po chachłacku. Pół Dziewięciopolis obchodzi, co wy tam wyprawiacie na wieczorkach poetyckich. Zajmujące, jak czort.
- A żebyś wiedział! Jakby Remi odrzucił - migiem by się rozniosła fama. Drogą kropelkową, jak dżuma. I byłabym spalona w środowisku, od razu każde jury uwalałoby w konkursach na wiersz roku...
- Do rzeczy.
- ...nie bałam się, że pobiją, jak Danielę, bo przecież nie kradnę. Strach był, nie powiem. O poziom. Niepotrzebny. Przede mną - tylko dwie osoby: Eugeniusz, taki siwy pan, dystyngowany bardzo, i Eliza. Przeczytali swoje prace, Mistrz się wypowiedział. Przyszła kolej na mnie. Z nerwów krwawienie się nasiliło, czułam, jakbym miała miedzy nogami nasiąkniętą gąbkę. Okropność. No,a le wychodzę na środek, jak uczennica na szkolnej akademii. I czytam. Powoli, spokojnie, staram się dobrze wyartykułować każde słowo. Bo w stresie, wiecie - można się jąkać. A ja - jak profesjonalistka, lektorka. Ale bez przesadnej powagi, w końcu to tylko jajcarskie, durnowate opowiadanko, nie Reduta Ordona. Starałam się wczuć w opisywanych bohaterów, co zauważył Remi. Trafnie oddałam ich zdenerwowanie, gorączkę, zło. I to, jak bardzo dążyli...
- Firliiiit! - nie przestaje skrzeczeć ptaszor.
- Streszczaj się - poirytowany zapalam papierosa. Ręce drżą ze zdenerwowania. Jednocześnie pewna część mnie jest spokojna, jak nigdy dotąd.
Wiecie, moi kochani przodkowie - powinienem zmienić imię na Ambiwalenty. Jak tylko państwo - gotująca się zupa, galaretowaty ustrój nieco skrzepnie, zbryli się - zrobię to. O ile jeszcze będzie się można jakkolwiek nazywać, nie zlikwidują tego artefaktu czasów słusznie minionych.
- ...wyobrażałam sobie, że słuchacze, włącznie z Remim, ustawiają się przede mną. wyglądają jak pluton egzekucyjny. Podchodzą po kolei, tłoczą się, przepychają. Każdy wkłada palce w moją krwawiącą `ranę`. I kreślą dobie na twarzach i torsach tajemne znaki, hieroglify, runy. Tworzą na poczekaniu nowe języki, gwary, wzorki. Takie wizualne mamrotanie, dźwiękonaśladownictwo. Albo murmurando. Im wyraźniejszy i częściej powtarzający się znak - tym mniej znaczący. Zakrzyczenie sensu, zadrukowanie się. Bełkot będący przeciwieństwem czystości, tabula rasy, jasnej cery, na której nie widnieje nawet jeden wzorek, pół słowa. Jak w starej japońskiej legendzie o Hoichim bez uszu. Taak... Mimi-nashi Hōichi, zapisany, niczym pergamin tekstem świętej sutry, przez to - niewidoczny dla złego ducha.
- Nie pieprz. Zebrało ci się na...
- Niech gada. Nudno, jak czort.
- Mieliśmy jechać do Artura, a ona - co? Pijana w trupa, znowu. Siostrunia.
- Weź się odczep. Ma okazję, to świętuje.
- Właśnie. Powiedziałbyś lepiej, kiedy się pozbędziesz gówna.
- Jakiego?
- Ce siedemdziesiątka, czy jak ją tam nazywasz. No to - to, niskopodłogowe, bez dachu. Kupiłbyś normalny, pięcioosobowy samochód z bagażnikiem, z dachem.
- Firliiit! - wywrzaskuje ptaszor.
Milknę. Znowu awantura wisi w powietrzu.
- A potem, nie przestając czytać opowiadania, miałam kolejny pomysł. A raczej - wizję. Posłuchajcie, do jasnej cholery!
- Dobra, gadaj.
- Polna dróżka służąca do kontaktowania się. Kanał informacyjny. Tak, dobrze słyszeliście - tajne służby, albo mafia ustaliła specyficzny sposób porozumiewania się: przez... koleiny. Da się tak przekazać niewiele, nie żaden skomplikowany tekst, ale zawsze... Popatrzcie: jeśli ślad dżipa, który przejechał - jest prosty - należy sprzątnąć tego i tego gościa, jeśli zaś kierowca jechał wężykiem i na `mówiącej drodze` są zygzaki - oszczędzić.
- Kiedy to wymyśliłaś?
- Dzisiaj rano, jeszcze będąc trzeźwa. No, prawie.
- Ty zawsze jesteś `prawie`. A pomysł - jak wszystkie twoje - do bani. Przecież jest tyle innych sposobów komunikacji, na przykład szyfrowane połączenia internetowe, maile... Tylko kompletne świry wybrałyby porozumiewanie się za pomocą dołów w błocie. Gang Olsena mógłby na to wpaść, nie porządni mafiozi - ogłasza Olka z miną znawczyni wszechliteratury.
- Nie zapisuj, bo potem znowu będziesz palić. Jak już tworzyć - to z głową na karku, przemyślane rzeczy, a nie...
- Eryk ostatnio mało się nie zagazował. Koza w barakowozie `dała czadu`, taki dym poszedł, że...
- Firliiit!
- ...wstał z głową jak armata. Półprzytomny. Gdyby tego wieczoru popił - byłoby po człowieku. W nieludzkich warunkach...
- Firliiiit!
- Zamkniesz mordę? Znaczy... dziób? Wynieś go gdzieś, Olka. Bo skręcę kark, sukinsynowi. Nie da się spać w tym jazgocie.
- Przeziębi się i zdechnie. Zobacz, jakie ma cieniuśkie pióreczka. Gdzież takiego - na chłód! Przecież to rajski ptak, przyzwyczajony do afrykańskiego ciepła. Klimat Dziewięciopolis byłby dla niego zabójczy.
- Skąd wiesz? Może zahartowałby się, nabrał odporności?
- To co - mamy siedzieć do usranej śmierci we wrzasku? Nie pozwolę, muszę się wys...
- Zostaw go!
- ...pać!
- Florek! Nie!
- Mam ochotę się zapierdolić. Zabić się, popełnić samobójstwo. Przekroczyłem jakąś granicę, już dawno z resztą. Coś pękło i nie da się go już skleić, runął posąg, została wysadzona w powietrze świątynia z białego marmuru, w której odprawiałem jednoosobowe nabożeństwa w intencji pokoju i normalności, gdzie mogłem pomarzyć o byciu wolnym od wojen i wszelkiego zamętu.
- Co brałeś? Ja też chce, he, he.
- Nic. I wszystko na raz. Mega doła, wkurw, beznadzieję.
- Naprawdę jesteś naćpany!
- Tylko rusz Wiktorka, to dostaniesz w ryj.
- Już go nazwałaś? Szybko...
- A co - nie wolno?
- Wszystko wolno. Nawet się zabić. Zwłaszcza to.
XIII. Kapcan
Dadźborówka, jedyny w okolicy jako - tako działający szpital, mieści się na byłej starówce, tuż obok niedokończonego Pałacu Elohima.
Przedpotopowe gmaszyska, gdy się na nie patrzy wieczorem, przytłaczają swą wielkością i szpetotą. Szare wykusze, pilastry, arkady, ćwierć lukarny, tympanony; wszystkie detale, ozdobniki, części składowe budynków są tak niemożebnie brzydkie, że aż chciałoby się zapłakać, z najszczerszego serca rozwyć się, potem - prosić generalissimusa wrogich wojski, by, jeśli posiada choćby elementarne poczucie estetyki, zlitował się nad nami, ludem uciśnionym owymi architektonicznymi koszmarami i wysłał eskadrę bombowców, by zrównały je z ziemią. Mieszkańcy okolicznych bloków solennie obiecują ewakuować się na czas bombardowania. A że zniszczy się pół dzielnicy? Kogo obchodzą takie błahostki? Z resztą - ład i piękno niekiedy wymagają ofiar, poza tym - trwa wojna i milczą prawie wszystkie prawa, obowiązuje wyłącznie jedno - do otaczania się tym, co jeśli nie aż cieszy wzrok, to chociaż nie wywołuje w odbiorcy chęci zwrócenia drugiego śniadania, włącznie z obiadem.