Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-07-31 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1625 |
Piętnaście równiutko ułożonych, różowych tabletek leży przede mną na stole i mruga zachęcająco. Piętnastu jeźdźców apokalipsy ma zrównać z ziemią (albo jeszcze niżej) mój świat, który załamał się całkowicie. Mam dziewiętnaście lat. Od takiego czasu zmagam się z otaczającą mnie rzeczywistością, która jest jak moja niezrównoważona babka Zofia czyli wali mnie czasami w pysk, a czasami przytula do siebie, szepcząc czułe słówka. Ostatnio straciła umiar. Tłukła, aż padłem i jeszcze kopała leżącego. Wredna suka. Położyłem przed sobą długopis (jak nabity pistolet) i stary kołonotatnik. Nie wiem czy odwlekam ze strachu realizację swojego postanowienia, chcąc spisać jakieś fragmenty zdarzeń z ostatnich kilku lat. Parę rzeczy muszę opowiedzieć zanim... Trochę wyjaśnić, bardziej sobie niż innym, kim jestem i dlaczego podjąłem taką decyzję.
Naprzeciwko siedzi dwóch gości. Skrajnie różniących się od siebie, poczynając od urody, kończąc na stroju. Drobny blondynek o delikatnych rysach twarzy. Odziany w białą pelerynę, tego samego koloru sandały i koszulę ze stójką. Obok kędzierzawy szatyn o ponurym spojrzeniu. Cały w czerni. Przyglądają mi się z uwagą.
Znam ich. Anioł – stróż i diabeł – stróż. Nigdy nie widziałem ich razem. Aż do dziś.
- Dlaczego chcesz to zrobić? – Biały spojrzał mi prosto w oczy. – Ja wiem, że mój szef dał ci wolną wolę, ale przecież zostawił też zasady. Nie wolno tego robić, choć jest ciężko. Nigdy nie jest tak ciężko, żeby zrobić to, co chcesz zrobić. - Nie rób tego – W przeciwieństwie do białego, czarny patrzył gdzieś poza mną, w jakiś punkt na ścianie – Nie rób tego – powtórzył. Biały spojrzał zaskoczony na niego. - Nie chcesz, żeby się zabił? To przecież najgorszy z możliwych czynów. Powinien cię radować...
Czarny żachnął się.
- Popieprzyło cię i przestajesz myśleć logicznie. Kogo ten twój szef dobiera do tej roboty? Jeśli podopieczny odejdzie, ja też stracę pracę. Mam pilnować, żeby robił źle, żyjąc. Kurwa, nie pilnowaliśmy go dobrze obydwaj.
Anioł ze smutkiem pokiwał głową.
- Cholera! Ups, przepraszam Panie. – Wzniósł oczy do nieba - Masz rację, diable. Pamiętasz...
...pamiętasz, październik 197.?
... Szedłem aleją parku, rozgarniając energicznie kobierzec liści. Sprawiało mi jakąś dziwną przyjemność torować sobie przejście, rozkopując poły wielokolorowego płaszcza jesieni. Płynąłem jakby w szeleszczącym morzu barw. Byłem szczęśliwy. Ewa miała czekać na mnie w bocznej alejce, na ławce pod starym platanem. Upatrzyliśmy ją sobie miesiąc temu. Rzadko ktoś tamtędy chodził i można było bez skrępowania całować się i dotykać. Wczesny wieczór włączył stylowe lampy, które miały raczej dodawać nastroju, niż jakoś szczególnie oświetlać park. Brakowało lekkiego deszczu i klimat „Preludium deszczowego” Szopena wypełniłby mnie całego. Niemal fizycznie odczuwałem związek muzyki z obrazem. Z daleka zobaczyłem jej ciemnożółtą kurtkę.
Jest. Podszedłem cicho do dziewczyny, starając się nie szeleścić leżącymi liśćmi. Z trudem czytała pod lampą parkową jakąś książkę. Pionowa zmarszczka między brwiami świadczyła o zaangażowaniu w lekturę.
- Co ty, dziecko, robisz o tej porze w parku? – huknąłem z nagła. Dziewczyna aż podskoczyła.
- Piotrek, ty wariacie.
- O przepraszam, tylko zakochany. Co jest ciekawszego niż czekanie na mnie...? – Wyjąłem jej z dłoni tom. – „Kamienne tablice”. Fajna?
- Piękna. O romansie australijskiej lekarki i Węgra ,w Indiach.
- Daj spokój Ewuś – Przyklęknąłem przed nią i oparłem ramiona na jej udach. Przyglądałem się z przyjemnością drobnej twarzyczce okolonej krótkimi blond włosami. Pod kurtką miała szary sweter z golfem. Dzwony „Wranglery” opinały kształtne pośladki, podkreślając jej figurę, która nieodmiennie wzbudzała we mnie zachwyt. Nie tylko we mnie. – Nie mamy o czym mówić?
- A o czym chcesz mówić? - Figlarnie spojrzała spod przymrużonych powiek.
- O nas. - Nagłym odruchem uniosłem jej sweter i podkoszulkę i pocałowałem w goły brzuch. Przymknęła oczy i wplotła w palce w moje włosy.
- Wariat – powtórzyła. – Ale kochany. Piotruś, co ty robisz?
Odpinałem powoli guziki w jej spodniach, patrząc w oczy. - Zaraz się dowiesz. – Pochyliłem się i dotknąłem ustami wzgórka zarośniętego jasnymi włosami...
- Przestań! –Anioł wyrżną pięścią w stół. – Co ty mu, diable, przypominasz za bezeceństwa. Szesnaście lat wtedy miał!
Czarny uśmiechnął się złośliwie.
- Kolego. Nie zapominaj kim jest nasz podopieczny. Schizą. Rozdartą pomiędzy babkę, a matkę. Uczuciowością romantyków i fizjologią dojrzewającego nastolatka. Matka pozwala na wiele, przepełniona winą za dwanaście lat jego życia bez niej. Próbowała zastąpić romantyczną wrażliwość, młodopolską melancholią. Na nieszczęście pomieszało się to tylko, komplikując sytuację zamiast ją uprościć. Bo ja sterowałem jego cielesnością. A ty nie musisz mieć wyrzutów. Przecież przeżywał coś pięknego i wzniosłego. Miłość.
Anioł westchnął.
- Niby racja. Trudny przypadek, a my raczej niedoświadczeni. W końcu dorastamy razem z nim...
Zanurzyłem się w jej wzgórku. Słyszałem jak oddycha coraz głośniej i we mnie też narastało pożądanie, które doskonale wyczuwałem w spodniach. Nagle oderwała moją głowę od siebie. Ktoś szedł aleją szeleszcząc połami leżącego na asfalcie, jesiennego płaszcza...
- No, chociaż tyle. Przypadek ocalił jego grzeszną duszę.
- Ee, nie chrzań. I tak za parę miesięcy zrobił to z Elą na ognisku w osiedlowym sadzie. Potem jeszcze z paroma innymi. Problem polegał dla mnie w tym, że zawsze robił to będąc zakochany. Nigdy na zimno i dla sportu. Miłośnik jeden! Psuło mi to otrąbienie sukcesu całkowitego. Anioł potarł w zamyśleniu czoło. - Chociaż tyle dobrego w tym grzechu. Cholera - wybacz Panie! - Głupio to brzmi. Jakby być trochę w ciąży. Grzech to grzech. Diabeł roześmiał się. Błysnął rząd równiutkich, białych zębów. „Przystojna bestia z niego” – powiedziałaby każda kobieta. - Nie bądź taki zasadniczy. Jaki pacjent – taka terapia i wyniki. Dupy daliśmy przy tym liście. - Wyrażaj się!
Kwiecień 198.?
Ze skrzynki wyjąłem list. Raczej nie spodziewałem się żadnej korespondencji i zdziwiony patrzyłem na moje nazwisko zapisane ładnym, cyzelowanym pismem na kopercie. Kobieca ręka. Usiadłem na ławce przed blokiem i rozerwałem kopertę: „ Drogi Piotrze. Piszę do Ciebie w imieniu mojej koleżanki, która nie wie o moim liście i zapewne nie pochwaliła by pomysłu jego napisania. Od dłuższego czasu jest w tobie szaleńczo zakochana, ale nigdy nie śmiała ci tego wyznać. Codziennie mijała cię w szkole i nie mogłam już patrzeć jak się męczy śledząc ciebie wzrokiem. Tym bardziej, że jej nie przechodzi. Jeśli jesteś zainteresowany kto jest tą osobą, przyjdź jutro do kawiarni ”Parkowa” o siedemnastej. Będę tam z nią i przypadkowo się spotkacie. Może to coś jej w końcu wyjaśni. Życzliwa” Zamyśliłem się. Rzecz brzmi intrygująco. Mam osiemnaście lat i pociągają mnie takie tajemnicze zdarzenia ze mną w roli głównej. Do matury jeszcze miesiąc więc można się trochę rozerwać.
Dziewczyna okazała się koleżanką ze szkoły, która zdała maturę rok temu. Nie zwracałem na nią jakieś uwagi, ale jest niebrzydka i nawet elokwentna. Spotykamy się kilka razy i oczywiście zakochuję się. Jakże nie kochać kogoś, kto za mną szaleje? Pomiędzy egzaminem maturalnym z polskiego i matematyki ląduję z nią w łóżku w celach odstesowujących. Jest dobrze. Matura zdana, egzamin na studia historyczne zaliczony i grom. Ciąża.
- No i sam widzisz, Diable rogaty, co nawywijałeś! Chuci w nim rozpuściłeś, no i jest efekt. - Zaraz, zaraz, kolego. Ciąża rzecz chwalebna. Przecież nowe życie. Większej zasługi mieć wobec twojego szefa nie mogłeś mieć. Posłuchaj co mówią jego ziemscy biurokraci w kościołach...
Biały westchnął, aż firanka zafalowała.
- Strasznie to relatywne. Niby masz rację, ale dzięki temu siedzi teraz przy tym stole i układa różaniec z relanium. Eh, dziwny z niego gość. Twardy, kiedy nie trzeba, a czasami łamie się jak suchy patyk. - Zobacz jak go złamała ta historia z ojcem...
Czerwiec 198.r.
„To była dziwna i skomplikowana postać. Przepełniała ją jakaś zgorzkniałość, a w umyśle roiło się od dziwnych upodobań... Dla Carflhiota piękno nie istniało by je wielbić i kochać, ale aby niszczyć i ranić”
Jack Vance – Cykl Lyonesse.
Usiadłem na wycieraczce, bo coś mi długo nie otwierali. Może zresztą tylko tak mi się zdawało. Jest wpół do dziewiątej wieczorem, a ja właśnie wracam z treningu lekkoatletycznego. Kilometr skibu z obciążeniem na kostkach, siłownia i techniczne zajęcia z rzutu oszczepem. Mam czwarty wynik w kraju w siedmioboju. Dopiero czwarty! Kiedy matka dorwała się po dwunastu latach do mojego wychowania, organizuje mi czas raczej boleśnie. Sportowa klasa liceum (teraz druga) i rano dwie godziny zajęć sportowych, nauka gry na gitarze w WDK, zajęcia z moją polonistką ze stylu wypracowań i analizie grafomańskich wierszy Piotrusia, treningi siatkówki (dopiero siódma drużyna w kraju) i tenisa (dopiero czwarty w województwie). Wszędzie piszę dopiero, bo matula oczekuje ode mnie, ze będę najlepszy we wszystkim. Twierdzi, że stać mnie na to i w końcu sam w to uwierzyłem. To i lekko nie jest. Kiedy ja znajduję czas na pochłanianie książek, dziewczyny i spotkania blokowe na fajce, odbywające się na dziesiątym piętrze mojego wieżowca koło pomieszczenia silnika windy?
Co się dziwić, że siadam pod drzwiami, kiedy nie otwierają. Teraz otwiera matka. Widzę zapuchnięte powieki i błyszczące od łez oczy. Pewnie ojciec.Kurwa mać, nie mam siły na domowe problemy, ale zdesperowana rodzicielka uczyniła mnie kimś w rodzaju powiernika i pomocnika w zmaganiu się z jego chorobą. Niby kto inny mógł jej pomóc? Matka ojca, babka Honorka, która chowała mnie dwanaście lat, bardzo podupadła na zdrowiu. Zresztą miała do ojca, jedynaka, stosunek dość pobłażliwy i oczekiwała od matki, że się nim zajmie. Dobrze dobrała synowi, żonę.
Siadam ciężko na ławie w przedpokoju.
- Bardzo jesteś zmęczony Piotrusiu? - Raczej retoryczne pytanie i wiem dokąd prowadzi. - Może byś poszedł do Łabęckiego, wiesz gdzie? Dzwonili ze szkoły. Jutro tata musi być w pracy. Mają wizytację z kuratorium. Pójdziesz? - Jej wzrok jest mieszaniną błagania i wstydu.
Wiem, jak ciężko jej to powiedzieć do mnie. - Idź.
Stara kamienica jest na końcu ulicy. Dyndająca nad wejściem słaba żarówka wydobywa ostrymi cieniami odpadający tynk i liszajowatą farbę ościeżnicy. Reszta otoczenia pogrążona jest w mroku czerwcowego, późnego wieczoru. Może to i lepiej, bo sądząc po roznoszącym się wkoło fetorze kociego moczu, stęchlizny, kiszonej kapusty i rozkładających się śmieci, nie byłoby tu panoramy dla estetów.
Chodziłem przed budynkiem już ze dwadzieścia minut, nie mogąc przełamać się by wejść. Strach? Wstyd? W żołądku czułem rosnący kamień, a przez głowę ciągle przebiegały mi obrazy takich miejsc i ludzi, którzy tu przebywają; brudnych, śmierdzących nieprzetrawioną gorzałą i potem dawno nie mytych ciał.
- A ty tuuu... czego, synuś? - Aż podskoczyłem na głos zza pleców. Odwróciłem się gwałtownie na pięcie i z ulgą poznałem Kapyszkę, powszechnie zwanego Dyniem z powodu tuszy. To ojciec mojego przyjaciela, Szeryfa. Niezły gazownik. - Aaa... Piotrek, co ty tu... eee... ojca szukasz? Nieźle narąbany. Skinąłem głową.
- U Łabęckiego pewnie...eee... - Czknął głośno. - Chodź, ja też do niego.
Drewniana poręcz lepiła się do ręki, a schody trzeszczały jak kości artretycznego staruszka. Na pierwszym pietrze spod drzwi przesączała się smuga światła i usłyszałem donośne głosy, w tym głęboki baryton ojca. Buchnęło zaduchem i harmidrem. Przy stole pełnym butelek, resztek jedzenia i musztardówek robiących za kryształowe kieliszki, siedziało czterech gości. Na kolanach ojca jakaś wymalowana ordynarnie lafirynda o zniszczonej twarzy i w nieokreślonym wieku. Tusz do rzęs spływał jej po policzkach jak czarne łzy u cyrkowego klauna.
Salvadore z przyjemnością wziąłby ją na modelkę do któregoś z surrealistycznych obrazów. Ręka ojca była pod zieloną bluzką kobiety.
- Co ty tu robisz? - Zepchnął babę z kolan i wstał przewracając krzesło.
Milczałem, patrząc gdzieś za jego plecy. Kocham go i podziwiam. To cholernie inteligentny facet, wspaniały nauczyciel i świetny dyrektor. Wiem co mówię, bo chodzę do szkoły, gdzie pracuje. Ludzie uwielbiają go oraz szanują. Oddałby ostatnią koszulę i podzielił się ostatnią kromką chleba z potrzebującym. Ale jak go raz na parę miesięcy łapało, to była tragedia. Meliny, rowy, stracone wypłaty i ta ciągła niepewność dnia jutrzejszego. Nieraz stałem przy oknie, myśląc czy ktoś może do mnie przyjść, bo nigdy nie było wiadomo jak i kiedy wróci. No a teraz te niewieście zwłoki urodne na kolanach...
- No co jest, Piotruś? - zapytał miękko jakoś nie swoim głosem.
Piękna Lola zaśmiała się piskliwie, ale ojciec spiorunował ją wzrokiem i natychmiast zamilkła. Powtórzyłem co powiedziała matka i odwróciłem się by wyjść.
- Poczekaj. Pójdziemy razem. Szliśmy w zupełnym milczeniu. Modliłem się, żebyśmy nie spotkali nikogo znajomego, bo tatą wyraźnie zarzucało i musiałem go czasami podtrzymywać. Głupie marzenia, jako że przecież wszyscy wiedzieli co mu jest. A jednak wstyd.
Dopiero pod drzwiami złapał mnie za ramię i spojrzał mętnie w oczy.
- Obiecaj, że nie powiesz matce co widziałeś. - Ścisnął mnie mocniej – Obiecaj. Nigdy nie może się dowiedzieć. Zabolało by...
- Obiecuję.
We śnie waliła się na mnie lawina kamieni. Chciałem krzyknąć, ale jeden wpadł mi do gardła i zdławił okrzyk. Zacząłem się dusić jak przy dziecięcych atakach astmy, a on przesuwał się powoli do żołądka. Kolejny kamień do trawienia?
Rano mama zawiozła ojca do szpitala. Kolejny detoks i terapia. Który to już raz? Czy znowu klęczała przed ordynatorką oddziału odwykowego, błagając o przyjęcie go na oddział? Raz to widziałem. Miałem prawie czterdzieści stopni gorączki, a łzy same płynęły mi po policzkach. Dlaczego?
Ubrałem się i poszedłem do sądu. Przyjął mnie jakiś kurator - Chciałem zgłosić, że mój ojciec jest alkoholikiem i strasznie pije. Teraz mama zawiozła go do szpitala, ale wyjdzie i wszystko będzie od nowa. Zróbcie coś. Nic nie zrobili, bo i cóż można zrobić choremu nieuleczalnie człowiekowi? Nigdy mi tego nie wybaczył. Matka też.
- No i co, mój białasku? – Diabeł uśmiechnął się melancholijnie i poklepał anioła po plecach – Został kapusiem na własnego ojca, czy nie? Anioł patrzył ponuro w blat. - Nie wiem. Chyba dawali mu to do zrozumienia. On też chyba potem tak myślał. Gryzł się. Nie wiem. - I ja nie wiem. Czy przypisać sobie zasługę jego postępku, czy po prostu współczuć dzieciakowi obciążonemu zbyt wielką odpowiedzialnością, z którą nie umiał sobie poradzić? - Nie wiem – powtórzył głucho anioł - Nasze lenistwo w opiece nie najlepiej się skończyło. Ani on dobry, ani zły. Zbyt często dobre będzie mu się obracało na złe. Rzadziej odwrotnie. Dobrymi chęciami będzie brukował twój dom, diable. Złymi uczynkami mościł drogę do Pana. Dziwna to i skomplikowana postać. Trochę Carfhliot.
Wrzesień 198.r.
Na dnie butelki zostało jeszcze najwyżej na trzy kieliszki. Za mną już rozmowa, która ustawiła mi życiorys na najbliższe kilkanaście lat. Alkohol nie uśmierza bólu. Tego bólu, który rozszarpuje wnętrzności, ciąży w żołądku i lasuje mózg, nic nie jest w stanie obłaskawić.
- Piotrusiu... – Babcia położyła mi rękę na ramieniu. Starczą, pomarszczoną z palcami wykręconymi artretyzmem. Mieszkaliśmy u niej przez rok. Źle się działo. Za głupi byłem i ślepo zakochany, żeby zrozumieć, że miała rację, ostrzegając mnie przed tą dziewczyną. To babka była moim śmiertelnym wrogiem przez ostatni rok. Idiota.
- Piotrusiu – powtórzyła – będzie jeszcze dobrze. Jeszcze ułożysz sobie życie. Czasu trzeba. Wiem, że to truizmy, ale wierz mnie, starej.
Nalałem sobie kieliszek, wypiłem jednym haustem i zacząłem kaszleć. Ohyda. Jak można pić tę wódę?! - Widziałem się z nimi. Dziś w kawiarni. Myślałem, że ich zabiję. Wyobrażałem sobie jęczących na stosach, kiedy ogień coraz odważniej podchodzi pod ciało. Kiedy zaczynają tlić się ubrania. Jak jęzory liżą skórę, która skwierczy i bąbluje w proteście. Patrzyłem na wykrzywione cierpieniem twarze, kiedy naciągają się liny madejowego łoża. Patrzyłem...
Ręka zacisnęła się na moim ramieniu. Babcia pochyliła się i pocałowała mnie we włosy.
- Daj spokój.
- Dlaczego? Boli. Miałaś rację.
-Wcale nie mam satysfakcji. Co z Jankiem?
- Nie chce go. Będzie sobie układać życie bez dziecka. Zbyteczne obciążenie. Jeszcze mnie obdukcją straszy.
Jakiś nikły półuśmiech przeleciał po jej twarzy, albo tylko mi się tak zdawało.Usiadła naprzeciwko mnie. - -
- Uderzyłeś? - zapytała.
Nie mogłem rozszyfrować jej tonu. Zresztą nie to zajmowało mnie specjalnie w tej chwili. Trawiłem w męczarniach ból i upokorzenie, polewając je sosem żytniówki.
- Mocno? - dodała.
Skinąłem głową.
- No i dobrze zrobiłeś.
Spojrzałem na nią niewymownie zaskoczony. Przecież to ona uczyła mnie dżentelmeństwa, kodeksów Boziewicza i manier elitarnych. Wzgardliwego i dumnego milczenia na głupotę i chamstwo. I pochwala uderzenie kobiety?!
Przeniosłem wzrok na regał naprzeciwko i stojące tam rzędy książek. Wyłowiłem bordową okładkę „Kamiennych tablic”, Żukrowskiego.Dostałem ją kiedyś w prezencie od dziewczyny, Ewy. Piękna i subtelna była moja młodzieńcza miłość. Zaczytywała się w romansach i mnie w jakiś sposób zaraziła tymi klimatami. Tak wyobrażałem sobie potem kochanie. Melancholicznie, eterycznie, za rękę, cudne plenery, księżyc i park. Tak zresztą było z Ewą, a teraz...
a teraz zastaję moją żonę z kolegą w łóżku i dowiaduję się, że zostaję samotnym ojcem. Dlaczego, suko jedna, nie jesteś Ewą? Dlaczego jesteś kurwą, dającą dupy na prawo i lewo i wyrodną matką? Nie tylko babka mnie przestrzegała.
Wstałem i zacząłem się ubierać.
- Dokąd idziesz? - zapytała babcia z wyraźnym niepokojem.
- Do domu. Przecież go już mam. Może coś porobię. Przypilnuj Janka. Jakby się obudził, butelka stoi w podgrzewaczu.
- Jesteś pewny, że coś będziesz robił?
- Tak.
Mieszkanie w starej kamienicy otrzymaliśmy jakieś miesiąc temu z Urzędu Miasta. Wychodziłem kilometry pod drzwiami urzędników i zginałem setki razy kark przed ich biurkami. Kompletna ruina, w którą włożyłem masę pracy i pieniędzy. Piece, sąsiedztwo Cyganów i ruchliwe rondo pod oknami, ale nareszcie nasz kąt. Wszystko już w zasadzie gotowe, umeblowane, a kolega tylko pomagał mi wytapetować ostatni pokój. Ładnie mi wytapetował... żonę.
Kupiłem po drodze kolejną flaszkę, włączyłem małą lampkę przy ławie i usiadłem w fotelu. Z rozstawionych kolumn dudniło „Requem” Mozarta. Przypaliłem Marlboro i patrzyłem na pełną gębę księżyca. Do dupy to wszystko. Polałem pół szklanki i wyjąłem zwinięte babce tabletki. Zacząłem układać równiutko na blacie i liczyć. Piętnaście. Mrugały zachęcająco szelmy w miarę jak wyostrzał mi się wzrok po tej pół-szklance.
Przysunąłem bliżej stary kołonotatnik i długopis. Trzeba będzie napisać parę słów dla tych co zostaną. Babka, rodzice, Ewa, Janek, ona, ja, Szeryf, Mirek, Ela, wszyscy w mojej głowie tańczyli w jakimś błędnym kontredansie, trzymając się za ręce i głupio chichocząc.
Po drugiej szklance zobaczyłem ze zdziwieniem siedzących przy stole dwóch gości. Jeden ubrany całkiem na czarno, drugi na biało. Coś gadali pomiędzy sobą i zerkali od czasu do czasu na mnie.
- I jak sadzisz, przyjacielu, co on zrobi teraz?
Czarny zrobił wielkie oczy.
- Czyś ty słyszał co owiedziałeś?! Przyjacielu?!
Anioł machnął ręką ze zbolałą miną.
- I tak się wszystko popieprzyło. Ani ja dobry, ani ty zły. Obydwaj do niczego. Zobacz, dokąd go doprowadziliśmy.
- Panie. – Wzniósł oczy do sufitu. – Wiem, że się nie sprawdziłem. Mój przyjaciel też pewnie do dnia sądu ostatecznego będzie szorował kotły piekielne, ale zrób coś z tym chłopcem. Nie zasłużył...
Wstałem i zsunąłem z blatu w garść wszystkie relanium. Z głośników płynęła „Lacrimosa”. Z wściekłością rzuciłem nimi o ścianę. Rozsypały się po podłodze jak gwałtownie zerwany, różowy różaniec.
oceny: bezbłędne / znakomite
Bardzo mi się podobało i jak widzę po szybkim "zbadaniu" Twoich zasobów na tym portalu nie tylko mnie zafascynowałeś swoimi tekstami.
Zagłębię się w pozostałe Twoje opowiadania z nieskrywaną chęcią.
Pozdrawiam serdecznie
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
Czekam na następne :)
Zawsze pod badziewiem jest największy ruch. :)
Albo na gównoburzach.
Widocznie taki poziom tutejszych.
No i takie różne szczegóły jak na przykład dzwony Wranglery, które opinały zgrabne pośladki Ewy. Opisujesz, że Ewa siedzi na ławce. Ja musiałam zmienić mój obraz, czyli Ewa siedzi, ale jej pupę to Piotrek dobrze zna, więc może teraz tak napisać.
Albo opis ojca:
"Milczałem, patrząc gdzieś za jego plecy. Kocham go i podziwiam. To cholernie inteligentny facet, wspaniały nauczyciel i świetny dyrektor. (...) Ale jak go raz na parę miesięcy łapało, to była tragedia. Meliny, rowy, stracone wypłaty i ta ciągła niepewność dnia jutrzejszego. Nieraz stałem przy oknie, myśląc czy ktoś może do mnie przyjść, bo nigdy nie było wiadomo jak i kiedy wróci. No a teraz te niewieście zwłoki urodne na kolanach..."
Skaczesz w czasie w środku jednorodnego opisu. Jest scena w lokalu z Piękną Lolą. Piotrek mówi w czasie teraźniejszym, że kocha ojca. Właśnie jest świadkiem kolejnego "załamania". Ale przechodzi na czas przeszły. Przeszkadza mi to.
No i te niewieście zwłoki, może śmieszne, ale dlaczego akurat zwłoki, przecież to była Piękna Lola, w dodatku makijaż jak u klauna. Więc klaun czy zwłoki? Właśnie to jest przykład na straszne zagęszczenie szczegółów, wyrywające czytelnika z płynącej opowieści. Przez to nie można się na niej dobrze skupić.
Podoba mi się temat, sposób zapisu kursywą rozmowy anioła z diabłem, a także to zacieranie się granic między nimi.
I co do zapisu: miałam problemy, gdzieś w dialogach brakuje spacji i druga osoba mówi dalej w tym samym wersie. Brakuje wielu przecinków, ale to oczywiście drobna sprawa.
Uff, napracowałam się. Mam nadzieję, że czuje się tu uczciwy komentarz. :)
Często miewam z tym problem, ale raczej nie z braku warsztatu, tylko szybkiego formułowania myśli.
Później czytam i ja rozumiem te przeskoki, ale czytelnik może ich nie rozumieć.
Bo to w mojej głowie się rodzi.
Nie zgadzam się, co do szczegółów.
Mieszanie detali z ogółem jest bardzo ważne.
Nie tworzy powiastki dydaktycznej, tylko nadaje osobom tu występującym, zwyczajnego życia.
Nie są tylko postaciami w opku.
Żyją, bo maja wranglery i żółte kurtki (może też miałaś).
Detale są bardzo ważne dla budowania klimatu bliskości czytelnika z postaciami.
Kompletnie nie rozumiem potrzeby dookreślania czasu.
Niech sobie czytelnik sam wpisze.
Może siebie.
A co do Loli...
No, nie żartuj tak dosłownie interpretując. Ja piszę też wiersze i tu jest zwyczajna metafora żywego, zużytego, żyjącego trupa.
Zjechanej do szczętu dziwki, która fizycznie jeszcze żyje.
To fakt.
A czy rzeczywiście żyje?
Jak można tego nie załapać?
Dzięki za koment :)
Oczywiście, że szczegóły są bardzo ważne w prozie. Bez nich nie da się czytać, to one ją ożywiają i czynią oryginalną. Ale ja piszę o zbyt dużej koncentracji.
Jest chyba różnica, jeśli zapiszesz:
"Kobieta w różowym płaszczu wsiadła do taksówki, która..."
i
"Kobieta w szarym kapeluszu, różowym płaszczu, butach na wysokim obcasie, podkreślających jej zgrabne nogi, wsiadła do poobijanej taksówki."
Przykład nie z tego tekstu.
Chyba przesadziłaś w nadwymiarowości.
Nigdzie nie zgromadziłem tylu szczegółów.
Wskaż mi to miejsce.
One mogły być rozrzucone, ale nie widzę miejsca, gdzie dałbym coś takiego, co sugerujesz przykładem.
Zresztą to jest część czegoś innego.
Ja bym to opowiadanie jednak trochę odchudziła, zyskałoby na wyrazie. Ale jest to tylko moje zdanie. Innym najwyraźniej nie przeszkadzało
Zresztą jak napisałem, cały cykl
"Pan da pięć biletów do nieba" jest całością, tylko wrzucam tu kawałki zupełnie od czapy.
Ani chronologicznie, ani sensownie.
Ot tak, który mi wejdzie na stronę.
W sprawie szczegółów i ogółów uważam, że nie masz racji.
Moim zdaniem nie ma tu ich przesytu, ani natłoku, a budują zwyczajne postaci, które spotykamy w życiu.
Jak będziesz chciała opisać literacko swoją koleżanką, to użyjesz dokładnie tylu sformułowań i szczegółów, które ja użyłem.
Masz rację z czasami, ale ja po prostu czasami zbyt indywidualny się robię i zakładam, że czytelnik złapie kontekst przeskoków.
A nie musi.