Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-11-24 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2624 |
Mocne, elektryczne białe światła samolotu oświetlały częściowo drzewa i polanę, na której stał pojazd. Malutkie miejsce pobytu ludzi z miasta rzucało wyzwanie całej puszczy, która je otaczała. I przegrywało to wyzwanie, gdyż bez względu na moc światła, im dalej od pojazdu tym bardziej światło stawało się mniej wyraźne, a ciemność lasu większa.
Marcus stał oparty o pojazd i patrzył w stronę ścieżki, którą parę godzin wcześniej odszedł jego przyjaciel Lucjusz. Czuł na twarzy przenikliwe zimno nocy, do jakiego nie był przyzwyczajony, i ten sam chłód powietrza, którym oddychał. Kombinezon i rękawiczki chroniły jednak jego ciało przed zimnem, więc był w stanie wytrzymać ten nienaturalny dla niego chłód. Doktor Edward spał już mocno, przykryty kocem na materacu wewnątrz pojazdu, czując wokół siebie dodatnią temperaturę i ogrzewane powietrze wytwarzane przez pojazd. Marcus sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej jeden z jadalnych korzeni, nazywanych przez tubylców po prostu „słodką bulwą”. Gdy po Lucjusza przyszedł posłaniec, przyniósł też kosze i garnek z jedzeniem dla ludzi z miasta. Zaskoczyło to przybyszy, ponieważ myśleli, że skoro traktuje się ich jako intruzów, raczej nikt z wioski nie zatroszczy się o ich pokarm. Jednak zachowanie tych ludzi wcale nie było takie, jak ich własne. Owszem, nadal z wyjątkiem Lucjusza, nie chcieli obecności nikogo z pozostałych dwóch przybyszy w ich osadzie, ale nie znaczyło to, że nie okażą choć minimum naturalnej dla nich gościnności. Edward podziękował i przypomniał, że mają własne zapasy żywności. Lucjusz z ochotą zostawił sobie w pojeździe odrobinę żywności na czas po powrocie z wioski i na następny dzień, a Marcus postanowił się przełamać i spróbować. Bulwa rzeczywiście była słodka, ale nie mdląca. Marcus chrupał ją patrząc w stronę ścieżki i czekając na powrót Lucjusza. Wiedział, że i tak nie zaśnie zanim przyjaciel nie powróci z nowinami.
Choć wewnątrz samolotu odgłosy lasu byłyby mniej słyszalne i niepokojące, Marcus postanowił zostać jeszcze chwile na zewnątrz. Pomyślał o Susan, która pewnie zastanawiała się, jak przebiega jego misja. Zapewne o tej porze już spała bezpiecznie w łóżku, w mieszkaniu, które znajdowało się w sercu terytorium całkowicie kontrolowanego przez człowieka – w wieży miasta. On przeciwnie, stał na trawie niehodowanej i niekontrolowanej przez człowieka, na polanie otoczonej dzikim lasem, zamiast równo rosnącymi kontrolowanymi drzewami owocowymi i wdychał nieogrzewane powietrze, słuchając obcych dla siebie odgłosów nocnego lasu. Lucjusz siedział pewnie przy ognisku wśród ludzi lasów i słuchał ich opowieści. Pewnie też sam mówił o mieście i pokazując im książki oraz malutkie rzeźby. Może też dokonał jakiejś wymiany. A Melanie i Victor? Czy spali gdzieś w namiocie lub drewnianej chacie? Co czuło każde z nich w tak nowych warunkach? Choć z pewnością dla każdego człowieka z miasta było to całkiem nowe przeżycie, to Marcus uznał, że Melanie mogła czuć w tym coś pięknego. Victor z pewnością odbierał to jako niezwykłą przygodę.
Może już jutro uda się ich odnaleźć. Ale co potem? Marcus doskonale wiedział, że jeśli zechce, to może zabrać do miasta tylko Victora. A co z Melanie? Musiałby ją delikatnie przekonać, że nadal jest jej ojcem i nadal będzie dla niej oparciem, tak jak był nim do czasu, aż dziewczyna nie poznała prawdy, i jednocześnie, że ją rozumie. Pewnie musiałby uszanować jej wybór, nawet jeśli postanowiłaby zostać jeszcze wśród ludzi lasu. Byłoby to dla niego trudne, ale zdawał sobie sprawę, że to on jest odpowiedzialny za ich ucieczkę z miasta. Gdyby nie chronił za wszelką cenę Melanie i gdyby nie ukrywał przed nią prawdy... No cóż, stało się, teraz musi odzyskać swoje dzieci.
Jakaś gałąź na ścieżce trzasnęła i Marcus mimowolnie położył dłoń na kaburze paralizatora. Nie miał pojęcia, na jakie niebezpieczeństwa można się natknąć w lesie, w zupełnie niekontrolowanym środowisku. Wierzył jednak, że żadne dzikie zwierzę nie podejdzie do tak jasnego światła, jednak z drugiej strony, nie wiedział, co zrobiłby, gdyby zobaczył psy – zwierzęta teoretycznie bardziej oswojone i z człowiekiem i światłem. Pierwszy raz na żywo widział psy dzień wcześniej, ale nigdy jeszcze żadnego nie dotknął. Jak powinien zareagować, gdyby pies zbliżył się do niego? Jedyna wiedza, jaką o nich posiadał, była czerpana z książek i filmów, a sam nigdy nie interesował się tymi zagadnieniami. Tubylcy zareagowali bardzo gwałtownie na strzał paralizatora w stronę dzikiego zwierzęcia, Marcus mógł sobie tylko wyobrazić, co by było, gdyby strzelił do jakiegoś psa – nawet wiedząc, że po kilku godzinach paraliż ciała mija i nieprzytomne zwierzę budzi się, jak ze snu.
Jego obawy znikły, gdy w zasięg światła wyszło dwóch ludzi. Młody chłopak w tubylczym ubraniu i mężczyzna w czerwonym kombinezonie- Lucjusz. Chłopak zatrzymał się na krawędzi światła, nie tyle oślepiony, co jakby niechętny do wejścia dalej, najwyraźniej nie znajdując przyjemności przebywania obok jasno oświetlonego samolotu. Uścisnął mocno i z prawdziwym szacunkiem obie ręce Lucjusza, po czym skłaniając się lekko, zawrócił. Lucjusz stał przez chwilę na krawędzi światła, najwyraźniej przyzwyczajając się do niego. Marcus wyszedł mu naprzeciw.
– I cóż Lucjuszu, czy spędziłeś miło czas?
Zapytany uśmiechnął się. Marcus wyczuł od niego jakąś dziwną, nieznaną woń. Po chwili domyślił się, że czuje zapach ogniska.
– Czy masz pojęcie przyjacielu, jaką magią jest siedzenie przy prawdziwym ognisku razem z ciekawymi ludźmi? – odparł pytaniem Lucjusz.
– A zatem ci ludzie są tacy ciekawi? – Marcus mimowolnie uśmiechnął się. – Czy podarowałeś im kilka książek i rzeźb, które wziąłeś ze sobą?
Lucjusz w odpowiedzi podniósł lekko przewieszoną na ramieniu torbę. Nie było wątpliwości, że gdy szedł w tamtą stronę była znacznie cięższa.
– Byli bardzo zainteresowani książkami, szczególnie poezją. Byli wdzięczni za nie, choć sami pokazali mi jedną własną książkę.
– Hmm, pewnie rękopis na korze drzewa? – Marcus sceptycznie zmarszczył brwi na wiadomość, że tubylcy mają własną książkę.
– Nie, choć tego też używają. Ale czasem piszą też na papierze, nie mówiąc o tym, że książka, którą mi pokazali, była drukowana.
– Dru-ko-wa-na?! – wycedził powoli totalnie zdumiony senator nie będący pewnym, czy przyjaciel z niego nie żartuje.
– Tak, drukowana na papierze. Papier nie był taki, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, a sam druk był bardziej uproszczony, ale niewątpliwie był to papier i druk. – Lucjusz z zadowoleniem pokiwał głową. Właśnie dowiedział się czegoś niesamowitego o mieszkańcach lasów i obalił jeden ze stereotypów, który mówił, że ci ludzie nawet jeśli znali pismo, to nie znają papieru ani druku. – Tylko obcując z innymi ludźmi, wymieniając się z nimi myślami, można się o nich czegoś dowiedzieć i nauczyć.
– Chętnie posłuchałbym o twoich odkryciach. – Marcus popatrzył przyjacielowi prosto w oczy, a choć mówił spokojnie, w jego głosie zabrzmiała pewna nutka wyczekiwania.
Lucjusz przestał się uśmiechać i odpowiedział mu badawczym spojrzeniem.
– Zawsze dyplomata? Wiem, że chciałbyś też posłuchać o odkryciach dotyczących ich kultury i mojej rozmowie z nimi, ale teraz pewnie chciałbyś się dowiedzieć czegoś innego.
– Wiesz, gdzie są moje dzieci? – spytał wprost Marcus.
– Wiem, w którym kierunku polecieli. Na południe. Widziano ich, jak przelatywali nisko nad głowami niektórych ludzi z tej osady.
– I tylko tyle? – Marcus nie ukrywał swojego rozczarowania. – Spędzamy tu noc, żeby dowiedzieć się o czymś, czego już sam się domyślam?!
Lucjusz pokręcił głową.
– Matka klanu wysłała dziś posłańca w stronę klanu Szumiącego Potoku. Możliwe, że oni będą wiedzieć więcej. Jutro dostaniemy odpowiedź. Posłaniec porusza się konno i jest jednym z nich, więc istnieje większa szansa, że dowiedzie się czegoś więcej, czego my nie wypatrzymy z powietrza.
Marcus westchnął i pochylił głowę.
– Chyba powinienem podziękować tej kobiecie za to, co dla nas robi, pomimo wczorajszego zdarzenia. Nie spodziewałem się tego po...
– Po barbarzyńcach? – Lucjusz wszedł mu w słowo i z uwagą patrzył na niego.
– ... po ludziach lasu – dokończył Marcus wiedząc, że jego słowa nie są zbyt przekonujące. – Staram się nie nazywać ich barbarzyńcami. Moja córka jest w końcu z pochodzenia jedną z nich. Jeśli wypowiadam się o nich jako „barbarzyńcy”, to chyba tylko pod wpływem emocji, sam nie wiem dlaczego.
– Z przyzwyczajenia? Z ulegania stereotypom? Staraj się tego nie robić, oni naprawdę nie zasługują na takie określenie. – W głosie Lucjusza nie było niechęci do Marcusa, była tylko prośba, a także szacunek wobec ludzi lasu, których zdążył już nieco poznać przy ognisku.
Marcus kiwnął mu głową z lekkim skrępowaniem.
– Postaram się – obiecał mu. – Chciałbym jutro spotkać się z Kasandrą, bez względu na to, jakie wieści przyniesie posłaniec. Muszę jej podziękować, za to co dla nas zrobiła, choć na to nie zasłużyliśmy.
– Poproszę ją o spotkanie z tobą – zapewnił Lucjusz. – Ale bez broni.
Marcus poruszył się.
– Oni też mają broń i choć wolniejszą, to śmiercionośną – zauważył.
– Lecz używają jej tylko w stanie wyższej konieczności. Nikt z nich nie zabija bez potrzeby, a jeśli jest zmuszony do użycia broni, to przede wszystkim używa jej tak, żeby nie zabić, chyba, że uzna to za naprawdę konieczne. I dotyczy to nie tylko człowieka, ale wszystkiego co żyje – zapewnił go Lucjusz. – Jeśli ty im nie zaufasz, jak oni mają zaufać tobie?
Jest to fragment powieści: `Zamienione życia`
oceny: bezbłędne / znakomite
Nieunikniona konfrontacja obu tych światów (patrz np. historia Indian oraz konkwista w Nowym Świecie albo niedawna wojna w Wietnamie) wciąż na nowo udowadnia, że moralnie z a w s z e przegrywają ci lepiej uzbrojeni