Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-09-20 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1236 |
`Mordujcie odważni czerwonoarmiejcy, mordujcie! Nie ma w Niemcach nic co by było niewinne. Stosujcie się do wezwania towarzysza Stalina i rozdepczcie to faszystowskie zwierzę w jego jaskini. Łamcie siłą wyniosłość germańskich kobiet, bierzcie je bez umiarkowania jako łup. Zabijajcie odważni czerwonogwardziści... zabijajcie!`
`Odezwa` - Ilja Ehrenburg
- Nie teraz Oma, nie jestem głodna!
Babcia stała przy mnie z talerzem pełnym parującej zupy. Uśmiechała się, pokazując drobne jak u kota ząbki i mrużąc błękitne oczy. Siwe włosy ściągnięte miała, jak zwykle, w schludny koczek. Zapatrzyłam się w błyszczące kolczyki w jej uszach. Nie przypominam sobie, aby takie nosiła - złote, w kształcie długich łez. Kolczyki tanecznie poruszały się do rytmu słów babci, ja jednak nie słyszałam tego co ona mówi, urzeczona wirowaniem jej biżuterii. Gdy oderwałam od nich wzrok, obraz babci Elzy, siwiutkiej,drobnej lecz wciąż dumnie wypinającej pierś, rozmazał się i oddalił w mlecznej mgle. Oczy zaczęły szczypać i piec, a słowa Omy utonęły w jakimś przedziwnym brzęczeniu.
Obudziłam się. Głowa bolała i wciąż miałam szum w uszach. Poruszyłam się, jedna z rąk odmówiła posłuszeństwa. Spróbowałam ją unieść, ale mimo wysiłku leżała nieruchomo. Oblizałam dolną wargę wyczuwając nierówności, pęknięcia i chropowatość. Zapiekło straszliwie, jednak poczułam wyraźny smak - brzydki, metaliczny - smak życia.
- Podnieś się Ilse - zachęciłam siebie.
Uniosłam ramiona i głowę i szarpnięciem próbowałam zmusić ciało do przyjęcia postawy pionowej. Odmówiło współpracy.
- No dalej, steh schnell auf! - nie przestawałam się zachęcać.
Udało się. Nie do końca tak jak chciałam, ale to i tak sukces, bo usiadłam. Lewa ręka zwisała bezwładnie. Znów oblizałam usta. Obrzydliwy smak życia.
Popatrzyłam wkoło. Pogruchotana szafa, którą dostaliśmy w spadku po babci Franza odsunięta została na dobre pół metra od ściany. Jej drzwiczki wisiały równie nieporadnie jak moja ręka. Odwróciłam głowę od tego okropnego widoku, a wzrok mój przyciągał leżący na podłodze lśniący, rozbity wazon. Tuż przy nim dostrzegłam pastereczkę z porcelany, z której jedynym, ocalałym, większym kawałkiem był tułów ze sznurowanym, złotym gorsetem. Dostałam ją na urodziny od rodziców Franza i bardzo lubiłam. Szukałam wzrokiem innych jej części. Są! Widzę kawałek baranka, którego przedtem trzymała opartego na biodrze. Przez chwilę jeszcze prześlizgiwałam się wzrokiem po lśniących odłamkach, ale chyba nic więcej z niej nie zostało.
Ade, kleine Schäferin.
Pożeglowałam spojrzeniem dalej w głąb pokoju. Stół. Prawie cały, jedynie niewielki kawałek blatu ktoś odłupał mocnym uderzeniem.
Musiał to być siłacz co najmniej taki jak wuj Eryk...
Dalej za stołem porozrzucane szczątki lustra z komody, błyszczały nieprzyzwoicie w słonecznym świetle. Obok nich, a właściwie prawie na nich, leżał Karl-Heinz. Głowa chłopca spoczywała na boku, blond włoski zakrywały część twarzy, a ręce i nogi ułożyły się w parodię jego ulubionego tańca Indian. Miał na sobie niebieski sweterek, który dostał od Omy Elzy w ostatnie Boże Narodzenie.
- Karl?
Głos jaki wydobył się z mojej krtani był równie chropowaty jak wargi.
- Karl, synku?
Nie odpowiedział. Nie poruszył się.
Poderwałam się, zatoczyłam jak pijana i znów klapnęłam na pośladki. Bolesność w złamanej ręce wycisnęła łzy. Przez chwilę zbierałam siły ocierając zdrową dłonią mokre plamy z policzków.
- Noch einmal - usłyszałam w głowie głos Omy Elzy.
Przymknęłam oczy. Chwilę trwało zanim osiągnęłam cel. Wstałam. Zakręciło mi się w głowie tak mocno, że odruchowo oparłam się o blat stołu, znów nie tą ręką, co trzeba. Ból sięgnął do samego dna oczodołów, do granic wytrzymałości, poczułam jak ciepły strumień moczy moje uda. Zamroczyło mnie. Gdy odzyskałam przytomność leżałam w prawie takiej samej pozycji jak poprzednio.
Wstań.
Jednak jakaś część mnie wcale nie słuchała i chciała tak leżeć pod stołem w kałuży moczu i krwi do samego końca świata.
- Steh auf, Hure - wysyczałam ze złością, przez zęby, do siebie.
Uniosłam się. Drugi raz będę ostrożniejsza. Przez chwilę kolebałam się, jak słonecznik z ciężką głową w wietrzny, jesienny dzień. Przesunęłam jedną nogę i pomalutku, szurając, dostawiłam do niej drugą. Byłam bardziej niezdarna od dziadka Oskara w rocznicę jego osiemdziesiątych urodzin.
Ilse, Herzelein, dasz radę przecież!
Dałam radę. Suwając stopami dotarłam do niebieskiej plamy na podłodze. Blond włoski rozsypały się na karku, szyi i policzku, jednak nie były w stanie zakryć przeraźliwej rany biegnącej od czoła, poprzez złamany nosek, po kącik maleńkich usteczek. Kolejny raz nogi załamały się pode mną. Upadłam twarzą zanurzając się w zapach niebieskiego sweterka.
- Karl! - zawyłam - Karl-Heinz!
Ocknęłam się, gdy zmierzch litościwie zmatowił i przyczernił obraz mojego nieżywego dziecka. Obejmowałam zimne ciałko i wmawiałam sobie, że to pomyłka. Świat nie może być taki zły i niesprawiedliwy! Ocknie się zaraz, otworzy oczy, potrząśnie grzywką, wykrzywi usta w grymasie, zawoła, że chce pić.
- Karl syneczku - szeptałam mu do ucha - mamusia jest przy tobie. Nie dam cię skrzywdzić, już nie... nikomu na świecie.
Płakałam i krzyczałam, ale on nie słyszał mnie. Chyba nikt mnie nie słyszał.
- Gdzie jest Franz? Gdzie jesteś mein Lieber? Miałeś nas obronić! Miałeś być! Miałeś nie pozwolić, aby spotkało nas coś złego! Verflucht! Franz!
Kiedy wszystkie łzy wypłynęły, kiedy zmrok przeszedł w czerń nocy, kiedy ból w złamanej ręce zamienił się w tępe odrętwienie, kiedy nawet przyzwyczaiłam się do bolesności i pieczenia między udami, kolejny raz postanowiłam wstać.
Byłam zziębnięta i zesztywniała. Kręciło mi się głowie, łydki drżały, a żołądek zapragnął wyrzucić z siebie wszystkie soki trawienne jakie w nim pływały od dnia narodzenia, jednak stanowczość i kindersztuba wpojona przez babcię Elzę zwyciężyły.
Pora wstać i ruszyć przed siebie. Pierwsze zadanie, nie nastąpić na Karla. Nie zaboli go, wiem, a jednak...
Pod powieki wróciły łzy i wydałam z siebie rzężący odgłos.
- Nie, Ilse, musisz wziąć się w garść - znów Oma Elza w mojej głowie przejęła dowodzenie.
Krok po kroku, szukając ręką po omacku znajomych punktów odniesienia, dotarłam do drzwi sypialni, a potem szurając odnalazłam łoże, na którym kiedyś odpoczywałam po ciężkich dniach, w którym poczęty został nasz syn, do którego wracałam co wieczór, wiedząc, że odnajdę w nim ciepło ukochanego Franza. Na szczęście prócz zmiętej pościeli nikt i nic w nim nie leżało. Położyłam się. Schowałam głowę w zgięciu łokcia zdrowej ręki.
Nie możesz się poddać Ilse, jeszcze nie teraz. Musisz jutro rano wstać, musisz pochować Karla, odszukać Franza, sprawdzić co z domem, ze zwierzętami, z resztą twojego życia. Musisz... musisz...
Sen objął mnie litościwie i pozwolił zapomnieć o niebieskiej plamie na podłodze...
Marcowy ranek wdarł się pod powieki. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę wołanie synka proszącego o śniadanie. I za chwilę powróciła świadomość . Nie ma już Karl-Heinza. Nie ma...
- Wstawaj dziewczyno. Wstawaj. Masz mnóstwo obowiązków.
- Babciu - poprosiłam głos w głowie- daj mi umrzeć. Daj mi spokój!
- Nie ma mowy. Natychmiast podnieś się i bierz do roboty - głos był równie nieustępliwy co drobna, siwowłosa Oma Elza.
Nauczona od dzieciństwa posłuchu, wstałam. Ogarnęłam wzrokiem pokój. Karl leżał wciąż w tym samym miejscu.
- A dokąd miałby pójść ? - zgryźliwie zapytałam sama siebie.
- Muszę pochować moje biedne dzieciątko - załkałam - ale jak? Jak?
Popatrzyłam na bezwładną rękę. Opuchnięta i czerwona. Wyglądało na to, że nie będzie zbyt pomocna. Dobrze, że to lewa.
Koło południa, gdy udało mi się umyć, uczesać, doprowadzić do ładu, zaspokoić głód odnalezionymi w bałaganie spiżarni kawałkiem sera i jabłkami i przeszukać część domu, postanowiłam wrócić do sypialni. Chorą rękę zawiesiłam na prowizorycznym temblaku z podartego prześcieradła, a ból między nogami ignorowałam. Franza nigdzie nie mogłam odnaleźć. Wołałam go, choć chyba wiedziałam, że gdyby żył, zrobiłby wszystko by być przy mnie i dziecku.
- Franz! Gdzie jesteś mein Schatz? Gdzie zagubiłeś się? Potrzebujemy cię.
Podniosłam z ziemi Karl-Heinza i ułożyłam na łóżku. Odgarnęłam z zakrwawionego czoła jasne włoski. Krew zakrzepła w brązową maź. Ktoś musiał tuż przed zabiciem mojego syna, złamać mu maleńki nosek. Gładziłam go po nim, po policzkach i po czółku. Pocałowałam sine usteczka, przytuliłam policzek do zimnych warg, ale już ani jedna łza nie popłynęła z oczu.
- Śpij synku - wyszeptałam - śpij, mamusia musi coś zrobić - wyszłam dalej przeszukiwać dom.
Pamiętam taki letni dzień sprzed dwóch lat, gdy przybiegła do mnie zaaferowana sąsiadka Greta.
- Słyszałaś? - Policzki miała zaczerwienione, a włosy w nieładzie.
- Co takiego? - spytałam, choć właściwie wcale nie byłam zainteresowana rewelacjami tej kobiety.
Greta była największą plotkarą we wsi i prawie każdego dnia raczyła wszystkich wiadomościami, zarówno tymi z sąsiedztwa i tymi z dalekiego świata. Żyła z mężczyzną starszym od siebie o dwadzieścia lat, dzieci nie mieli, ale jak mówiła, ślub wzięli w samym Berlinie. Kto ją tam wie? Takim jak ona, nikt poważny wiary nie daje, twierdziła Oma Elza.
- Dzieci! Dzieci żydowskie uciekły z transportu do Stutthof.
- No i co? Po co mi to wiedzieć? - obruszyłam się, choć na gardle poczułam zaciskającą się obręcz.
Odwróciłam się i wróciłam do swojej pracy. Nie chciałam nic wiedzieć. Nie pomogę przecież żadnym dzieciom, jedynie zaszkodzę sobie i najbliższym.
Ona jednak wciąż stała przy mnie i szeptała.
- Ponoć trzech chłopców stary Schütz znalazł w stodole. Najstarszy to z jakieś trzynaście lat ma, a pozostali osiem, dziewięć.
- Widziałaś ich? Skąd to wiesz?
- Nie widziałam. Jak kogo spytać to wody do gęby nabiera! Stary Schütz zresztą też... ale ja tam swoje wiem. Mała Sabrina od Grassów widziała ich.
Przystanęłam. Na ogół nie wierzę w ani jedno słowo takim zdzirom jak Greta, jednak to co mówiła poruszyło mnie.
- Nie obchodzi mnie to - odwróciłam się i odeszłam.
Parę dni później zastałam starego Schütz`a w naszej kuchni gdy popijał z Franzem piwo po robocie w polu. Zapytałam wprost o tę historię z chłopcami.
- A co tu wiele gadać? Uciekły gagatki z jakiego transportu. Ten najstarszy wyszczekany nawet był, prawdziwy Jude. Poprosili o coś do jedzenia i picia... a że ja to taki miękki bardziej jestem, to i dałem im po pajdzie chleba i kubku mleka. Gadali, że do domu idą... nawet nie spytałem, gdzie ten ich dom? Żal człowiekowi trochę takich, ale rozum nie może ulegać sercu. No i moja stara nawtykała mi - głupi ty, kłopotów nam mało? Wzięła mojego walther`a i wyprowadziła w pole... Rację miała. Musiałem potem spory dół wedle tych topoli za stodołą wykopać. Serce bolało, nie powiem, ten najmniejszy to do mojego wnuczka Marcusa jakby trochę podobny był... Żal... Tylko ciiii, bo wielkie kłopoty z tego mogą być.
Milczeliśmy. Wtedy i w wielu innych razach, jak choćby, gdy dalekiego kuzyna Franza aresztowano pod zarzutem pomagania polskim bandytom. Poznałam go na naszym weselu, tańczył ze mną i śmiał się, że Franzowi mnie odbierze, bo jakiś tam zakład o przyszłą żonę w dzieciństwie zrobili i on go właśnie wygrał. Pamiętam jego brązowe oczy i czarne jak węgiel rzęsy. Pamiętam jak obracał mną w tańcu i unosił do góry niczym piórko. Silny był jak wuj Eryk, ten kuzyn Franza... Nigdy już go więcej nie zobaczyłam. Niczego o nim nie chcę więcej wiedzieć.
Skrzypienie furtki wybudziło mnie z letargu. Poderwałam się z ławki przed domem, przy płocie, stała drżąc z zimna i strachu, szczupła dziewczynka. Poznałam ją, to Klara Knips z drugiego końca wsi. Czarnowłosa i mała jak krasnal, choć miała już chyba z dziewięć lat.
- Frau Lüdke? Frau Lüdke... - zapiszczała - a moją mamusię to udusili żołnierze z czerwoną gwiazdką na czapce i dziadka też... i malutką Christel i grubą Ernę... Ja skryłam się w szafie na strychu... nie znaleźli, choć blisko byli. Jak ja się bałam Frau Lüdke! To Erna kazała mi się skryć i siedzieć cicho choćby nie wiem co... A potem słyszałam jak ona sama krzyczy... Okropnie wrzeszczała i mała Christel też. Zakryłam uszy i zaciskałam oczy... Mamusia nie krzyczała...
Patrzyłam na nią jak na zjawę. Sukienkę miała podartą i okropnie brudną, a włosy, dziwnym zrządzeniem losu, wciąż grzecznie zaczesane w zgrabny koszyczek z tyłu głowy.
- Frau Lüdke? A ja głodna jestem... Zobaczyłam, że siedzi pani przed domem, a mi nie miał kto dać jeść.
- Pomóż mi - poprosiłam ją - pomóż mi pochować Karl-Heinza.
Popatrzyła na mnie błękitnymi, pustymi oczkami.
- Dam Ci jeść, tylko mi pomóż.
Razem udało nam się wykopać płytki dół w ogrodzie różanym. Dobrze, że ziemia już po zimie trochę odtajała. Nigdy nie posądziłabym małą, chudą dziewczynkę o taką determinację i siłę.
- Dostaniesz zupę i sera i może nawet chleba - zagrzewałam ją słowami - ale teraz pomóż mi go przynieść i pogrzebać.
Dla jedzenia i poczucia bezpieczeństwa przy znajomej osobie, dziewczynka odnajdywała w sobie siły wielokrotnie przewyższające możliwości normalnego, dziewięcioletniego dziecka. Przyniosłyśmy do ogrodu moje maleństwo. Ułożyłam je jak do snu, zanuciłam:
Aber Heidschi Bumbeidschi, es schlafen
am Himmel die Schäflein, die braven.
Sie ziehen dahin an dem himmlischen Zelt,
vergessen den Schmerz und den Kummer der Welt
Aber Heidschi Bumbeidschi bum bum.
Aber Heidschi Bumbeidschi bum bum.
W połowie pierwszej zwrotki Klara przyłączyła się i wtórowała mi swoim piskliwym głosikiem.
Ziemia zakryła moje dziecko.
- Śpij syneczku...
Kopczyk na jego grobie był żałośnie mały.
- Nie zobaczę już więcej twoich jasnych włosków i szelmowskiego uśmiechu, gdy prosiłeś, abym się bawiła... Przynajmniej będziesz tam bezpieczny i nikt już nie będzie rzucał tobą jak szmacianą laleczką.
Zmęczone i brudne wróciłyśmy do domu. Usiadłyśmy przy stole w kuchni.
- Dostanę teraz zupy? - spytała Klara.
- Dostaniesz. Jeszcze tylko przynieś drewna, powinnaś znaleźć w szopie lub za nią... Napalę w piecu i ugotuję najlepszą zupę jaką kiedykolwiek jadłaś.
Przed oczami przewinęła mi się wizja Omy Elzy z talerzem parującej strawy. Przypomniały mi się jej przedziwne kolczyki w kształcie długich łez.
Zacisnęłam zęby tak mocno, że zazgrzytały.
Odnalazłam garnek, a potem wyszukałam w bałaganie, w spiżarce, kawałek słoniny i warzywa.
Koniecznie trzeba wziąć się za uporządkowanie tego bałaganu.
- Zrobię najpyszniejszą zupę dla ciebie synku - wymruczałam pod nosem.
Do kuchni wpadła z krzykiem Klara.
- Frau Lüdke! Frau Lüdke! On tam jest!
- Kto?
Zaczęła przewracać oczami i jakoś tak dziwnie podskakiwać.
- Kto? - spytałam, nawet całkiem spokojnie, choć narastał we mnie strach, że któryś z tamtych został i ukrył się.
Wciąż kręciła się i wymachiwała rękoma.
- Kto? No gadajże, kto? - zniecierpliwiłam się.
- Herr Lüdke!
Wybiegłam i popędziłam do drewutni, zostawiając zwariowaną dziewczynkę w kuchni. Za szopką, na dębie, co to miał chyba ze sto lat, wisiał, powieszony na lejcach, mój mąż Franz. Jego twarz zmieniała się w groteskową, bladą maskę, a z ust wystawał koniuszek sczerniałego języka. Spodnie miał ściągnięte do kolan, a pomiędzy nogami zobaczyłam straszliwą ranę. Mój ukochany został zmasakrowany i wykastrowany.
Upadłam pod drzewem na kolana.
- Franz....
- Tak Blümchen?
- Franz powiedz, czy będziesz mnie kochał nawet wtedy, gdy będę bardzo stara, a piersi zrobią się pomarszczone i obwisłe?
- Ech głupia ty... nawet gdybyś miała je do samej ziemi, będę kochał cię i obłapiał tak jak teraz.
Śmiejąc się wywinęłam się z jego objęć. Udawałam, że gniewam się i złoszczę, ale tak naprawdę rozpierała mnie duma, że ten najprzystojniejszy chłopak jakiego znałam, wybrał mnie i za mną tak szaleje.
Gdy miałam czternaście lat postanowiłam, że wyjdę za mąż za syna naszych znajomych z sąsiedniej wsi, starszego ode mnie o całe siedem lat. Ze swoich planów zwierzyłam się tylko babci Elzie. Potraktowała mnie bardzo poważnie.
- Pewna jesteś, że to właśnie jego chcesz?
- Jak amen w pacierzu, jak dwa plus dwa, jak to, że po nocy dzień przychodzi! - odkrzykiwałam pełna egzaltacji i powagi przeświadczenia, iż tylko ja jedna na świecie umiem tak mocno kochać.
- Skoro aż tak... - babcia Elza uśmiechała się przebiegle.
Wyszłam za mąż za Franza, gdy miałam osiemnaście lat i trzy miesiące. Wniósł mnie na rękach do naszego domu, uczynił kobietą, żoną i matką. Przez sześć lat naszego małżeństwa dwa razy tylko spędziliśmy więcej niż jeden dzień osobno.
Franz nie poszedł do wojska ze względu na przewlekłą astmę.
Gdy wojna zaczęła obracać się na naszą niekorzyść, a Sowieci zbliżać, zapytałam go co dalej.
- Nie odejdziemy stąd, tu urodził się, umarł mój ojciec i dziadek i ja też nigdzie indziej nie chcę żyć - zadecydował. - Będzie dobrze, zobaczysz.
Zaufałam mu i uwierzyłam, że lepiej zostać i pilnować domu i dobytku, że dużo gorsze rzeczy mogą spotkać nas podczas ucieczki do Niemiec. Tutaj znamy każdą piędź ziemi i ukryjemy się, gdy zajdzie potrzeba.
Moi rodzice i Oma Elza wyjechali w pośpiechu. Przed wyjazdem błagali mnie, żebym wpłynęła na męża, na zmianę decyzji.
- Przecież to ty sama, babciu, wpoiłaś mi, że słowo ślubnego najważniejsze po bożym...
A teraz klęczałam pod bezlistnym dębem i patrzyłam na okaleczonego i upodlonego męża. Chciałabym objąć go, tak jak robiłam każdego wieczoru przed snem. Wstałam. Pogładziłam jego udo, nie bacząc na brud i krew.
- Franz, miły mój. Cokolwiek zrobiły ci te psy nie liczy się... Dla mnie zostaniesz takim jak przez wszystkie te dni spędzone razem.
Opuszczone w groteskowy sposób spodnie sprawiały, że mąż wyglądał nieprawdziwie i obco.
- Babcia miała rację, trzeba było nam wyjechać nie bacząc na nic. Wziąć synka i uciekać, jak najdalej od tej przeklętej ziemi. A teraz... zostaniesz tu. Zostaniesz z naszym synkiem... I ja też zostanę... chcę, żeby wszystko było znów normalne.
Powinnam odciąć mojego męża, ale ze złamaną ręką i obolała, wiedziałam, że nie podołam, a pomoc Klary też nie na wiele się zda. Musi tu zostać jeszcze jakiś czas.
Wróciłam do domu. Dziewczynka czekała grzecznie na mój powrót, siedząc na krześle.
- Wróć po te drewka, bo ja niewiele zdołałam ich przynieść. Potem przynieś wody ze studni i umyj się.
Patrzyła na mnie tymi swoimi pustymi, jak u lalki, oczkami.
- A Herr Lüdke?
- Co Herr Lüdke? Nie żyje przecież, a my nie pomożemy mu umierając z głodu i tonąc w brudzie. No, dalejże, zrób co ci każę.
Wyszła w milczeniu. Tak jak wszystkie my, niemieckie dziewczęta, nauczana była od maleńkości posłuchu i szacunku dla starszych.
Rozpaliłam ogień pod szczapkami, które udało mi się przynieść w jednej ręce. Klara zaraz doniesie więcej. Zakrzątałam się przy zupie. Słonina była trochę przybrudzona, bo ktoś zrzucił ją, ale podniosłam ją z podłogi i dokładnie umyłam. Marchew i ziemniaki dopełniły reszty. Weszła Klara z naręczem drewna.
- Skocz no raz jeszcze do drewutni, bo będzie mało.
- Tak jest, Frau Lüdke - odpowiedziała potulnie.
Czy jest na świecie coś równie straszliwego jak skrzywdzone dziecko, takie jak ona, jak mój Karl-Heinz i nawet po części ja sama? Przecież nie jestem winna śmierci tamtych chłopców. Jestem... jestem Niemką. Czy to moja wina, że się nią urodziłam? Czy wina tych chłopców, że oni nimi się nie urodzili? Nie chciałam nic wiedzieć, nie chciałam... Jak przecież mogłabym pomóc komukolwiek? Jestem dobra. Żyłam zgodnie z przykazaniami boskimi i zasadami wpojonymi przez rodziców i Omę Elzę. Jestem dobrą dziewczyną. Nie zabiłam nikogo, nie okradłam, więc dlaczego? Należało mi się? Bo jestem Niemką? Tak jak mój synek.... on też tym zawinił...
Zaskoczyli mnie, choć słyszałam nawoływania sąsiadów, iż zbliżają się do wsi. Franz kazał mi spakować trochę jedzenia, ciepłych ubrań i kołdrę, a sam pobiegł po konia. Mieliśmy uciec do pobliskiego lasu, gdzie wcześniej już przygotował kryjówkę i przeczekać przemarsz wojsk radzieckich-polskich.
- Przyjdą i pójdą. Wojna przeminie i wszystko będzie znów normalnie - uspokajał mnie.
Oni jednak wynurzyli się nie wiadomo skąd, choć miałam przecież mieć jeszcze sporo czasu na ucieczkę. Trzech wbiegło do mojej sypialni, wystraszony Karl-Heinz skrył się pod stołem. Wyrwali z moich rąk ubranka dziecka i przewrócili na podłogę. Dwóch z nich szarpiąc próbowało obnażyć mi piersi i zedrzeć spódnicę. Gryzłam, młóciłam na oślep rękoma i kopałam. Trzeci, gruby, w rozpiętej kurtce munduru, zaczął wywalać rzeczy z szafy w poszukiwaniu ukrytych kosztowności.
Mały Karl wrzasnął rozdzierająco pod stołem:
- Mami! Mami!
Ten co grzebał w szafie doskoczył do niego, wywlókł spod stołu i rzucił z ogromną siłą o ścianę.
- Nieeeee! Błagam! Zostawcie go! Błagam! Weźcie mnie! Nie będę się bronić! Tylko nie róbcie krzywdy mojemu dziecku!
Gruby zaśmiał się.
- Nie szumij suko!
Spokojnym krokiem podszedł do ściany, pod którą leżał Karl-Heinz, podniósł go i raz jeszcze nim rzucił. Widziałam jak chłopczyk odbija się od ściany, ale mój wrzask zagłuszyła obca ręka zakrywająca usta. Przestałam się bronić. Wszystko mi jedno. Niech i mnie zabiją.
Śmierdzący oddech, ciężar i ból - wszystko to było gdzieś obok mnie. Nie widziałam mężczyzn, przed oczami miałam w kółko przesuwający się obraz mojego dziecka rzucanego o ścianę.
- No broń się suko, czego tak leżysz jak kłoda - sapał ten gruby wbijając się we mnie.
Drugi z nich zaśmiał się chrapliwie.
- Ja tam wolę takie jak ta, dość mam zadrapań od oszalałych kotek.
Nie liczyłam ile razy każdy z nich mnie miał. Wsłuchiwałam się, czy przez ich posapywania, wrzaski, przekleństwa usłyszę kwilenie, płacz lub oddech mojego synka.
- Wynocha! - usłyszałam głos jeszcze jednej osoby.
W drzwiach sypialni stanął wysoki mężczyzna w polskim mundurze.
- Wystarczy! Wynocha! Za każdym razem to samo! Jebaki przebrzydłe! Won stąd!
- Szto wy, sierżant? Toż to germańska swołocz, takich to i ubić mało! Szto wy? Zabawić się nie dacie? Ciężko walczymy, to i słusznie, że nagroda się należy.
- Mamy wyzwalać, nie gwałcić gdzie popadnie!
Gruby zszedł ze mnie, pociągnął spodnie.
- No szto wy sierżant, o taką bladź nie będziem się sporić. Niczewo nie stojaszcza.
Na potwierdzenie swoich słów, kopnął mnie ciężkim butem w głowę. Zamroczyło mnie....
- Frau Lüdke - zapiszczała Klara - ogień przygasa.
Zerwałam się. Uklękłam i zaczęłam dmuchać w żar.
- Podaj mi kilka szczapek.
Udało się, płomień zaczął nieśmiało lizać przyniesione drewno.
- Pachnie - nieśmiało westchnęła dziewczynka.
- Pachnie - uśmiechnęłam się do niej - zaraz będziemy mogły się najeść. Jednak wpierw umyjemy się porządnie. Chodź znajdę szczotkę i uczeszę cię.
- A co po obiedzie Frau Lüdke?
- Po obiedzie pozmywamy, posprzątamy, poukładamy. Przeszukamy dom i obejście, może ocalało jakieś zwierzę. Potem pochowamy mojego męża i twoją rodzinę. Rozejrzymy się po wsi, odszukamy żyjących, znajdziemy jakiegoś doktora co opatrzy mi rękę... Potem trzeba siać, zbierać, jeść, żyć... Czeka nas wiele zadań, wiele pracy Klaro...
- Frau Lüdke, a co jak oni przyjdą?
- Może przyjdą, a może nie... a my przecież musimy żyć. Jesteśmy Niemkami, Klaro, nic tego nie zmieni. To piętno, wstyd i duma. To wina, pokuta i nagroda.... ale trzeba żyć... normalnie żyć.
- Frau....
- Cicho już Klaro, cicho! Będzie dobrze, zobaczysz. I nie mów więcej do mnie Frau Lüdke.
- A jak?
- Możesz mnie nazywać Ilse.... a możesz... jeśli chcesz... mami - dodałam ciszej.
oceny: bezbłędne / znakomite
W jak zakłamanym świecie trzeba żyć, żeby dzieci posłać na front?!
oceny: bezbłędne / znakomite
A na wojnie świszczą kule,
Lud się wali jako snopy,
A najdzielniej biją króle,
A najgęściej giną chłopy.
Wyraz "chłopy" ma tu znaczenie rzeczownika zbiorowego "chłopstwo", "ludzie stanu chłopskiego" czyli "wiejskie baby, dzieci chłopskie i chłopi ze wsi". Żołnierze w każdej wojnie zabijają, grabią i gwałcą przede wszystkim ludność cywilną.
Ilja Erenburg
(patrz fragment jego wojennej "Odezwy")
- co koniecznie musi tu wybrzmieć -
był Żydem. W holokauście zabito 6 milionów Żydów; mówiąc bardziej prostym językiem, jego naród za hitleryzmu został puszczony w niebyt z dymem krematorium.
Jak się pali w piecu, my-Polacy wciąż jeszcze wiemy - i pamiętamy.
Ta pamięć istnieje
/o czym wolimy zapomnieć/
po o b u stronach
linii frontu
??!
Na to pytanie j e s t ponadczasowa uniwersalna odpowiedź:
CZEGO OD ZAWSZE UCZĄ NAS NASZE MATKI I BABKI /tutaj Frau Lüdke - Ilze - i Oma Elza/
??
I dlaczego wszystkie ich proste i piękne nauki zawsze idą w las,
bo wojna NIGDY się nie kończy
?!