Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-12-11 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1573 |
– A niech to jasny szlag...! – Pomyślała i opatulona kosmatym swetrem podążyła ścieżką biegnącą wzdłuż szpaleru nagich parkowych drzew. Liczyła cienie, ale było ich tak dużo, że co jakiś czas zaczynała od nowa: – Jeden, dwa, trzy…
W tę monotonię uciekła od nieokiełznanych myśli. Chciała wtopić się w cienie, stać się przeźroczysta, niewidzialna, a może nawet bezcielesna.
Po kolejnym „dwa”, potknęła się. Spojrzała pod nogi – nie zauważyła żadnej przeszkody, więc mechanicznie kontynuowała:
– Trzy… – Kolejne potknięcie i odczucie, jakby ktoś chwycił ją za kostkę. Ale nikogo nie było. Ze zdziwienia zgubiła rachubę i zaczęła od początku:
– Jeden, dwa… – Tym razem omal nie upadła na ziemię. Zatrzymała się, rozejrzała wokół i krzyknęła:
– Co jest, do cholery?!
– Nie co, nie co! Zapytaj lepiej kto! I do diabła, przestań liczyć! Nienormalna jesteś? Wariatka?! We łbach się tym babom przewraca!
Usiadła. Dokładnie tam gdzie stała – między którymś tam, a którymś tam cieniem. Zaczęła dygotać. Poczuła zimno, którego wcześniej nie czuła. Rozryczała się. Siedziała na środku alei, pewna, że postradała zmysły, albo że prześladuje ją duch, zjawa, upiór…
– No i czego ryczysz, debilko?! Przecież to nic nadzwyczajnego. Przecież to ja – wizualizacja twojej idiotycznej chęci bycia niewidoczną. I jak ci się podobam? He he! Piękność, no nie?!
Próbowała wodzić wzrokiem za głosem, ale wysiłki spełzały na niczym. Dobiegał znad głowy, po chwili zza pobliskich krzaków, następnie wrzeszczał wprost do ucha:
– Głupia! Fantastka! Wariatka!
Poderwała się do ucieczki. Chciała znaleźć się w swoim pokoju. Nie chciała słuchać, słyszeć, rozumieć. A zresztą! Jak zrozumieć?! Gada z jakąś Wizualizacją! Naprawdę oszalała!
Zapragnęła zamienić się w drzewo. Drzewa nie muszą słuchać, nie muszą odpowiadać, nie muszą uciekać, drżeć z zimna. Nie mają serc, które kołaczą ze strachu. Są takie spokojne…
Głos ucichł. Wróciło opanowanie. Wrócił spokój. To dziwne – przecież licząc cienie nie była spokojna… Potem też ten strach, a teraz wszystko odpłynęło, wszystko kołysało, usypiało. Księżyc jakby się przybliżył, niemal do policzka, niemal na wyciągnięcie ręki… Wyciągnęła ją więc, ale nie miała siły by go dotknąć, pochwycić. Nie mogła zacisnąć pięści! I było jej to obojętne. Nie czuła niczego poza miarowym kołysaniem i głębokim przekonaniem, że w jej nogach tkwi niezłomna siła – siła, która sprawia, że mocno stąpa po ziemi!
– Stąpam?! – Uświadomiła sobie, że tkwi w miejscu, że nie może zrobić kroku, że otaczają ją cienie… i że jest jej to absolutnie obojętne. I że nie musi niczego, absolutnie niczego wizualizować, aby się spełniło. I niczego nie liczy, i na nic nie liczy. I nic się nie liczy.
* * *
Kiedy obudziła się, ostrożnie poruszyła lewą stopą, zaraz potem prawą. Zacisnęła pięści, zwolniła uścisk, wyprostowała palce. Usiłowała odgadnąć, w jakiej przestrzeni się znajduje. Czy istnieje czas, czy jest może wyłącznie tykanie zegara? Co, jeśli czas jest złudzeniem, albo pamięcią neuronów, które utrwaliły dawne obrazy, dźwięki, smaki, zapachy? Co, jeśli to one przechowały wszelkie ulotności, a teraz wyświetlają migawki – zupełnie jak w Starym Kinie?
Postanowiła otworzyć oczy, pomimo obawy, że materia przestała istnieć, bądź że przybrała zupełnie nową, nieznaną formę bytu. A nieznane budziło strach, niszczyło niedawny wszechogarniający spokój. Poczuła jakiś ruch – nieznaczne drgnięcia materaca. Satynowa pościel zaszeleściła. Coś mokrego i ciepłego dotknęło jej policzka, kilkakrotnie go musnęło, a po chwili to coś zaczęło skomleć. Kiedyś, przed erą absolutnego spokoju, jej pies budził ją w taki właśnie sposób. Domagał się spaceru, domagał się wstania z łóżka. Szantażował poszczekiwaniem. Dawny nawyk wrócił – w jej świadomości obudził komendę: – wstać! Trzeba wreszcie otworzyć oczy i przekonać się, co aktualnie jest prawdą i co aktualnie otacza. O ile w ogóle prawda istnieje. Jeżeli w ogóle coś ją otacza.
Ostrożnie sięgnęła dłońmi do oczu. Poczuła ciepło powiek i gładkość gałek pod nimi. Poczuła szorstkość rzęs i brwi. Delikatnie uniosła lewą powiekę, zamknęła, znowu otworzyła. Potem prawą. Zobaczyła, że nie ma cieni, że przez firankę sączy się jaskrawe światło. Zobaczyła, że firanka jest. Jest więc materia – pies, jej ciało, pościel, chłodna satyna.
Poderwała się na nogi – sprawdzała pośpiesznie, czy da radę stąpać. Dawała radę. Sięgnęła po szlafrok, wsunęła stopy w kapcie i poszła w kierunku drzwi wiodących do ogrodu. Pies był szczęśliwy, merdał ogonem, pobiegł wprost pod ulubione drzewko. Podobnie jak kiedyś. Tak, jakby nic się nie stało, jakby nie było tamtej ery, w której nic, absolutnie nic…
Zaparzyła kawę. Zapach był silny, hipnotyzował ślinianki, władał kuchnią, władał przestrzenią, władał jej zmysłami, jej wolą, a właściwie uległością. Sięgnęła po papierosa. Odruch też nosił znamiona władcy, władcy absolutnego. Posłuszną nagradzał pozorem spokoju, rozluźnieniem mięśni i wyciszeniem myśli. Zaciągnęła się, by po chwili uwolnić chmurę dymu – wszczął walkę o hegemonię z woniami snującymi się między kuchennymi sprzętami.
– Nie wygrasz ze mną – papieros syczał nie wiedzieć do kogo. Może do kawy, może do zapachu, a może do niej… A może do siebie. Syczał, dopóki w popielniczce nie spoczął kikut przesiąknięty żółtą nieestetyczną zawartością.
Było wszystko sprzed… Jakby nie było tamtego, jakby tamto nigdy nie zaistniało. Jakby słowa ”wariatka, debilka”, nie padły. Ale te słowa nadal były. Pulsowały. A skoro były, istniało również tamto. Istniał więc absolutny spokój, jak też absolutny pierwotny strach. Nie było już tylko czego rachować, liczyć, podsumowywać. Zostało w szpalerze, w kołysaniu, w cieniach… w twarzy księżyca, w milczeniu księżyca. Zostało w miejscu, w którym niegdyś serce przestało odliczać.
oceny: bezbłędne / znakomite
Pozdrawiam Gruszko!
Miło, że przeczytaliście.
oceny: bezbłędne / znakomite
(patrz tekst)
jest zajęciem dla niewidomych. Jasno/widzący mają /jak powiada "Biblia"/ oczy nie ku gapieniu się, a "ku widzeniu",
dlatego widzą /i liczą/ nie cienie /nie złudy i nie mary/, a żywych i
c z u j ą c y c h /nie z suporeksu/ ludzi
(patrz nagłówek)
Dostrzeganie nie cieni, a ludzi przenosi nas na wyższy /i dużo lepszy/ level życia
(patrz także końcowe akapity)
tymczasem najprostszym, w zasięgu ramion, dostępnym każdemu z nas "lekiem na całe zło" jest
drugi człowiek:
ojciec/matka
dziecko
brat/siostra
sąsiad/sąsiadka
kum/kuma
przyjaciel/-ółka
koleżka/-anka
itp., itp.,itp.
Skupmy się na /żywych nieplastikowych/ ludziach, a twój świat od razu stanie się lepszy!
(vide nagłówek, tekst - i filozoficzna, nieodparta dla każdego pogubionego nauka)