Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-02-01 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1292 |
6.
– A gdzie tam, Łucja... – powiedział Tomek, stojąc przy ekspresie i robiąc cappuccino. – Wczoraj oglądaliśmy mieszkania, byliśmy chyba w dziesięciu. Potem dziewczyny wybrały się z Olem na jakiś koncert do klubu, w Sopocie chyba...
– Olo?
– Facet Pauli. Fajny gość, były wojskowy.
– Aha. A ty nie poszedłeś z nimi? – spytała Łucja, oparta o framugę drzwi kuchennych.
– Nie chciało mi się. Trochę porządkowałem papiery... Wiesz, głównie chodzi mi o to prawo patentowe i autorskie. Jak mam z tobą jechać jutro do tej Warszawy, to muszę się chociaż trochę w tym orientować, wiedzieć o co pytać... A mieszkania... Nie wiadomo jak długo my tu jeszcze zostaniemy. To co? Jedziemy razem jutro?
– Możemy jechać – odparła Łucja z lekkim uśmiechem.
– Świetnie. Zrobię kawkę, usiądziemy i kupimy bilety na pociąg, co? Chyba, że już masz?
– Jeszcze nie.
– Okej. Proszę bardzo, twoja kawka. – Tomek podał jej filiżankę z kawą i nastawił sobie podwójne espresso. – Paula wróciła z Olem gdzieś o drugiej, chyba, bo coś tam słyszałem przez sen, a Agata przyszła mniej więcej przed godziną, teraz śpi. Leny jeszcze nie ma, baluje pewnie gdzieś, modelka.
– O, to na wesoło, widzę... – powiedziała Łucja, uśmiechając się do Tomka.
– Nieźle, co? Dziewczyny szaleją.
– To trochę źle trafiłam... Przyniosłam trochę szkiców, myślałam, że sobie pooglądamy, pomyślimy... Ale nie umawialiśmy się przecież...
– Żaden problem.
– I jak tam ci „artyści”?
– Szczerze?
– No?
– Chyba nic z tego nie będzie. – Tomek wziął napełnioną filiżankę i wyłączył ekspres. Przeszli do salonu. – To nie to, o co nam chodzi.
– Od razu mówiłam. Amatorszczyzna. Umówiłam nas na niedzielę z kilkoma osobami w Warszawie – powiedziała Łucja i usiedli oboje przy stole. – Zupełnie inny kaliber.
– O, super. – Tomek uśmiechnął się do niej ciepło swoim zniewalającym uśmiechem numer jeden.
Lekko skrzypnęły jakieś drzwi na piętrze i ktoś zaczął schodzić po schodach.
– Cześć. – Uśmiechnięta, zadowolona Paula przywitała ich, ubrana w puszysty różowy szlafrok i poszła do kuchni.
– Jak tam impreza? – spytał głośno Tomek.
– Super. Było bardzo fajnie. Ale spać mi się chce... – Usłyszeli głośne ziewnięcie Pauli.
– No, jak się wraca o drugiej do domu...
– I głodna jestem, jak diabli. Mamy jajka?
– Pewnie. W lodówce. To pokaż, Łucja, co tam masz ciekawego w tej twojej torbie.
– A, właśnie – powiedziała Łucja, potem wstała i przeszła do przedpokoju po pozostawioną tam torbę ze szkicami. – To gdzie byliście? – spytała Pauli, podnosząc torbę.
– A, nie pamiętam jak to się nazywa... Był jakiś znany zespół, sporo ludzi, potem tańce, hulanki... Dziewczyny jeszcze zostały, a my wróciliśmy do domu. Przyszły już? – spytała Paula wyciągając z lodówki kartonowy pojemnik z jajkami.
– Agata wróciła godzinę temu, podobno. A Leny jeszcze nie ma – wyjaśniła jej Łucja wracając do salonu. Usiadła i zaczęła wyjmować karty z rysunkami ze swojej torby. – To na razie takie moje luźne, „kosmiczne impresje”...
W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i do środka wpadła jak burza Lena.
– Kurwa mać! – zaklęła głośno na powitanie i rzuciła zmiętą kurtkę przy wieszaku. Włosy miała w nieładzie, lewe oko napuchnięte, spod rozerwanego prawego rękawa widać było świeże sińce i zadrapania. Była bardzo mocno wzburzona. – Tomek, możesz zapłacić taksówkarzowi? – rzuciła i weszła szybko do łazienki.
– Co jest ? – spytał Tomek.
Widząc ją, wchodzącą, zerwał się jak oparzony z fotela i wbiegł prawie do przedpokoju.
– Co się stało, Lena? – spytał, stając przy zamkniętych drzwiach łazienkowych.
– A, taki jeden... – Usłyszeli głos Leny. – Skurwysyn... Taksówka, Tomek.
– Kur... – Tomek głośno zmiął przekleństwo w zębach. – Zaraz będę. – Mówiąc to, wyleciał jak z procy na zewnątrz.
Paula też już stała, mocno zaniepokojona, pod drzwiami łazienki, a Łucja szybko wstała z sofy i podeszła do przedpokoju.
– Co się stało? Lena, mogę wejść?
– Zaraz... Skurwysyn jeden... Zaraz wyjdę.
– Ale mów, co się stało? – Łucja wymieniła zaniepokojone spojrzenie z Paulą.
– Wyłaź wreszcie i mów, do diabła – krzyknęła Paula przez drzwi, nie mogąc się doczekać. – Olo! – wrzasnęła na cały głos, odwracając się w stronę schodów. – Wstawaj, cholera jasna!...
Z piętra usłyszeli jakiś hałas, a potem szybkie kroki na schodach.
– Już, już. – Z łazienki usłyszały odgłos spuszczanej wody i po chwili otworzyły się drzwi.
Stała w nich mocno zdenerwowana Lena. Była jakaś obszarpana, miała podbite lewe oko i, dodatkowo jakby, rozmazany makijaż i w ogóle wyglądała nieciekawie... Ale twarz miała zaciętą, zagniewaną.
– Skurwysyn jebany... – Poprawiła na sobie ubranie.
– Gadaj wreszcie. Ktoś cię pobił? Zgwałcił?
– He. Też coś... – Spojrzała na dziewczyny, potem na schodzącego do nich Ola, ubranego jedynie w szorty. – Byłam z tym ich gitarzystą...
– No i? – spytała Paula. Zaczęła dotykać twarzy Leny, potem ramion, jak doświadczony ratownik medyczny. – On ci to zrobił? Zgwałcił cię?
– Nie, coś ty. Popiliśmy trochę, potem tańczyliśmy, przystawiał się do mnie na całego, to poszliśmy do niego do domu... Było nawet fajnie... Ale teraz, rano, coś mu odbiło.
– Był na prochach? – spytała Łucja.
– Nie, widziałabym. Coś mu odbiło, jak zaczęłam robić sobie kawę i śniadanie. No, po prostu potraktował mnie jak dziwkę... Obudziłam się, wzięłam szybki prysznic i zgłodniałam. I kawy mi się chciało... Kurwa...
– Ale masz siniaki na rękach... – zauważyła Paula, oglądając uważnie całą Lenę.
Stojący obok Olo pokiwał z niezadowoleniem głową i zwrócił się z trochę niepewnym uśmiechem do Łucji.
– Cześć. Jestem Olo... Ty jesteś pewnie Łucja? – Podali sobie dłonie na powitanie. – Ależ ona wygląda... Tak się kończą wieczory z nie wiadomo kim, cholera...
– Tak. Cześć.
– A ten gnój, zamiast elegancko robić wspólne śniadanie, popchnął mnie w kuchni, ze złością i mówi, że „nie ma zwyczaju częstować rano dziwek kawą czy śniadaniem” – dokończyła wzburzona Lena.
– Przepraszam, muszę się ubrać. – Olo zauważył wzrok Łucji, taksujący jego „kaloryfery”.
W tym momencie wrócił Tomek i stanął obok Leny, przypatrując się jej z uwagą. Był wyraźnie wściekły i pełen adrenaliny.
– No, mów...
– No to ja też na ostro coś tam mu powiedziałam, on mnie nazwał kurwą, ja mu dałam w pysk z liścia, on mi oddał z piąchy, no i zaczęliśmy się młócić. Pierdolony... Po jego oczach widziałam, że to nie przelewki. Pewnie nie ja pierwsza... Myślał, że mnie, kurwa, pobije, kutas złamany... Jakiś, kurwa, damski bokser...
– Zgwałcił cię? – spytał rzeczowo mocno podminowany Tomek.
– Nie. Było nawet fajnie, ostry seks. Ale on jest, widać, jakiś pojebany macho. No i potem to już poszło na całego. Pewnie myślał, że trafił na jakąś lalę... Dostał parę razy w mordę, w punkt, później go skopałam jak psa, ale się trochę opanowałam, przecież go nie zabiję, czy co... A wściekła byłam... Na samą siebie, że mi się taki skurwiel trafił... Wzięłam kurtkę i wyszłam. Tylko, kurwa mać, torebkę u niego zostawiłam z tego wszystkiego... Ulicą akurat jechała taryfa, to ją zaraz shaltowałam i kazałam jechać do nas. Dopiero później do mnie dotarło, że nie mam torebki.
– No to już do niego jadę. Jaki to jest adres, pamiętasz?
– Coś ty. Ale w kurtce mam jego wizytówkę. – Lena podeszła do leżącej przy drzwiach wejściowych kurtki, wyjęła z jej kieszonki kartonik i podała go Tomkowi.
– Jechać z tobą? – spytał rzeczowo Olo.
– Nie, poradzę sobie. Zajmijcie się nią, a ja zaraz wracam. Przepraszam, Łucja. Aha. Kupcie nam dwa bilety na jutro – powiedział Tomek i w szybkim tempie opuścił dom.
– Ja kupię, nie ma sprawy – rzuciła za nim Łucja.
– Jasna cholera... – podsumowała Paula. – W coś ty się wpakowała, Lena... No dobra, już... – Przytuliła ją delikatnie. – Coś cię boli? Jakieś stłuczenia? Co? Lena, Lena... – Objęła ją czule.
– Co za gnój – skomentował Olo. – To ma być facet? Mordę mu obić...
– Chodź do łazienki, trzeba cię całą dokładnie obejrzeć... Łucja, chodź, pomożesz mi. – Dziewczyny weszły do łazienki.
– No jasne – powiedziała Łucja zamykając za nimi drzwi. – Macie tu jakąś apteczkę?
– To gnój... Damski bokser pieprzony... – Olowi nie dawał spokoju widok pobitej Leny. – Dobrze chociaż, że mu dałaś wpierdol... Sorki... No, Tomek sobie poradzi...
– Olo, zrób nam jajecznicę i kawę. Zaczęłam właśnie rozbijać jajka – odezwała się zza drzwi Paula.
– Jasne, jasne – powiedział Olo i powoli przeszedł do kuchni. – Co za skurwiel... Łucja, zjesz z nami? – rzucił głośno, ale przez cienkie drzwi łazienki dźwięk przechodził bez problemów.
– Nie, dzięki. Ja już jadłam, a kawę mam w salonie, na stole.
– Aha. Dobra. No to trzy kawy i micha jajecznicy. Dobra. – Olo zajął się jajkami.
– Ściągaj wszystko, cholera jasna, na co ty czekasz? I pod prysznic najpierw.
– Ała... Cholera, mam tu krwiaka... Kopnął mnie, jebany... Kurwa mać!
– A brałaś jakieś zabezpieczenie chociaż, co?
– No pewnie, co ty?
– No. To chociaż to...
– O, kurwa...
– Pod prysznic. Już. I nie stój tu godzinami, wyłaź mi zaraz, jasne?
Drzwi się otworzyły i z łazienki wyszły Paula i Łucja. Powoli przeszły na drugą stronę przedpokoju, do kuchni.
– Co to za gnój jakiś... – Łucja kręciła głową z niedowierzaniem. – Takiemu to by trzeba...
– No... – dokończyła za nią Paula.
– Kurwa mać... – Olo zaczął ubijać masę jajeczną, kręcąc głową. – Przepraszam. Rozgrzej patelnię Paula i daj na nią trochę masła. Łucja, wyciągniesz talerzyki? Chyba są w tej szafce na ścianie. Paula, kotku, jeszcze pieczywo. Musicie się nią zająć, dziewczyny. Ja nie za bardzo mogę, rozumiecie... Budzicie Agatę? Co za skurwiel... – Olo wlał rozbite jajka na patelnię.
– E, niech śpi. Poradzimy sobie we dwie. – Paula włączyła ekspres. – Chcesz czarną?
– Jasne. – Uśmiechnął się do niej Olo, mieszając jajecznicę drewnianą łopatką. – Dzięki.
– Tomek coś mówił, że jesteś byłym wojskowym, Olo? – spytała Łucja, szukając widelców.
– Tak. Emerytem, chociaż to śmiesznie brzmi, nie? He, he... – Zaśmiali się wszyscy lekko, rozładowując odrobinę napięcie. – Mnie obejmuje potrójne liczenie lat służby.
– Mój tata też jest żołnierzem, też emerytem, ale „normalnym”. Był marynarzem na kutrze. A brat jest w szkole oficerskiej.
– Tak? A gdzie studiuje?
– W Poznaniu.
– Aha. No, a ja byłem długo w „służbach”, rozumiesz...
– Domyślam się. A Tomek sobie poradzi, myślisz? Może lepiej by było, żebyś ty tam z nim pojechał, co?
– Tak myślę, że nic mu nie będzie, spokojnie Łucja. Masz talerzyki? – spytał Olo. Zdjął patelnię z palnika i nadstawił ją nad przygotowane naczynia. – Zgarnę trzy porcje... O, tak...
– Lena, miałaś jutro z nami jechać, ale tak, to zostajesz w domu – Paula rzuciła głośno w stronę łazienki.
– Jasne, jasne. – Usłyszeli głos Leny.
– Trochę się o niego martwię. To nie jakiś tam komandos w końcu, jak ty, tylko matematyk. – Łucja wzięła dwa talerzyki z jajecznicą i przeszła do salonu. – Trochę jajogłowy, jakby...
– Nie bój się, poradzi sobie. – Paula wzięła dwie kawy i też przeszła do dużego pokoju. – Zresztą, sama zobaczysz za pół godziny, czy ile mu to zajmie. – Uśmiechnęła się do zaniepokojonej nieco Łucji. – Lena! Wyłaź już spod tego prysznica! Migiem! Jeszcze chleb. – Obie dziewczyny wróciły do kuchni, gdzie Olo zaczął już zmywać patelnię. – Trzeba cię obejrzeć dokładnie, jakieś plastry, okłady na oko...
– Dobra, dobra. Już się wycieram...
– Olek, ty jedz, a my ją opatrzymy. – Paula i Łucja weszły do łazienki.
– Nic poważnego się nie stało, no, tylko jestem strasznie wkurwiona... Skurwysyn jeden... Myślałam, że zaliczę sobie jakiś fajny seks, kurwa...
– No, fajny... Fartowna jesteś, nie ma co... Na piersi też masz siniaka... To wcześniej, czy później, co?
– Nie pamiętam, cholera...
– Skurwysyn jeden... – podsumowała Łucja podniesionym głosem. – Łapy takiemu połamać...
– Dokładnie...
7.
Banki w Liechtensteinie nie są może zbyt okazałe na zewnątrz, jednakże nie to stanowi o ich sile. Można tu załatwić wiele spraw, które gdzie indziej wzbudziłyby niepotrzebne zainteresowanie wiadomych służb. Oczywiście, wszystko jak najbardziej legalnie. Tu można liczyć na starą, kupiecką solidność i dyskrecję. Tu można zrobić dobry interes na wszystkim. A o to przecież chodzi, a nie o wielki budynek ze szkła i betonu.
Edi pewnie wkroczył do holu banku, gdy portier w eleganckim garniturze otworzył mu drzwi wejściowe. Edi nigdy nie rzucał się zbytnio w oczy, także teraz to portier wyglądał na poważniejszą personę od niego, ale to on trzymał w ręku czarny, skórzany neseser. Przeszli obok dwóch białych ścianek, jak w sklepie i już po chwili Edim zajął się inny pracownik banku, w jeszcze lepszym garniturze, a portier wrócił na swoje stanowisko przy drzwiach.
– Pan Orlovsky, jak sądzę? Witamy.
– Dzień dobry. – Edi odpowiedział uśmiechem na uśmiech.
– Pan dyrektor już czeka na pana. – Ruszyli w głąb holu. – Zapraszam. Pojedziemy windą na drugie piętro, do jego gabinetu. – Przystanęli przy drzwiach ze stali nierdzewnej, które po chwili się rozsunęły i weszli do środka. – Proszę położyć neseser na tym stoliku, to nasz skaner.
Pracownik banku wskazał niewielkie urządzenie w windzie, Edi wykonał jego prośbę, w tym czasie winda zamknęła się za nimi i po chwili jazdy na górę znowu stanęła. Drzwi rozsunęły się ponownie, Edi wziął swoją walizeczkę i obaj wyszli na korytarz, prawie identyczny jak ten na dole. Kilkoro drzwi z jednej i drugiej strony, wykładzina tłumiąca kroki, żadnych zbędnych ozdób, dosyć surowe, nowoczesne wnętrze. Wszystko stonowane, ale widać było, że tu się robi duże pieniądze.
– Bardzo proszę, panie Orlovsky, drugie drzwi na lewo – powiedział uśmiechnięty pracownik i przeszli kilkadziesiąt kroków, następnie przystanęli przed drzwiami.
Pracownik banku zapukał, po chwili usłyszeli wyraźne „tak”, więc otworzył drzwi i wpuścił gościa do środka. Gabinet dyrektora także był utrzymany w tym minimalistycznym, designerskim stylu. Duże, nowoczesne biurko, trzy fotele, na ścianie wygaszone dwa duże ekrany, na blacie biurka zamknięty laptop. Wykładzina na podłodze. Żadnego okna, żadnych zbędnych ozdób.
– A, pan Orlovsky. Witam – powiedział dosyć młody mężczyzna w bardzo dobrze skrojonym, bardzo drogim garniturze, potem wstał zza biurka i podszedł do nich. – Bardzo mi miło. Nazywam się Otto Herst i jestem dyrektorem do spraw inwestycyjnych naszego banku. – Edi i dyrektor uścisnęli sobie dłonie, uśmiechając się do siebie. – Bardzo proszę, niech pan siada. Kawa?
– Tak, chętnie.
– Andreas – dyrektor zwrócił się do asystenta.
– Oczywiście – odpowiedział Andreas z uśmiechem, zamknął drzwi gabinetu i wyszedł.
– Proszę, niech pan siada. – Usiedli obaj w skórzanych, wygodnych designerskich fotelach. – Umawialiśmy się telefonicznie na dzisiaj, godzinę temu potwierdził pan termin...
– Tak. Tak jak już mówiłem, panie dyrektorze, jestem zainteresowany złożeniem w depozyt pewnych walorów oraz otworzeniem rachunku...
– Oczywiście. A co to za... aktywa? – spytał dyrektor z uśmiechem jak gdyby przyklejonym na stałe do twarzy.
– Złoto. – Edi odpowiedział mu takim samym uśmiechem.
– Aha. Rozumiem. A... ile? Jeśli mogę spytać?
– Hm... Dzisiaj mam dziesięć stugramowych sztabek.
– Aha... Dzisiaj...
– Jeśli pan pozwoli... – powiedział Edi i położył neseser, który do tej pory stał przy jego stopach, na blacie biurka i otworzył go. Wnętrze było puste, jeśli nie liczyć foliowych woreczków strunowych ze sztabkami, wsuniętych do kieszeni na wewnętrznej stronie wieka neseseru. – Nie mam na nie żadnego certyfikatu, zresztą i tak należy je przecież poddać analizie. Czy chciałby pan sprawdzić od razu całość, czy...
– Nie, na początek wystarczy jedna sztuka.
– Proszę, niech pan wybierze losowo, panie dyrektorze...
– Oczywiście. – Otto Herst sięgnął po słuchawkę telefonu, stojącego na biurku i odczekał kilka sekund. – Andreas, możesz do nas podejść? I podaj nam kawę, dobrze? – Odłożył słuchawkę. – Mamy tu znakomitą kawę z Gwatemali, panie Orlovsky, myślę, że będzie panu smakować. Zamówiłem dla nas podwójne espresso, tak najlepiej można sprawdzić jakość naparu... A więc, jaki rodzaj rachunku chciałby pan otworzyć? Inwestycyjny, długookresowy, czy bieżący?
– Na razie bieżący. W tej chwili interesuje mnie możliwość szybkiego i bezpiecznego przelewania pewnych kwot, w ramach wysokości złożonego depozytu...
– Oczywiście... Użył pan słowa „dzisiaj”...
– Tak, dokładnie.
– Wnoszę z tego, że byłby pan skłonny...
– Tak, panie dyrektorze. Sądzę, że w bliskiej przyszłości...
Rozległo się niezbyt głośne pukanie do drzwi.
– Tak, proszę – odezwał się Otto Herst.
– Kawa, panie dyrektorze – powiedział Andreas od progu, podszedł i postawił na stole dwie szklane filiżanki z kawą oraz dwie szklaneczki z wodą. Obok położył jednorazowe opakowania cukru i śmietanki oraz łyżeczki.
– Andreas, weź jedną z tych sztabek i zanieś do analizy.
– One są nominalnie stugramowe, ale w rzeczywistości ważą o pół do jednego grama więcej. To dla potrzeb badań zniszczeniowych, proszę nie zwracać uwagi na ewentualne ubytki.
– Aha. Bardzo rozsądnie, panie Orlovsky. – Dyrektor pokiwał głową, nie przestając się przy tym uśmiechać.
Andreas wziął jedną ze sztabek i wyszedł bez słowa z gabinetu.
– Kawa pachnie bardzo zachęcająco – zauważył Edi z miłym uśmiechem. – Mam nadzieję, że dokładna analiza nie potrwa zbyt długo? Próba kupelacyjna chyba nie wchodzi w rachubę? – Edi zamknął neseser i postawił go na podłodze, dosyć daleko od siebie, w widocznym miejscu.
– Nie, nie... Teraz są takie możliwości techniczne... Nawet nie zdążymy wypić tego espresso...
– Czy wycena jest według aktualnej ceny giełdowej?
– Według ceny z chwili zamknięcia notowań giełdy w dniu wczorajszym – wyjaśnił dyrektor Herst. – Taką mamy zasadę. Zawsze są możliwe jakieś chwilowe zawirowania ceny, trudno byłoby dokładnie określić jej wysokość. Jak pan zapewne wie, wszystkie banki stosują tę metodę przy składaniu depozytów.
– Aha.
– Tak jest prościej i bezpieczniej tak dla klienta, jak i dla banku. Sama wycena, to już kwestia umowna, oczywiście... Wszystkie opłaty i marże wynoszą dwa procent rocznie od wysokości depozytu. Prowadzenie rachunku opartego na depozycie, objęte jest marżą w wysokości jednego procenta...
– A więc razem trzy procent? – przerwał mu Edi.
– Tak. Natomiast to, jak pan będzie dysponował swoimi pieniędzmi, to już, oczywiście, pańska prywatna sprawa. My gwarantujemy pełną dyskrecję. No i bezpieczeństwo, ma się rozumieć... Mamy tu, rzecz jasna, świetnych doradców inwestycyjnych, jeżeli chciałby pan skorzystać, służymy pomocą. Gwarantujemy zyskowność minimum pięć procent, więc nigdy pan nie straci... Marże wynoszą od pół do trzech procent, w zależności od stopnia ryzyka operacji...
– Rozumiem.
– Ale, oczywiście, co pan zrobi ze swoimi pieniędzmi... – Dyrektor rozłożył dłonie z lekkim uśmiechem.
– Tak, panie dyrektorze, oczywiście. Dwa procent od depozytu to niezbyt wiele... Nie boi się pan, że bank na tym straci?
– Że cena złota pójdzie w dół? Idzie raczej do góry, niż w dół. I to od lat. Są, oczywiście, chwilowe wahania, ale per saldo... Druga sprawa to to, że nasz bank traktuje złoto strategicznie, na przestrzeni dziesięcioleci, a nie z dnia na dzień. Żaden kryzys finansowy tego nie zmieni... Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie... Panie Orlovsky, muszę panu wyjaśnić dwie sprawy. Po pierwsze. Może pan obracać pieniędzmi na rachunku w dowolny sposób, jednakże po upływie roku nasza księgowość sprawdza stan faktyczny. Nas nie interesuje, jakie operacje pan przeprowadza w ciągu tego roku. Ale w rocznicę złożenia depozytu i otwarcia rachunku, opartego na nim, bezwzględnie żądamy, aby na rachunku znalazła się kwota odpowiadająca wartości depozytu. Jeśli będzie mniej środków na koncie, depozyt zmniejszy się właśnie o tyle. Według ceny z dnia poprzedzającego rocznicę. Plus, oczywiście, te dwa procent. Plus jeden za prowadzenie rachunku.
– Aha. Rozumiem.
– Prosta zasada. W rocznicę złożenia depozytu mówimy „sprawdzam”, jak w pokerze...
– Teraz rozumiem te „tylko” dwa procent, panie dyrektorze... – Edi z uśmiechem sięgnął po filiżankę i upił nieco kawy. – Znakomita...
– Druga sprawa, to nasza wycena walorów... Zawsze trochę mniejsza od aktualnej ceny giełdowej z dnia poprzedniego...
– Aha. Rozumiem. A... o ile mniejsza?
– Ta kwestia jest do negocjacji... – wyjaśnił Otto Herst, uśmiechnął się bardzo miło i także sięgnął po kawę. – Powiedział pan „dzisiaj”... – Upił łyk aromatycznego naparu i powoli odstawił filiżankę.
– A tak. Dzisiaj. – Edi pokiwał głową z równie miłym uśmiechem. – Nie wykluczam, że w krótkim czasie napiję się tej wspaniałej kawy ponownie. Z Gwatemali, mówi pan? Podobno to piękny kraj.
– Też tam nigdy nie byłem. Ale kawę mają świetną, prawda?
– Znakomita – pochwalił Edi i napił się ponownie odrobinę espresso.
– Oczywiście, może pan po prostu sprzedać to złoto. Nam, czy komuś innemu. Możemy pośredniczyć w transakcji, dyskrecja zapewniona. Ale nie narzucamy się z tym. Prowizja wyniosłaby w tym przypadku trochę więcej... To zależy od ilości, terminu dostawy, miejsca...
– Tak... Depozyt wydaje się być lepszym rozwiązaniem...
– Też tak sądzę... Bez... pewnych problemów natury technicznej... Odrębna sprawa, to przelewy. Zasadniczo, pobieramy albo zero, albo pół procent, w zależności od okoliczności. Przelewy natychmiastowe mogą kosztować nawet trzy procent, zależy to od kilku różnych czynników. Dam panu później regulamin naszego banku, są tam wszystkie szczegóły. Niektóre banki i niektóre kraje są na osobnej liście, podwyższonego ryzyka. Takie przelewy kosztują od trzech do ośmiu procent. Ale, technicznie...
– Są „czyste”?
– Właśnie. Odpowiednie słowo. Niektóre banki z tej listy biorą także swoją marżę, musi pan o tym wiedzieć. To wszystko jest w naszym regulaminie, jest to dokument poufny, tylko dla pana. Są także „operacje specjalne”, pobieramy nawet i dziesięć procent, ale to są najczęściej sprawy uzgadniane indywidualnie.
– Rozumiem. – Edi sięgnął po szklaneczkę i napił się nieco wody.
Rozległo się pukanie do drzwi i po dyrektorskim „tak” wszedł do gabinetu Andreas ze sztabką i wydrukiem w dłoni.
– Bardzo proszę – powiedział, kładąc na biurku przed dyrektorem dokument i złoto.
– Tak... Cztery dziewiątki... Podwyższone ślady srebra... Ehe... Bardzo czysty materiał, panie Orlovsky... – Dyrektor Otto Herst uśmiechnął się miło do Ediego. – Jak z mennicy, a nawet lepszy, powiedziałbym... Dobrze... – Odłożył dokument na biurko. – Drogi panie Orlovsky, teraz możemy porozmawiać o cenie...
– E, proszę wziąć ten neseser i sprawdzić pozostałe sztabki – powiedział Edi i wskazał Andreasowi torbę.
– Ależ...
– Nie, nie. Zaufanie ma swoje granice przecież, panie dyrektorze. Poza tym, wszystko, co dostarczyłbym w bliskiej przyszłości, jest w takich samych sztabkach, każda do zbadania.
– Andreas...
– Oczywiście, panie dyrektorze. – Andreas wziął neseser i wyszedł z gabinetu.
– No tak – powiedział dyrektor dopijając swoją kawę. – Analiza jest obowiązkowa...
– To zrozumiałe. – Edi także dokończył swoje espresso.
– Dobrze... To „dzisiaj” waży jeden kilogram. Jest koniec maja... Tak... Panie Orlovsky, czy mógłbym wiedzieć, choćby orientacyjnie, jak wygląda „jutro” i kiedy?
– Dwa miesiące może... Może trzy.
– Ehe...
– Tona, może dwie...
– Aha...
– Może trzy...
– Aha... Nie wiedziałem, że rozmawiamy o takiej skali... Tak... To zmienia, naturalnie, parę rzeczy... I wycenę, oczywiście.
– A dzisiejsza ile wynosi?
– Jednego kilograma? Dziewięćdziesiąt trzy procent, powiedziałbym... Ale... zważywszy na ewentualne przyszłe dostawy... oraz wysoką czystość... Źródła pochodzenia nie da się określić... Czy pozostałe dostawy będą także tej czystości?
– Tak, panie dyrektorze. Całkowicie.
– Ehe... Doskonale... Ten kilogram... wyceniłbym „dzisiaj” na dziewięćdziesiąt cztery procent wczorajszej ceny zamknięcia giełdy... Wszystko powyżej tony, na dziewięćdziesiąt pięć, sześć... do negocjacji... – Otto Herst uśmiechał się ciepło do Ediego, mówiąc te słowa. – Jeżeli deklaruje pan takie ilości...
Edi pokiwał głową z lekkim uśmiechem.
– To wydaje się dosyć korzystne...
– No, powyżej dwóch ton nawet dziewięćdziesiąt siedem... powiedzmy... Ja tu nie mówię o uprzywilejowanej pozycji, bo to się rozumie samo przez się... Regulamin tworzymy my, bank...
– Miło to słyszeć...
– To zupełnie zrozumiałe. To jest kwestia skali, panie Orlovsky... Czy moglibyśmy teraz omówić pokrótce szczegóły techniczne?
– Oczywiście.
– Zacznijmy od tego, na kogo ma być otwarty rachunek i czy tylko jeden? Hasło, nazwisko, nazwa firmy?
– Na początek jeden rachunek na hasło.
– Oczywiście. To rozsądne. Zawsze można coś później zmodyfikować. Czy następne, ewentualne, dostawy depozytów także pan będzie dostarczał?
– Najprawdopodobniej.
– Świetnie. Czy zgodzi się pan na badania biometryczne i pobranie próbek DNA? To by nam ułatwiło trochę pracę.
– Nie ma problemu.
– A... Mam jeszcze jedno pytanie, przepraszam, jeśli uzna je pan za przedwczesne... Czy... rozważał już pan inne rodzaje operowania pańskimi walorami?
– Owszem, nie wykluczam tego. Ale to omówimy już później.
– Naturalnie.
Edi i dyrektor Herst sięgnęli po szklaneczki i dopili swoją wodę.
– Świetna ta kawa.
– Będzie mi miło sprezentować panu parę kilogramów.
– Dziękuję bardzo.
– Mamy tam zaprzyjaźnioną placówkę, w Gwatemali. Bardzo zaprzyjaźnioną, panie Orlovsky.
– Aha.
– Nie tylko tam zresztą. Nasz bank z zewnątrz nie wygląda może na dużą firmę, ale my nie potrzebujemy reklamy.
– To zrozumiałe. Właśnie na to liczyłem. Dziewięćdziesiąt siedem procent, to, wydaje mi się, dobra propozycja.
– To jest nie tylko cena. Dostaje pan w pakiecie o wiele więcej... Tak... Wie pan, taka Coca-cola, na przykład, może się zadowolić półprocentowym zyskiem netto... Ale przy ich obrotach...
– Kwestia skali. Oczywiście.
– Dokładnie. I dodatkowo, kwestia prognozy zainteresowania produktem. Długoterminowej prognozy.
– Tak. To bardzo ułatwia biznes. Zero stresu.
– Dokładnie tak.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Tak, proszę – rzucił dyrektor Herst.
Wszedł Andreas, z neseserem w jednej ręce i plikiem wydruków w drugiej i podszedł do biurka. Podał dokumenty dyrektorowi i położył neseser na biurku.
– Wszystkie zbadane sztabki są z tego samego materiału – powiedział. – Czystość chemiczna, panie dyrektorze. Te same śladowe ilości srebra, miedzi i tak dalej...
– Aha... – Otto Herst przeglądał wydruki. – Tak. Dziękuję, Andreas. Tak... No cóż... – Położył dokumenty na biurku, wstał, uśmiechnięty, po czym zapiął i poprawił swój nieskazitelny garnitur, co było sygnałem dla Ediego, żeby uczynić to samo.
– Bardzo mi miło powitać w pańskiej osobie naszego nowego klienta, panie Orlovsky. – Otto Herst i Edi uścisnęli sobie dłonie, a Andreas uśmiechał się miło do gościa. – Jestem pewien, że będzie się nam doskonale współpracować.
– Ja również jestem o tym przekonany, panie dyrektorze.
– Przejdźmy może teraz do naszego działu technicznego. Dostanie pan zaszyfrowany telefon komórkowy, bliźniaczy jest u mnie w biurku, do bezpośrednich rozmów. Skany biometryczne, DNA, hasła podstawowe, procedury, takie rzeczy... Ale jeszcze jedna ważna sprawa, na teraz... Co do wyceny „dzisiejszych” walorów, zrobimy tak... Bo nie dokończyliśmy rozmowy... Dzisiejsze dziewięćdziesiąt cztery procent urośnie do tej omówionej już wyższej wyceny po przekroczeniu wiadomej skali. Wstecznie, ma się rozumieć. Czy zgadza się pan na takie rozwiązanie?
– Tak. Właśnie chciałem pana o to spytać. Tak, to dobra cena. Przyjmuję ją. „Dzisiaj” dziewięćdziesiąt cztery procent, „jutro” dziewięćdziesiąt siedem. I wyrównanie do tego „jutra”, tak?
– Dokładnie tak, panie Orlovsky. Bo mówimy o dostawie w ciągu, jak pan powiedział, paru miesięcy?
– Najprawdopodobniej. Dwa, góra trzy miesiące. Wcześniej poinformuję pana, naturalnie, o konkretnym terminie. Powinienem być tu w przyszłym tygodniu...
– Doskonale... Będzie nam jeszcze potrzebna próbka pisma i wzory podpisów. Chociaż, jeżeli pierwszy rachunek będzie na hasło, no cóż, możemy z tym trochę poczekać... Andreas, wszystko przygotowane?
– Oczywiście, panie dyrektorze.
– Świetnie... Chodźmy w takim razie. Andreas...
8.
Pan Mirosław Drewnicki wyszedł z lecznicy weterynaryjnej wściekły jak sto pięćdziesiąt, trzaskając mocno drzwiami. Zmełł w ustach grube przekleństwo i zszedł po schodkach na chodnik, kierując się ku swojemu samochodowi, zaparkowanemu nieopodal. Pan Mirosław był typowym biznesmenem w średnim wieku, gładko ogolonym tłuścioszkiem z pełnymi policzkami, w dosyć drogim ubraniu. Pod pachą trzymał skórzaną teczkę z dokumentami i właśnie sięgał do kieszeni spodni po klucze do swojego auta.
– Panie Drewnicki. – Usłyszał nagle od strony swojego Mitsubishi jakiś męski głos i spojrzał gniewnym nadal wzrokiem na obcego faceta.
Nieznany mu mężczyzna zbliżał się do niego z dziwnym jakimś takim uśmiechem na ustach, ale i z pewnością siebie, jakby był policjantem po cywilnemu czy kimś takim. Ale nie. Chyba nie...
– Panie Drewnicki, byłem właśnie u pana w biurze, w kurniku, ale powiedzieli mi, że tu pana znajdę, że jeździ pan tym wozem... – Facet podszedł bliżej nie przestając się uśmiechać i tak stanęli w połowie drogi między lecznicą a Mitsubishi.
„Co to za pajac?”, pomyślał jeszcze pan Mirosław, zwalniając nieco.
– Nazywam się Jacek Kornacki. Mam do pana taki mały biznes...
– Panie... Ja na ulicy żadnych interesów nie robię – powiedział ostro pan Mirosław i chciał go wyminąć, ale jakoś nie dało się i mimowolnie przystanął.
– Jasne. Ja też... Tyle, że mam bardzo pilną sprawę do pana, panie Drewnicki... No, co ja tu będę... Pan ma spory kawał ziemi, pod lasem, a ja bym to bardzo chętnie kupił.
– Ziemię sprzedać? Panie... – Pan Mirosław prawie odsunął nieznajomego, ale ten nie dawał za wygraną.
– Zaraz, zaraz, panie Mirosławie... Mogę tak do pana? Ja mam firmę transportową – wyjaśnił Edi, gdy zaczęli powoli iść w kierunku stojącego piętnaście metrów dalej czarnego sedana. – Dużą firmę, poważny biznes i, widzi pan, mam teraz nóż na gardle. Skarbówka mi siedzi na dupie...
Gdy tylko pan Drewnicki usłyszał to słowo, przyspieszył nerwowo i włos mu się zjeżył na łysiejącej głowie.
– A co mi pan tu...
– Niech się pan tak nie denerwuje, to mnie siedzą na ogonie, a nie panu przecież... Panie Mirosławie... – Dochodzili już prawie do auta i zwolnili nieco.
Pan Drewnicki przyjrzał się badawczo nieznajomemu. Miastowy jakiś facet, dobrze ubrany, to widać. Niespokojny, oczka lekko rozbiegane, cwaniak jakiś... Może i ma jakąś firmę... A może oszust i naciągacz...
– Panie Drewnicki. Pan się pewnie będzie śmiał, ale... No... Ja w tym roku zarobiłem za dużo pieniędzy. No, sam pan widzi... Mówię serio. Jak gdzieś nie wsadzę kasy, i to szybko, to mi ją, kurwa, Skarbówka zabierze. Rozumie pan?
– No...
– Panie. Ja nigdy nie myślałem, że będę mieć taki kłopot. Śmiech na sali, panie... Wcześniej się tu rozglądałem w okolicy za jakąś działką budowlaną, ale na daczę, a nie jakąś tam ziemią. Ile pan tam ma? Czterdzieści hektarów?
– Trzydzieści osiem i sześć. – Stanęli przy czarnym Mitsubishi, ale pan Mirosław nie otwierał jeszcze auta.
– I gdzie ja mogę wsadzić pieniądze, żeby mi się do dupy nie dobrali? W ziemię. Tylko w ziemię, panie. Co? Mam kupić z pięć TIRów? Albo cysternę paliwa? To zawsze zdążę i wrzucę w koszty, nie? Ale na jaką cholerę? Koszty zawsze mogę zrobić. A ziemi nikt mi nie ruszy. No, to pomyślałem o panu. Ma pan parę minut? Byśmy gdzieś usiedli...
– Panie... Ja nie mam zamiaru sprzedawać żadnej ziemi... – Pan Mirosław bawił się swoimi kluczykami, nie patrząc na faceta.
– Panie Mirku... Bo to nie jest rozmowa, żeby tu sobie stać na ulicy i gadać... Ja to kupię od pana i od razu to panu wydzierżawię. Bo na cholerę mi jakaś ziemia. Ja się pozbędę kłopotu, pan zarobi... Niezła kasa się tu panu kroi... Chyba się panu przyda trochę grosza, co? Ja gdzieś muszę wsadzić tę kasę, bo zwariuję, panie. Skarbówka łapę na tym położy...
– Panie, ja mam inne problemy...
– No, widzę po pana minie, jak pan wyszedłeś od tego weterynarza. Kury, co?
– Salmonella... – wyrwało się panu Mirkowi i od razu ugryzł się w język.
– Taaa, jak się ma jakiś biznes, to się zawsze coś popieprzy... Jakbym nie wiedział... To pewnie będziesz pan musiał coś posmarować, co? – Edi ruchem głowy wskazał na budynek lecznicy. – No to gotówka się panu przyda przecież... Panie, tu jest jakaś knajpa, żeby gdzieś przysiąść na pięć minut, napić się kawy i pogadać? Co? Albo ta karczma, po drodze do tych pana kurników?
– No...
– Ja tu jestem samochodem – Edi machnął ręką, wskazując zaparkowaną Toyotę RAV hybrid – ale możemy podjechać pana wozem, potem wezmę taryfę jakąś...
– No...
– Kupię i wydzierżawię od razu, nikt z sąsiadów się nie dowie, jak panu na tym zależy. Pan będziesz miał kasę, a ja kłopot z głowy. Tyle kasy mi ucieknie, kurwa...
– To kup pan jakiś dom, czy co... – Pan Mirosław nacisnął pilota, bo coś mu się nie podobało w tej gadce nieznajomego.
– Mam już trzy – odparł Edi i wzruszył ramionami, uśmiechając się przy tym krzywo.
– To złoto.
– Jasne. Żeby je jutro w zębach zanieść do Skarbówki?
– No...
– Chodź pan, podjedziemy, posiedzimy, chwilę pogadamy... Każdy swoim wozem, tak nawet będzie lepiej... – powiedział Edi, po czym kliknął pilotem i Toyota mrugnęła światłami. – Zawsze coś się popieprzy w interesach. Jak nie to, to coś innego...
– No...
– Panie. Ja muszę kupić coś legalnego, rozumie pan? I to szybko, bo oni już czekają na pieniądze. A ziemi przecież ni cholery nie ugryzą, nie?
– No, ale jak?
– Zawsze przecież mogę powiedzieć, że planuję tam zrobić bazę transportową, czy co...
– Na tej ziemi?
– A odrolnienie potrwa z pięć lat, nie? To coś w tym czasie się wymyśli przecież... A oni tam akurat się będą patrzeć na to.
– Ale tam przecież... Słaby dojazd, z trzech stron las...
– I bardzo dobrze. Oni tam akurat się na tym znają, jak świnie na gwiazdach, he, he... Tylko idiota by tam robił jakąś bazę, czy co... Ja kasę muszę ratować, panie... No, co do ceny, to się dogadamy, nic pan na tym nie straci, panie Mirku... Ja muszę wydać te pieniądze, rozumie pan?
– Co mam nie rozumieć. – Pan Drewnicki wzruszył ramionami. „A bo to raz miałem kłopoty z fiskusem”, pomyślał.
– No to jedziemy. Zamówimy jakąś kawę, pogadamy...
– Ale jak, panie, ziemię sprzedać...
– Przecież paszę dla kur pan kupuje, nie? Na tej ziemi co pan teraz masz?
– Pszenicę.
– Ale nie karmi przecież pan tych swoich kur tą pszenicą, nie? Zresztą, ja to panu od razu wydzierżawię, na długi czas. Ile pan tam będziesz sobie chciał. Ziemia z kurnikami nie ma nic wspólnego, to dwa różne biznesy przecież, nie?
– No, niby tak...
– Zapiszemy w umowie pana prawo pierwokupu, roczny okres wypowiedzenia dzierżawy, albo i dwuletni, bo po co mi ta ziemia? Co ja tam, żyto będę siał, czy jak? Ja przecież muszę, panie Mirosławie, kasę wsadzić w ziemię, a nie jakieś ziarno...
– No...
– No tak. A może sobie nawet, cholera, odłogiem leżeć, co mi tam. Ja mam swój biznes. I tak się kręci, widzi pan, że... No... A, diabli nadali z podatkami... Wykończą mnie, po prostu... Już teraz spać nie mogę, jak sobie pomyślę, ile to kasy pójdzie w diabły... Już bym chyba wolał mieć jakieś włamanie, czy co...
– A... pożar?
– Też myślałem. Ubezpieczenie, cholera... – powiedział Edi wzruszając ramionami. – A podatek i tak będę musiał zapłacić, nie? Sam pan wie, jak jest. Nic, tylko płacz i płać, kurwa...
– No tak...
– No, panie Drewnicki. Jedziemy do tej knajpy przy drodze? Co? Pan w tym czasie trochę pomyśli, pokalkuluje, usiądziemy sobie przy kawie, pogadamy...
– Hm... No... – Pan Mirosław jak gdyby zaczął się powoli przełamywać, spoglądał nawet z pewnym zainteresowaniem na nieznajomego... – No dobra... Pogadać zawsze można...
– No, dzięki Bogu. Bo się już bałem, że pan nie będzie chciał w ogóle ze mną gadać... Jakiś podejrzany, nerwowy facet zaczepia pana na ulicy... A ja, panie, jestem po prostu... No, wie pan. Kamień z serca, mówię panu... Nic pan na tym nie traci, a kasa będzie pana. Na to, czy na tamto... A ja się pozbędę kłopotu.
– Ale...
– Nie, nie. Wszystko legalnie, panie Drewnicki. Absolutnie. Ja muszę przecież mieć kwity dla Skarbówki, rozumie pan. Właśnie o to mi chodzi. Jak pan tam będzie chciał, na konto czy jak... Ale legalnie, nie?
– No tak.
– No, pewnie, że tak. Absolutnie. Tak się dogadamy, żebyś pan miał i dobrą cenę i na podatek.
– A to nie są przypadkiem pieniądze z jakiegoś przekrętu? Z VATu, albo z czego? – przestraszył się nagle pan Mirosław.
– Coś pan. Co to ja, głupi? Wiadomo, że VAT teraz tak trzepią, że trzeba by być idiotą, żeby coś tam kombinować... Ja, panie Drewnicki, wykupiłem od komornika taką jedną firmę, co to mieli poślizg i upadli. No. I kupiłem ich razem z ich kontraktami, z gwarancjami... Żyła złota, po prostu... Na samym wykupie już byłem do przodu, he, he... A pan tu mówi o vacie. Tylko idiota sam się pcha pod topór... Co tu będę dużo gadać. Dziś jest poniedziałek. Za tydzień przychodzą do mnie na kontrolę ze Skarbówki, już się zapowiedzieli. Jak zobaczą tę kasę, to leżę. Leżę i płacę. I cała ta forsa pójdzie się jebać, panie... To ja już wolę trochę przepłacić, dać nawet panu na podatek od sprzedaży tej ziemi, żeby tylko to im się w łapy nie dostało. No, mówię jak jest, panie...
– No, rozumiem, ale...
– Panie Drewnicki. Jedziemy do tej knajpy, a pan po drodze sobie to wszystko trochę przemyśli. Ja w tym tygodniu muszę coś kupić. Legalnie, panie Drewnicki. Dziś jest poniedziałek, w piątek najpóźniej, rozumie pan... To się pan namyśli przecież. A interes jest dobry. I dla pana i dla mnie. I całkowicie legalny przecież.
– No tak. Inaczej nie ma co...
– No pewnie. Przecież nie jesteśmy małe dzieci. No... A kto niby się o tym dowie? Tylko Skarbówka. Zapłaci się podatek i już. No i tam w gminie, wiadomo, ale jak panu będzie zależało, to załatwię tak, żeby nic nie wyciekło. Mam tam znajomka. Bo ja tam nie wiem, jaki ma pan pomysł na swój biznes, mnie interesuje tylko ta ziemia, rozumie pan, nie?
– E, niekoniecznie...
– No i dobrze... To się pomyśli i o tym jakby co, ale, jak nie trzeba... Ale najważniejsze, żeby pan się zastanowił nad tą ziemią. Ja mówiłem do piątku, ale to raczej do czwartku, bo to wie pan... Bo jakby pan nie chciał, to jeden dzień więcej mi zostanie, żeby coś innego wykombinować... Ostatecznie kupię jakieś samochody czy koparki, ale to zawsze mogę. A potem co? Nie... Ziemia jest najlepsza, panie... Tego nikt nie ruszy.
– No tak... W tym układzie...
– No przecież... To co, panie Mirku? Jedziemy? Właściwie, to może my tam coś zjemy przy okazji? Jakiś obiad, czy co? Albo tylko kawa i pogadamy o interesach, co?
– Pogadać zawsze można...
– No właśnie. To co? Jedziemy?
– No... Trochę czasu mam niby...
– No widzi pan, panie Mirku. Wypijemy kawkę, pogadamy... Nic pan na tym nie traci, zapewniam pana, a można zarobić kupę kasy... No. A ja jej nie stracę przynajmniej, nie? O to chodzi... To jedziemy, co? – spytał Edi i kliknął na swoją Toyotę.
– Dobra, jedziemy. – Pan Mirosław nacisnął pilota swojego Mitsubishi.
9.
Wściekła Łucja zapukała mocno do drzwi a potem bez czekania nacisnęła klamkę. O dziwo, było otwarte.
– Jest Tomek? – rzuciła głośno, wchodząc gwałtownie do środka i od progu zajrzała do kuchni, bo w salonie na wprost go nie zobaczyła.
Paula leżakowała na sofie, przeglądając jakieś ilustrowane pismo kobiece, a Agata siedziała sobie wygodnie w fotelu, z nogami na stole i czytała jakąś książkę, kucharską zdaje się. Trochę je chyba zaskoczyło to nagłe wtargnięcie Łucji, bo spojrzały na nią zdezorientowane. Dodatkowo, podśpiewująca coś w łazience Lena też zamilkła.
– Eee, jest na górze. A coś się stało? – spytała Paula, a Agata ściągała pospiesznie nogi ze stołu.
– Stało, stało. Na górze? – spytała Łucja i zdecydowanie wkroczyła na schody. – Tomek! – krzyknęła donośnym głosem. – Jesteś tam?
– Łucja? O, jak fajnie, że jesteś... – Dziewczyny usłyszały jego ciepły głos.
– Fajnie? Gdzie... A, to twój pokój?
– Nie, Leny. Ale wejdź, wejdź. Naprawiam jej...
– Nie. To ty schodź na dół! Natychmiast! – rzuciła rozkazująco Łucja zbiegając z powrotem po schodach do salonu.
– Co się dzieje? – spytała Lena wychodząc z łazienki z niedokończonym makijażem i grubym pędzlem w dłoni. Miała bardzo krótko obcięte włosy, krótsze od Łucji. Spojrzała zdziwiona na Paulę i Agatę, które powoli wstawały.
– A ja wiem? Myślałam, że to ty jesteś „tego” – powiedziała Agata, robiąc dłonią jakiś nieokreślony gest przy swojej skroni.
– No... – Wzburzona Łucja stanęła na środku salonu. – Wszyscy w komplecie... A ten twój Olo jest?
– Nie. Ma jakąś sprawę do załatwienia – powiedziała Paula unosząc lekko brwi. – A co się właściwie stało?
– To co? Wy nic nie wiecie? Nic wam nie mówił?
– Kto? – spytała zdziwiona Agata.
– Kto, kto... Ten tu... – Łucja obróciła się nieco, ku schodzącemu po schodach Tomkowi.
– Ale o czym? – spytała Paula.
– Co się stało, Łucja? – spytał równie zaniepokojony Tomek stając obok niej i spoglądając na jej wzburzone oblicze.
– Co się stało? A wy co? Gazet nie czytacie? Internetu ani telewizji też nie macie? Cholera z wami...
– No mów, co się dzieje. – Lena machnęła ze złością pędzlem.
– Gdzie macie jakiś komputer?
– Tu, na stole, laptop.
– To włącz go. Natychmiast – rozkazała Łucja, patrząc gniewnym wzrokiem na Agatę.
Blondynka bez chwili wahania włączyła komputer.
– Ale co? Jakieś trzęsienie ziemi? Powódź? – dopytywał się zaniepokojony Tomek.
– Powódź!... Coś ty narobił, co?!...
– Ja?... – Tomka po prostu zamurowało.
– A ja? Coś ty zrobił temu gitarzyście, co?
– Jakiemu... A, temu... E tam... – Tomek machnął ręką, uspokojony. – Nie ma o czym mówić...
– Jak to nie ma? Jak to nie ma!?
– O, czekaj, już się włączył – powiedziała Agata przesuwając ekran ku Łucji.
– No to dawaj na WP. No...
– No i co? O, masz... Już się otwiera.
– Daj, ja to zrobię... – Łucja dopadła laptopa i zaczęła dosyć niecierpliwie przeszukiwać informacje na portalu. – Zaraz to znajdę... Pewnie niżej, „życie gwiazd”, czy jak to się... O. Jest. No, czytaj Agata. Czytaj. – Wściekła Łucja przesunęła komputer, wyprostowała się i wpatrywała się w Tomka z groźną miną. – Na głos.
– No dobra... „Kilka dni temu czołowy gitarzysta naszej krajowej sceny rockowej”...
– Przecież to ten skurwiel... – przerwała jej Lena, wpatrując się w ekran, gdzie obok tekstu było też zamieszczone zdjęcie jakiegoś długowłosego faceta z gitarą w ręce. – No, jak bonie dydy...
– To ten, co cię wtedy pobił? – powiedziała Paula nachylając się do laptopa, żeby się lepiej przyjrzeć fotografii.
Wszyscy wpatrywali się w ekran przez chwilę.
– Rzuć to na telewizor, Agata. – Lena zacisnęła zęby na wspomnienie tamtego poranka. – Skurwysyn jebany...
– Jasne, się robi. – Agata włączyła telewizor i zaczęła do niego podłączać jakieś kable. – Daj mi go tu... – Wzięła laptopa i położyła go na komodzie, podłączając go kablami do telewizora. – No, zaraz będzie...
– No i teraz niech któraś z was czyta to na głos – rzuciła wściekła Łucja. – Jak to zobaczyłam, to myślałam, że mnie szlag trafi na miejscu...
– Ale niby co? Że dostał ode mnie po mordzie? – Lena spojrzała zdziwiona na Łucję. – Może mu się nie należało, co?
– Należało, należało. Ale potem ten tu, pacan jeden, pojechał do niego po twoją torebkę, nie? Nie pamiętasz?
– Pewnie, że pamiętam. Niecała godzina i był tu z powrotem przecież. Też tu byłaś, nie?
– No, byłam, pewnie. Ale nie wiedziałam, że on... No, czytaj to Agata, na głos. Czytaj...
Na ekranie telewizora ukazała się strona portalu, z dużym zdjęciem i tekstem pod nim.
– Eee... „Czołowy gitarzysta naszej krajowej sceny rockowej został, jak sam mówi, brutalnie napadnięty we własnym mieszkaniu”...
– A to skurwysyn jeden... – przerwała jej Lena.
– …„przez nieznanego, zamaskowanego osobnika w ubiegły piątek”.
– Że to niby ja? – spytał spokojnie Tomek, a na ustach błąkał mu niepokojący uśmieszek.
– A kto niby? – Łucja rzuciła mu zmrożone na kość spojrzenie i wróciła do oglądania strony na ekranie telewizora.
– „Nieznany mężczyzna obezwładnił przebywającego w mieszkaniu kolegę znanego muzyka, do tego stopnia, że ten stracił przytomność, a potem”...
– To tam był ktoś jeszcze? – spytała Paula spoglądając na Tomka, który tylko wzruszył ramionami.
– „Następnie przywiązał gitarzystę do krzesła, skrępował go i z premedytacją połamał mu wszystkie palce u rąk”.
– O kurwa... – zaśmiała się Lena.
– Czytaj dalej, czytaj – rzuciła gniewnie Łucja.
– „Nasz znany gitarzysta już nam chyba nigdy nie zagra na gitarze”...
– To niech się przesiądzie na perkusję – parsknęła Lena, na co Paula i Agata zachichotały, a Tomek uśmiechnął się nieznacznie.
– To takie śmieszne, co? – rzuciła gniewnie Łucja.
– No pewnie. – Lena szturchnęła ją barkiem i zaczęła się głośno śmiać.
– „Nie jestem w stanie rozpoznać sprawcy, bo miał na głowie coś w rodzaju kominiarki, zrobionej chyba z podkoszulka, spiętego na czubku głowy i pod szyją agrafkami, a otwory na oczy wycięte nożyczkami czy nożem”...
– He, he, he, a to dobre... – zaśmiała się Paula. – Ale jaja...
– Agrafkami... – ryknęła Lena. – O kurwa...
– „Pechowy gitarzysta już nie pierwszy raz padł ofiarą pobicia. Przypomnijmy, że trzy lata temu został pobity w klubie muzycznym w Katowicach, a rok temu jakiś rozwścieczony narzeczony pewnej dziewczyny, nachalnie podrywanej przez muzyka, rozbił mu na głowie butelkę szampana. Poza tymi incydentami, kilkukrotnie wdawał się w inne bójki, głównie z mężczyznami, którzy mieli mu za złe jego „erotyczne podboje”.
– A to ci gagatek, no... – rzuciła Paula, wpatrując się z ironicznym uśmiechem w zdjęcie na ekranie.
– „Nasz gitarzysta jest zrozpaczony, co jest całkiem zrozumiałe. Powrót do grania na gitarze stoi pod wielkim znakiem zapytania, o ile w ogóle będzie to możliwe. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie, policja podjęła czynności sprawdzające, ale nasi rozmówcy przyznają, że szanse na odnalezienie sprawcy są znikome. Brak jakichkolwiek śladów uniemożliwia policji identyfikację. Niefortunny muzyk ponoć powiedział, że to mogła być „zemsta konkurencji”, ale nikt w to jakoś nie wierzy. Co prawda, jest skłócony z wieloma innymi muzykami, jest to przysłowiowa „tajemnica Poliszynela”, ale to raczej jego sposób życia mógł być przyczyną pobicia i połamania palców. Przypomnijmy tu zdarzenie sprzed pół roku. Jedna z fanek oskarżyła go o pobicie i molestowanie, ale po paru dniach wycofała skargę. Mówiono wtedy o prawdopodobnej „ugodzie pozasądowej”, spekulowano nawet o wysokości odszkodowania. Były i podobne zajścia z udziałem tego muzyka.”
– A widzisz... A ty to czytałaś do końca, Łucja? – Paula spojrzała na nią pytająco.
– No nie... A co to ma do rzeczy?
– Jak to: „co”? – oburzyła się Lena, gestykulując przy tym ręką, w której trzymała pędzel.
– „Nasz niefortunny gitarzysta przebywa obecnie w domu i nie chce udzielać żadnych wywiadów – czytała dalej Agata. – Mamy więc jedynie niepotwierdzone informacje. Proszeni o komentarz inni muzycy nie chcieli się wypowiadać, potwierdzali jedynie, że nigdy nie był lubiany w ich środowisku i że przez większość z nich jest uważany za „persona non grata”. Dodatkowo, jego życie prywatne pozostawia wiele do życzenia. Niewykluczone, że cała sprawa rozejdzie się po kościach, jak już się zrosną”...
– He, he, he – zaśmiały się dziewczyny i Tomek, a sama Łucja nie bardzo wiedziała, jak zareagować.
– A to dopiero... Toż jaja sobie z niego tutaj robią... – Teraz to Paula szturchnęła lekko Łucję barkiem ze śmiechem. – Czytaj dalej, Aga.
– „Wiadomo jedynie, że nasz czołowy muzyk, raczej nielubiany przez swoich kolegów i nazywany przez nich megalomanem, ma połamane wszystkie palce u rąk. Nawet, jak mu się dobrze zrosną, jego dalsza kariera muzyczna stoi obecnie pod wielkim znakiem zapytania”...
– Agrafki... – parsknęła Paula, przypominając sobie opis napastnika.
– „Tak do końca nie jest nawet pewne, czy opisany incydent miał w ogóle miejsce i czy nie jest to nieudolne gmatwanie innych spraw. Pewne jest natomiast, że muzyk już niejeden raz mocno się komuś naraził w kontaktach damsko męskich. Być może doszło do tego i teraz”... O, są jakieś komentarze. Czytać?
– Pewnie, dawaj.
– „Ja to bym temu s... co innego jeszcze połamał”...
– He, he, he, ja też... – zaśmiała się Lena. – No dobra. Ode mnie już oberwał. Nie będę taka złośliwa...
– „Co to za ch... j... z tego ćwoka! Już nie będzie nigdzie więcej wsadzać swoich brudnych paluchów”... „Nogi z d... mu powyrywać, s... jednemu”...
– Ile tego jest? – spytał Tomek.
– Eee, sześćdziesiąt cztery. Czytać wszystko?
– Na jaką cholerę... Ty, Łucja, odpuść sobie, co? Myślisz, że to Tomek, czy jak? – ofuknęła ją Lena.
– A kto?
– No, z tymi agrafkami to przesadził – powiedział Tomek, uśmiechając się trochę niepewnie do Łucji. – Co ja cię tu będę czarować...
– To ty?
– Pewnie. – Wzruszył ramionami, nie uciekając wzrokiem.
– No dobra – wtrąciła Lena. – Chciałam go kryć, ale jak sam mówi...
– I dlaczego to zrobiłeś?
– Łucja. Chodź, usiądziemy sobie, pogadamy... – powiedziała Paula, objęła ją delikatnie ramieniem i podeszły powoli do sofy.
– Wyłącz to, Aga. – Tomek kiwnął głową w stronę telewizora.
– Jasne.
– Łucja. Coś musiałem zrobić przecież. Nie mogłem tego tak zostawić... Nie przeglądałem wcześniej tego tu, ale sama widzisz, co z niego za typ.
– Należało mu się – poparła go Agata siadając w fotelu, gdy Łucja i Paula usiadły wreszcie na sofie. – I w ogóle, nie ma o czym mówić.
– Pewnie. No to co, zrobię jakąś herbatkę, czy co? – rzuciła Lena i poszła do kuchni. Po drodze zajrzała jeszcze do łazienki odłożyć pędzel. – Przecież pewnie nie ja pierwsza oberwałam od niego. Damski bokser pieprzony...
– Twój ojciec jest żołnierzem, mówiłaś. Twój brat też. Jak myślisz, jak oni by zareagowali, jakbyś tak któregoś dnia wróciła do domu rano po imprezie, pobita? Tak jak Lena? Myślałaś o tym? Albo zgwałcona, nie daj boże? – spytała Paula, patrząc jej prosto w oczy i trzymając za rękę.
– Ja wiem, że to koszmar, co ona tam przeszła, ale jednak...
– Łucja, Łucja... Co by zrobił twój brat? Co? – Paula lekko ścisnęła jej dłoń.
– No...
– Poszedłby do niego i co?
– No i...
– I? – ciągnęła Paula.
– I? – pomogła jej Agata.
– I... I dałby mu wpierdol. To chciałyście usłyszeć?
– No – podsumowała krótko Agata.
– Sama widzisz, Łucja... A jakby zaczęli się tam bić, w tym mieszkaniu, szarpać?... Nigdy nie wiadomo, do czego mogłoby dojść.
– No...
– Twój brat puka do drzwi, on mu otwiera, daje sobie obić mordę ze dwa, trzy razy i już? – ciągnęła dalej Paula. – Wszystko? Co? A jakby tamten zaczął się bronić, chwyciłby za nóż, na przykład... No?
– Nie wiem...
– Różnie mogłoby być, Łucja... Ja ciebie rozumiem, ale spójrz na to z tej strony. Tomek jest facetem. Ty się pewnie nie umiesz bronić, nie? Już nie mówiąc o biciu się. Kobiety myślą inaczej, ale też mogą przywalić, w afekcie... Jak Lena. A faceci?... Ja się boję myśleć, co by tam zrobił Olo...
– No... Jakby tam wpadł, naładowany adrenaliną... – Agata pokiwała głową. – Nawet strach pomyśleć.
– To mów, co tam zaszło. – Łucja spojrzała wreszcie na Tomka, który nadal stał na środku salonu. – Tylko nie kłam.
– A po co. Chyba nie myślisz, że wszedłbym do tego mieszkania, poprosił grzecznie o torebkę Leny i wyszedł. Musiał oberwać i tyle – powiedział Tomek wzruszając lekko ramionami. – Łucja. Zrobiłem to, co trzeba było zrobić. To wszystko. I nie mam sobie nic do zarzucenia. Łucja...
– A my nawet go o to nie pytałyśmy – dodała Paula. – Powiedział tylko, że dostał to, na co zasłużył. Sama zresztą słyszałaś. Wtedy nic nie mówiłaś. I nie pytałaś o szczegóły.
– Ale połamał mu przecież palce... Związałeś go i połamałeś...
– Tak.
– Przecież on cię może oskarżyć. A jak policja cię złapie...
– Nie, nie... Ani policja, ani on... Policja szuka, z urzędu, jakiegoś „niezidentyfikowanego sprawcy”. I go nie znajdzie. Tak szukają... A on... Też nic nie zrobi. A palce dlatego, żeby pamiętał o tym do końca życia. Zresztą, nie zrobiłem nic, na co on sam by się nie zgodził.
– Jak to?
– No bo dostał ode mnie alternatywę... No... I wybrał palce... – Tomek mówiąc to nieznacznie się uśmiechnął, co dziewczyny przyjęły szerokimi uśmiechami, tylko Łucja nie zrozumiała tego tak od razu.
– „Propozycja nie do odrzucenia”, co? Jak w „Ojcu chrzestnym”, nie? – odezwała się Lena, wracając z kuchni. – Wstawiłam wodę na herbatę. Dzięki, Tomek. – Pocałowała go w policzek i usiadła na sofie z drugiej strony Łucji. – Ale ty jesteś jednak głupia, wiesz? Masz takiego faceta...
– Daruj sobie.
– Ty wiesz, co by się stało, jakby tak ktoś ciebie dotknął choćby palcem? Toż to by, kurwa, wszystko tu fruwało dookoła...
– Pewnie tak. – Agata pokiwała głową na potwierdzenie słów Leny.
– Fakt – poparła ją także Paula. – Tak jak mój Olek. Strach pomyśleć nawet.
– Cholera, a ja? Kiedy mi się taki facet trafi wreszcie?
– A ty masz do niego pretensje... E, Łucja... – Agata spojrzała na nią jakoś dziwnie. – Coś z tobą jest nie tak?
– O ile pamiętam, sama mówiłaś w łazience, jak mnie opatrywałaś z Paulą, „łapy mu połamać”, czy coś takiego.
– Ale nie dosłownie...
– A niby jak? I nawet rozumieją się bez słów, cholera...
– Dobra... Dajcie już jej spokój, wiedźmy. My to sami musimy przetrawić, Łucja i ja – powiedział spokojnie Tomek. – Łucja. Ty wiesz, że ja cię kocham. Znamy się co prawda dopiero od kilkunastu dni, ale wiesz już to przecież. Najmocniej, jak tylko potrafię. Ale nie mogłem pozwolić...
– Ale po co mu łamałeś palce?... – Łucja spoglądała na niego już trochę inaczej.
– Miał zostać bezkarny? Ile jeszcze dziewczyn miałby skrzywdzić? Ile jeszcze skrzywdzi?...
Łucja pokiwała głową, ze wzrokiem wbitym w blat stołu.
– To prawda, Łucja. I ty sama o tym dobrze wiesz. – Paula włączyła się, obejmując ją ramieniem. – To taki typ, ten gnojek, że inaczej by nie zrozumiał. Może chociaż kilka dziewczyn dzięki temu nie ucierpi przez niego.
– Zgadza się, Paula. Ja go pokonałam, ale ja ćwiczyłam sztuki walki. A inne?...
– A Tomek... Przecież sama dobrze wiesz... – Paula puściła Łucję.
– No pewnie... Dobra. To co z tą herbatą, Lena? – spytała Agata, chcąc wreszcie zakończyć całą sprawę.
– A, już się robi, jasne. – Lena energicznie wstała z sofy. – Jaką chcecie? Czarną, zieloną, owocową? W dzbanku? Może yerba mate?
– O, właśnie. Dawno tego nie piłam. Nie mamy co prawda żadnej bombili, czy jak to się tam nazywa, ale zrób w dzbanku, pewnie. Zostaniesz z nami na kolację? Co? Łucja? – spytała Agata.
– Nie... Nie wiem...
– Łucja, bardzo cię proszę, chodź ze mną do mojego pokoju, porozmawiamy spokojnie. – Tomek kucnął przy stole, naprzeciwko niej. – Tyko my, bo tu dziewczyny cały czas będą coś „nadawać”. Co? Łucja? Chodź... – Patrzył jej głęboko w oczy. – Przecież tego, że nigdy w życiu nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić, jesteś pewna, prawda? O mnie samym w ogóle nie wspominam. – Uśmiechnął się do niej bardzo ciepło i miło, swoim najczulszym, najlepszym uśmiechem, odtąd zarezerwowanym już tylko dla niej. – Chodź. – Wyciągnął do niej rękę a ona, po chwili wahania, podała mu swoją dłoń.
oceny: bezbłędne / znakomite
Takie fantastyczne fantasy nazywamy współczesną powieścią obyczajową