Przejdź do komentarzyALFA NOVA CZTERY 6 z 7
Tekst 6 z 7 ze zbioru: ALFA NOVA CZTERY
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-02-06
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1170

25.


Zuza istotnie zjawiła się już parę minut później. Złociste, grube włosy jak zwykle miała splecione ciasno tuż przy skórze głowy, a jej brzuch jednoznacznie wskazywał na jakiś piąty miesiąc ciąży.

– No, Siostra, dawaj tę twoją zupkę. Tak tu pachnie... – Zuza zaczęła „nadawać” już od progu, ściągając kurtkę.

– Chodź, chodź, Młoda...

Zuza weszła do kuchni i usiadła obok Halla, który wyglądał na bardzo zmęczonego. Po raz kolejny czytał pismo z ambasady.

– No, to co się urodziło? – spytała wesoło, spoglądając na Jane, która podgrzewała garnek.

– Dziewczynka. A, masz, poczytaj sobie – powiedział Hall dając jej list. – A Karol z babcią Elą kiedy będą?

– E, w sobotę rano... – powiedziała Zuza i zaczęła przeglądać pismo. – Jaka Anna Smith? – Spojrzała pytająco na Halla, potem na Jane.

– Jakaś. Nie wiem.

Jane wyłączyła kuchenkę, nalała zupę do talerza i podała go siostrze. Potem usiadła z drugiej strony Halla. Zuza w tym czasie czytała list z ambasady.

– Ja... Zaraz, Hall... Kiedy ty tu wylądowałeś właściwie?

– W trzynastym. W kwietniu.

– A ona jest... Dziesiąty lipiec... No to w czym problem? – spytała Zuza spoglądając to na Halla, to na Jane.

– Młoda, wiadomo, że to nie jego dziecko... Nie rozumiesz?

– A... Aha... O kur...

– No, dociera, widzę. – Hall spojrzał na Zuzę z lekką ironią.

– O kurwa... He, he, he... – zaśmiała się Zuza i zaczęła jeść zupę.

– Nie przeklinaj mi tu – rzuciła Jane, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.

– Ale jaja... – Zuza przestała jeść i zapatrzyła się gdzieś przed siebie. – He, he, a to dobre... Znalazł się oryginał, co? A gdzie?

– Coś ty. Oryginał nie żyje i to już od dawna.

– Co? Stella go załatwiła?

– Nie. Jakiś lichwiarz, albo mafia... Za długi. Był hazardzistą podobno.

– Chyba w Singapurze, czy gdzieś tam...

– I to na innych papierach, Zuza. Moje są „czyste”.

– Ale zdążył jeszcze zrobić tej babie bachora.

– Tej Annie Smith?

– No.

– Ale jaja... Wiecie co... – Zuza wróciła do jedzenia zupy, z wesołą miną. – A to jaja...

– Jaja, jaja. Masz całkowitą rację, Młoda – zaczęła Jane. – Bomba biologiczna z opóźnionym zapłonem... A ty pomyślałaś, durna ty, że twój Karolek też mógł gdzieś narozrabiać, na Białorusi? Tak jak ten tu? Co? – Patrzyła na siostrę z ironiczno złośliwym uśmieszkiem.

– O cholera... – powiedział Hall kręcąc głową, bo do niego też to dotarło. – Ja nawet nie znam jego legendy... Nic.

– Kurwa mać... – Zuza przestała jeść zupę i powiedziała to wolno, wyraźnie, już bez uśmiechu.

– No, Młoda?...

– Weź mi tu...

– Kurwa... Stella musi natychmiast posprawdzać wszystkie nasze legendy. Mogą być i inne „dziury” – powiedział Hall.

– Ta jedna chyba wystarczy, co? Że też na mnie musiało trafić... – Jane ze złości zacisnęła mocno zęby, aż uwydatniły się jej mięśnie szczęki.

– Kurwa mać! Jak się okaże, że Karol... No, że tamten Karol... No... – rzuciła Zuza z miną bardzo podobną do miny Jane.

– Dociera do ciebie?

– Dotarło...

– Tak, ale to nie jest jedyny problem. Ja mam oryginalne geny Halla, a Karol ma przecież moje, znaczy też Halla, a nie tego tam... Krzyżanowskiego. Białorusina. Łapiesz i to, Młoda? – Hall spojrzał na Zuzę.

– „Szwagier”...

– Zesrała się bieda i płacze – rzuciła Jane.

– To jeszcze gorzej, Zuza. Bo ja udowodnię, że Hall to ja. A jak Karol to udowodni? Co? Jutro jadę do ambasady poddać się testom genetycznym. I ściągnę naszego prawnika, żeby przy tym był. Kangury prześlą pewnie próbkę do siebie, ja zażądam zbadania w niezależnym laboratorium, próbka kontrolna zostanie na miejscu i pewnie wyjdzie, że ta mała jest moją córką niby. A jeśli Karol miałby taką historię? Co wtedy?

– Jasna cholera... Wtopa na całego, nie ma co...

– Mało powiedziane. Jedz tę zupę – powiedziała Jane, kiwając głową w kierunku talerza.

– Jem, jem... Jakoś mi przestała smakować...

– Wcinaj. Nosisz małego Karolka, czy Halla... – Jane spojrzała na brzuch siostry. – Staś będzie miał prawie – braciszka... Też nie...

– No właśnie. Namieszałeś, Hall... Okropnie, po prostu – powiedziała Zuza, krzywiąc się przy tym.

– Nie marudź. Jest jak jest. Kto mógł przewidzieć, że wyniknie taka sprawa... Obie dobrze wiecie, jak było. Wtedy w ogóle nie myśleliśmy o tym. Trzeba im było dać jakieś genotypy, to daliśmy, nie? Podrasowaliśmy trochę i dostali. A że nie były zgodne z legendami? A kto się tym przejmował wtedy?... „Trzecia” prawie cała zbudowała się na nowo. Inne tożsamości, od początku prawdziwe, dopasowane...

– No tak...

– A tu nam wypłynęła stara historia, sprzed lat. I tylko oni trzej mają problem. Marcin jest tu już osiem lat, to myślę, że to się już „zatarło”.

– Ale u ciebie się jakoś nie „zatarło” – rzuciła Jane.

– Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że Marcin będzie miał podobny problem? Gorzej z Karolem i Tomkiem. Chociaż... Tomek właściwie niby jest sierotą... Może jakaś dalsza rodzina... Muszą to sprawdzić. A Karol jest niby stamtąd, kto to będzie sprawdzać?... Zresztą, można im zmienić...

– Ale wtedy... No to ja bym miała dzieci od dwóch różnych ojców przecież... – jęknęła Zuza.

– Jeszcze i to. – Pokiwała głową Jane. – A co, planujesz już następne?

– I tak źle i tak niedobrze... – Hall odruchowo wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni marynarki, ale schował je z powrotem. – E... Jedz, Młoda.

Zuza pogmerała trochę łyżką w zupie, ale odłożyła ją na brzeg talerza.

– Jakoś mi przeszła ochota.

– Jutro oddam im próbki. Za dwa, trzy tygodnie potwierdzą pewnie moje ojcostwo... No i co dalej? W świetle prawa, z australijskim paszportem, jestem ojcem. To będzie nie do podważenia. Mogę ją przyjąć, albo się jej zrzec.

– Jak jakąś rzecz – zauważyła Jane.

– Tak to wygląda od strony formalnej. Jestem pierwszy na liście. Żaden wujek czy inny pociotek, żadna babcia. Szczególnie ze strony jej niby to ojca, tego Smitha.

– No tak. W tym układzie...

– Ale to jest tylko jeden z problemów.

– A co niby jeszcze? – spytała Jane.

– Ona ma pięć lat. I co? Zamieszka tu z nami? Trzeba będzie jej powiedzieć prawdę.

– Jaką niby prawdę? Że jesteś kosmitą?

– A jak ty to sobie wyobrażasz?

– A Teresa? A Stella? Ich dzieci wiedzą?

– Nie wiem. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. To taki temat tabu, trochę. Przecież nawet my o tym jeszcze nie rozmawialiśmy, Niunia. Jak i kiedy powiedzieć o tym wszystkim Stasiowi?

– Cholera jasna...

– To co? Już przesądzone, że ją tu sprowadzicie?

– Ja tylko głośno myślę, Zuza. Daj nam czas, co? Kiedy niby mieliśmy się nad tym zastanowić? Nie mówiąc o podejmowaniu tak ważnej decyzji...

– Staś jest za mały, żeby z nim rozmawiać na takie tematy, absolutnie... Dopiero parę dni temu dmuchał na te swoje dwie świeczki na torcie...

– I jeszcze na dodatek i to, że sam mu zmieniłeś geny i to znowu na te twoje... Kolejny raz ktoś to dostał. – Zuza pokręciła głową.

– A co niby miałem robić? Patrzeć, jak się męczy?... Dzisiaj kolejny test dał negatywny wynik. Rok badań, szalone tempo, ponad dwieście kombinacji i same złe wyniki. Nie mam recepty na tę cholerną mukowiscydozę, niestety... A częściowa zmiana genów to niebezpieczeństwo niesprawdzonych kombinacji, nigdy nie wiadomo co wyjdzie. Lepiej wymienić całość.

– Oczywiście, że dobrze zrobiliśmy, Zuza. I to była tym razem moja decyzja. Zmiana genów i tyle. I jest zdrowy jak ryba, dzięki bogu. A ja mam dwóch Hallów. Jeden duży, drugi mały... A Ania tego nie ma, całe szczęście. Ty się lepiej módl, żeby ten twój mały, co go urodzisz w lipcu, nie miał tego.

– W ogóle mi tego nie mów, Jane...

– Przecież i tak cały czas o tym myślisz. Jakbym nie wiedziała... Masz o tyle lepiej ode mnie, że Hall może już coś do tego czasu znajdzie na to. A jak nie, to też mu zmienisz, głupia. Co za różnica, grunt, żeby dziecko było zdrowe.

– Właśnie – poparł ją Hall. – No, a z tym informowaniem dzieci, to nie wiem. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym, haruję jak wół, nie mam czasu na to. Musimy poważnie pogadać z dziewczynami. Przecież kiedyś trzeba będzie im to powiedzieć...

– Tylko kiedy? Chyba, jak będą miały po dwadzieścia lat dopiero. Bo prędzej nie zrozumieją wszystkiego. A my dożyjemy tak długo? A jak nie? Zostawisz oświadczenie u notariusza, razem z testamentem, jak ta Anna? Skąd wiesz, co się może zdarzyć jutro?

– Ja pier...

– Ja już mam tego wszystkiego serdecznie dosyć... – Jane pokiwała głową.

– Ba, ba...

– No, to się porobiło... – Zuza powtórzyła gest siostry.

– To kiedy wraca ten „twój Hall”? – spytał ją Hall z ironicznym uśmieszkiem.

– Pojutrze, mówiłam. Po to pojechał busem, żeby przewieźć trochę moich rzeczy, nie? A mama jedzie razem z nim, na święta.

– Mówimy jej?

– O czym? O naszych kosmitach? Nie wie i lepiej niech już tak zostanie. Po co jej to? – powiedziała Jane.

– No tak, pewnie... Co innego Marta...

– Ehe...

– To mówisz, hazardzista? Załatwiony za długi? Hm...

– Ale pod inną tożsamością. Aha. Zuza... – Hall wpatrywał się w nią uważnie. – Dlaczego ty znowu drążysz temat ZTX, co? Ile razy mówiłem ci wyraźnie, żebyś to zostawiła? Taka z ciebie mądrala, a tego jednego nie rozumiesz? Zostaw to w spokoju.

– Co ty tam znowu naskrobałaś, kretynko? Masz prowadzić spokojnego bloga, ściągać informacje, filtrować i nic więcej. – Jane napadła na Zuzę.

– Dobra, dobra.

– A Karol o tym wie? – spytał Hall.

– Też mi teraz marudził...

– A ty swoje, oślico jedna...

– Temat zamknięty i koniec. Szlaban. Rozumiesz? – Hall warknął na Zuzę.

– Muszę sprawdzić, co ty tam piszesz, ty głupia dziewucho...

– Jak ty myślisz, od kogo dostałaś pierwsze „źródełko”, co? Ten zestaw adresów www?

– Od kogo niby? – Zuza spoglądała na nich pytająco.

– Od Griffina, pacanko jedna. Jedziesz na naszym sznurku, ale i na jego – mówiąc to, Jane zmarszczyła brwi ze złości.

– Co takiego?

– Jakbyś nie wiedziała, że cię kontrolują... Głupolu ty...

– To wiem... Kurwa mać...

– I na diabła ty to ruszasz, co? – spytał Hall.

– Mmmm....

– Mrucz, mrucz sobie. Tu twojego głupawego Karolka nie ma, nie musisz się zgrywać. Na nas to nie działa – dorzucił Hall.

– Zostaw to cholerne ZTX. Nie ma i nigdy nie było – podsumowała Jane.

– Dociera?

– Dobra, dobra...

– Cyborgizacja tak, ale gdzieś daleko, w tle. – Niezadowolony Hall pokiwał głową.

– Za parę miesięcy masz koniec roku. Urodzisz, będzie lipiec. A w październiku zaczniesz ostatni rok, mama tu zostanie z nami, pomoże nam obu, zrobisz magisterkę. Pracę pewnie już masz napisaną, co?

– Prawie.

– To dorzuć więcej tego twojego socjologicznego bełkotu, może więcej filozofii, religia, czy co tam jeszcze chcesz. Ale zapomnij o ZTX. Rozumiesz? Cyborgizacja tak, ale tylko ogólnie. Bardzo ogólnie.

– No. – Hall krótko poparł żonę.

– Kurwa mać... to takie nośne...

– To noś ten swój bęben, a nie ZTX, kretynko.

– Dokładnie. Może jeszcze zaczniesz pisać w necie o „Trzeciej” i o ich sztucznych inteligencjach z Alfy, co? – spytał Hall uśmiechając się do Zuzy z ironią.

– Idiotka. Ile ty masz lat? Dorośnij wreszcie.

– No dobra...

– Żadne „no dobra”. Zostaw to amerykańcom. Ty nic o tym nie wiesz i tyle. Jasne? – Jane wyładowała swoją frustrację na siostrze, co Hall przyjął z niejakim zadowoleniem.

– E, zawsze coś... Tak jak z tym...

– Nikt nie powiedział, że życie jest lekkie i przyjemne – rzekł Hall. – A ja już sobie pogadam z tym twoim palantem, że cię nie może dopilnować, już ja sobie z nim pogadam... Powiedz mi. Niby taka mądrala z ciebie, a czasami zachowujesz się jak jakaś smarkula. Co?

– Ty myśl Młoda, myśl.

– Dobra, wyprostuję to.

– No.

– Koniecznie.

– To co robimy? – Zuza bardzo chciała zmienić już temat i wzięła się za jedzenie zupy.

– Jutro już jest piątek. W niedzielę Wielkanoc. Jutro jadę do ambasady, niech mi pobiorą te próbki. Zakupy, potem wpadnę jeszcze na godzinkę czy dwie do Firmy. I do domu. Jestem przepracowany, a nowe testy zaczynamy po świętach. A Jane i ja mamy nad czym myśleć, nie?

– Przy okazji odbierzesz z pralni chemicznej parę rzeczy, Hall. Ta twoja marynarka, z plamą po keczupie, moja sukienka i bluzka.

– He, he, biliście się na sosy, czy jak?

– Dzieciaki. Sama zobaczysz już niedługo, jak to jest... I może wreszcie wydoroślejesz trochę... Nigdy nie myślałam, że mogę zostać czyjąś macochą... He... – westchnęła ciężko Jane.

– No... To kim ja jestem w tym układzie?... Chyba sobie zaraz walnę kielicha–usypiacza i idę do łóżka. Chociaż na parę godzin zapomnę o tym wszystkim. – Hall dosyć głośno ziewnął. – Skonany jestem dzisiaj, a jeszcze i to...

– A ty, Zuza, masz dwie sprawy na głowie. Wyprostuj ZTX, tego w ogóle nie ma. Rozumiesz?... Głupolu ty jeden... Po drugie, kombinuj, co dalej. Ja też muszę pomyśleć nad tym wszystkim... Musimy znaleźć jakieś dobre wyjście...

– Dobrego nie ma. Może być jedynie „optymalne” – rzuciła Zuza, kończąc zupę.

– Hall, pogadaj z dziewczynami. Zresztą, ja sama muszę się tym zająć...

– Jasne, muszę koniecznie powiedzieć o tym Stelli. To bardzo poważna sprawa.

– Tak, ale ja mówię o dzieciach. O naszych dzieciach.


26.


Mocno wkurzony Hall zapłacił wreszcie w kasie za zakupy i pchnął z całej siły swój przeładowany wózek.

– Że też, cholera jasna... – Spojrzał na swoją poplamioną dopiero co marynarkę. – Co za gówniarz przeklęty...

Ruszył wózkiem na prawo, przez szeroki korytarz pełen innych ludzi, wózków i ich zakupów. Już z daleka dostrzegł kilkuosobową kolejkę do pralni. „Jasny gwint”, pomyślał.

– Co się pan tak pchasz? – Jakiś babsztyl stuknął go wózkiem w bok.

– Kur... Co za dzień...

Zaparkował wózkiem przy pralni i przyglądał się, zniesmaczony, jak w ślimaczym tempie tłusta blondyna wydaje innej, podobnej do siebie, jakieś ubrania w szarawych workach foliowych z nadrukiem pralni. „No, to jeszcze trzy osoby przede mną”, ocenił. „Że też ten mały gnojek”...

– Chciałam odebrać sukienkę – powiedziała jakaś gruba baba z przodu kolejki i podała kwitek leniwej blondynie.

Hall zaczął opróżniać kieszenie marynarki. „Dokumenty samochodowe, portfel, papierosy, zapalniczka, chusteczki higieniczne... okulary, e-papieros... chyba wszystko... Długopis”. Położył to wszystko na ladzie i zdjął marynarkę, uważając, żeby nie uświnić się jeszcze bardziej. Położył ją, złożoną bezpiecznie, na zakupach. Potem schował wszystkie swoje rzeczy do kieszeni spodni, nieźle je wypychając.

– Proszę bardzo. – Blondyna jakby przyspieszyła swoje ruchy i wydała babie sukienkę, potem skasowała pieniądze.

– Zośka, jeszcze buty mieliśmy zobaczyć w CeCeCe. – Facet stojący przed Hallem zwrócił się do grubej baby.

– Zara, zara... – Baba zapakowała swoją sukienkę do torby i oboje ruszyli spod lady. O dziwo, już przyszła kolej na Halla. – Jeszcze zdążymy...

„Dzięki bogu”, pomyślał Hall, gorączkowo wyciągając portfel i szukając paragonu. Jednocześnie przesunął wózek z zakupami całym sobą. Blondyna przypatrywała mu się uważnie.

– Dzień dobry. Ja tu mam... O, jest. – Podał jej papierowy rewers. – Marynarka, sukienka i bluzka.

– Aha... – Blondyna wzięła kwitek, zerknęła na niego i zaczęła szukać ubrań na wieszakach regałów stojących z lewej strony stoiska.

– Jakiś cholerny gówniarz dopiero co wybrudził mnie lodami, widzi pani... – powiedział Hall i ostrożnie położył ubranie na ladzie. – Całe szczęście, że odbieram marynarkę, zaraz mam ważne spotkanie... Cholerny bachor, tak mnie uświnił...

– Najpierw jedno. – Blondyna położyła na blacie obok marynarki trzy worki foliowe. – Razem czterdzieści sześć dwadzieścia.

– No tak, tak... – Hall zaczął szukać pieniędzy w portfelu. – Dwadzieścia, czterdzieści... sześć, mówi pani?... Jest. O, proszę bardzo. – Położył odliczoną kwotę na plastikowej tacce.

– Aha... – Blondyna zajęła się kasą. – Dobrze... A teraz to... Co to było? Lody, mówi pan? – spytała podejrzliwie i wzięła do ręki marynarkę, obejrzała ją a potem powąchała wilgotną jeszcze, brązową plamę.

– Czekoladowe chyba. Wpadł na mnie taki mały szczeniak, niech go cholera... A potem gdzieś poleciał, nawet nie miałem go jak złapać...

– Dobrze, że to świeże... – Blondyna położyła na plamie jakąś folię i zaniosła marynarkę do dużego kosza parę metrów dalej.

– Dobrze, to to, że akurat odbieram inną. – Hall zajął się wyciąganiem odebranej marynarki z folii. – To chociaż tyle, że nie muszę teraz gnać do domu się przebierać, wie pani...

– No tak. – Uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem i oderwała z formularza nalepkę, podeszła do kosza i nakleiła ją na jego poplamione ubranie. – Tu ma pan paragon. Ale będzie do odbioru dopiero po świętach. – Wróciła do lady i podała mu kwitek.

– E, to nie problem. Byleby ta plama zeszła. No... – odparł Hall wkładając na siebie odświeżoną marynarkę.

– Powinna zejść za pierwszym razem. – Blondyna spoglądała na stary kwitek. – Bo ta, co pan ją teraz założył, musiała być prana dwa razy. Zaschnięty keczup.

– No, keczup, lody, zawsze jakaś cholera... – Przytrzymał uciekający wózek.

– Jak to z dziećmi...

– Dokładnie. – Hall poprawił marynarkę na sobie. – To na kiedy to będzie, mówi pani?

– Na czwartek dopiero.

– Okej. To dziękuję pani bardzo, do widzenia.

– Pewnie się jeszcze parę razy zobaczymy... – powiedziała blondyna uśmiechając się do niego miło.

– Pewnie tak. – Hall odwzajemnił uśmiech i puścił do niej „oko”.


27.


Było mu trochę zimno, w samej koszuli i marynarce, bez kurtki, ale ze sklepu do samochodu, potem do Warszawy, do ambasady, do pracy, do domu, wszędzie podjeżdżał swoim Lexusem przecież. Parę minut na dworze to jeszcze nie powód, żeby się ubierać jak na jakiejś Syberii. Pchał więc swój wózek, napakowany po brzegi przedświątecznymi zakupami szeroką alejką wielkiego parkingu centrum handlowego. Zaparkował samochód mniej więcej w połowie, w równej odległości od dwóch przecznic parkingu. Pomimo wczesnego dosyć przedpołudnia, samochodów było sporo, jak to przed świętami. Przecież za parę dni Wielkanoc. Pchał więc swój ciężki wózek jedną ręką, a drugą szukał już w tylnej kieszeni spodni kluczyków. O, widział już swojego Lexusa. Jeszcze dwa samochody. Zapakować to wszystko do bagażnika, odstawić pusty wózek i do tej cholernej ambasady...

Zupełnie nagle, bo nie zwracał uwagi na otoczenie, z szeregu samochodów zaparkowanych po drugiej stronie alejki ruszył gwałtownie tyłem jakiś wóz. Nissan. Skręcił w jego stronę, prawie go rozjeżdżając. „Ślepy, czy co?”, zdążył jeszcze pomyśleć przyspieszając nieco, żeby ten głupek za kierownicą go nie potrącił. No, ale i tak go zahaczył, tylnym zderzakiem uderzając go w nogę, tuż pod kolanem. Samochód przejechał jeszcze ze dwa metry, podczas gdy Hall instynktownie chwycił się za bolące miejsce. „Kurwa”, przeleciało mu przez głowę. Trochę go zabolało. Syknął, przecierając stłuczone miejsce i jednocześnie trzymając prawą ręką wózek z zakupami, żeby mu nie odjechał. Wyprostował się i spojrzał na granatowego Nissana. „Co to za kretyn skończony tak prowadzi”... Właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi samochodu i wyszła z niego ładna, atrakcyjna blondynka w długich, rozwianych włosach, z przestrachem malującym się na twarzy.

– Ojej. Przepraszam. Nic się panu nie stało? – powiedziała i ruszyła w jego stronę.

– Jak pani jeździ? – Spojrzał na nią, zeźlony.

– Bardzo pana przepraszam, zagapiłam się... Patrzałam nie w tę stronę... Ale chyba nic się panu poważnego nie stało, mam nadzieję? – Wystraszona blondynka była już obok niego.

– Całe szczęście. Dostałem zderzakiem w nogę – odparł Hall rozmasowując sobie goleń. – Pewnie będę miał niezłego siniaka i guza...

– Boże, żeby tylko nic więcej... – Blondynka stanęła bardzo blisko niego, nachyliła się i patrzyła na jego nogę. „He, nawet nie podarła mi spodni”, pomyślał Hall. – Bardzo pana przepraszam... – Ruszyła w kierunku swojego samochodu, ale zaraz zawróciła, trochę jakby roztrzęsiona. – Zrobiłam właśnie zakupy, spieszę się do pracy, dlatego może tak bardzo chciałam szybko wyjechać. A tu pan mi się pojawił, jak zjawa...

– Tak, zupełnie nagle... – Hall się lekko skrzywił z bólu.

– Jeszcze raz przepraszam... Ale chyba nic poważnego się nie stało, co? Czy tylko ta noga pana boli? Bo chyba nie jest złamana? Pewnie tylko stłuczona, co?

– Nie, gdzie tam zaraz złamana... – Hall znowu się schylił, żeby rozetrzeć trochę bolące miejsce.

– Ale to może trzeba do lekarza, czy co? Sama już nie wiem, co robić...

– E tam...

– Całe szczęście, że to nic poważnego...

Hall nagle oprzytomniał i wyprostował się szybko.

– Bardzo pana przepraszam, jeszcze raz... Ja już jeżdżę ze dwa lata, nigdy nie miałam żadnej stłuczki, ani nic takiego...

Blondynka czarowała go nadal miękkim głosem i wdzięcznym uśmiechem, ale nie zwracał już na to uwagi, chociaż stała stanowczo zbyt blisko niego. Rozejrzał się szybko dookoła. Na wprost zobaczył tył nadjeżdżającego busa, Volkswagen Transit, granatowy. Za blisko, za szybko. Głos blondynki stał się jakiś twardszy, bardziej zdecydowany. I stała zdecydowanie zbyt blisko niego, odsunął się instynktownie, ile się dało. Bus był już dwa metry od niego i hamował. Przesunął wózek z zakupami, odgradzając się od niego i zaczął się cofać. Usłyszał jakieś wołanie z boku, jakieś „stój” czy coś takiego i zerknął w tamtą stronę. Między samochodami biegło w ich kierunku dwóch dużych facetów w czarnych marynarkach, pod krawatami. „Łyse pały z siłowni”, jak ich czasem nazywał. Biegli i rozglądali się uważnie. I mieli już rozpięte marynarki, szukali czegoś po koszulach. Jeden mówił coś do mankietu swojego lewego rękawa. Transit ruszył głośno i pognał do przodu. Hall odwrócił głowę. Blondynki już przy nim nie było. Czarne garnitury miały jeszcze kilka metrów slalomu między autami. Nissan z blondynką ruszył ostro do przodu. „Łyse pały” stanęły. Jeden, ten bez radia, zawrócił biegiem do swojego samochodu, drugi podchodził do Halla, rozglądając się bacznie dookoła, z „gnatem” w dłoni i gadał coś do swojego lewego mankietu.

– O kurwa... – wyrwało się Hallowi mimowolnie.

Wszystko to trwało raptem kilkanaście sekund. Blondynka zbyt długo go czarowała. Przypomniał sobie, że coś przecież trzymała w ręce. Kluczyki? Nie... Coś ostrego... Igła. Trzymała małą strzykawkę. A jak zobaczyła nadbiegających „łysoli”, odpuściła sobie. Transit też. Nawet nie otworzyli drzwi. Parę sekund później leżałby pewnie zapakowany w środku... Chłopaki od Griffina byli jednak na miejscu, czujni. Szok, normalnie. Zapomniał o takiej ewentualności, tak długo nic się nie działo... W sklepie ich nie widział, ale to nic nie znaczy... E, zwieją im, to pewne. Jeszcze jeden samochód, blokujący przejazd, z jakimś wynajętym „frajerem”...

– Kurwa mać, co tu się wyrabia... – powiedział do siebie Hall kiwając głową i rozglądając się uważnie. „Łysol” powoli, czujnie podchodził do niego. „Będzie musiał poczekać na zmienników. A zanim tu dotrą... to się spóźnię do ambasady. Cholera... A jeszcze Stella... Kurwa”...

– A żeby was cholera... – Hall podjechał wózkiem do swojego samochodu, otworzył bagażnik i zaczął przeładowywać zakupy.

– Wszystko w porządku? – Usłyszał głos „łysola” stojącego obok.

– Jasne...


28.


– E tam, przesadzacie... – powiedział Hall i machnął lekceważąco ręką. – Cały czas myślę o tej cholernej Australii...

– No... – Teresa pokiwała głową na potwierdzenie. – Jeszcze i to.

Stella chodziła tam i z powrotem po swoim gabinecie, a oni siedzieli, wpatrzeni w trzy duże ekrany ze zmieniającymi się obrazami z kamer przemysłowych.

– Że też, kurwa, mi to umknęło... – Wyraźnie podenerwowana Stella zawróciła przy oknie i ruszyła w kierunku drzwi, bo w ten sposób spacer był najdłuższy, jakieś czternaście kroków. – Nie mogę sobie darować...

– No daj ty spokój. To czysty przypadek – powiedział Hall wzruszając ramionami. – Ja nie o tym... O niej myślę cały czas... No i co my mamy robić? Co? Dziewczyny?

– Co się głupio pytasz? Wiadomo – odparła Teresa, bębniąc palcami o blat biurka.

– Wiadomo, wiadomo. A jakby tak twój Tomek „zmajstrował” coś na boku, jakieś „bobo”, to co byś niby powiedziała, hę?

– Chybabym go najpierw zabiła. – Spojrzała na Halla ostro, poważnie.

– Tak. A ja kogo mam ukatrupić?

– Cicho, kurwa... – warknęła Stella, nie przestając chodzić.

– A może by tak zdobyć nielegalnie jej próbkę, co? Będziemy wiedzieć wcześniej. Stella, masz tam kogoś?

– Pewnie, że mam... Niech cię szlag trafi, Hall, już to miałam na końcu języka... – Spojrzała na niego ze złością. – Kurwa... Jasne, zaraz to zorganizuję, dobry pomysł... Ale przez to twoje wieczne gadanie uciekło mi coś ważniejszego, diabli nadali...

– Teresa, tę moją próbkę kontrolną masz jeszcze, nie? A jak Stella podeśle tej Małej, to zrobisz test na ojcostwo...

– Nie ucz mnie mojej roboty, co?

– Dobra, dobra...

– Niech cię cholera... – Stella spojrzała na niego, zagniewana.

– Później sobie przypomnisz. Gadajcie lepiej, wiedźmy jedne, jak to jest z waszymi dziećmi. Wiedzą?

– Już całkiem zdurniałeś? – Stella zmierzyła go bardzo zimnym spojrzeniem.

– Tobie odbija, widzę. Jak możesz powiedzieć coś takiego kilkuletniemu dziecku, palancie jeden? – dołączyła do niej Teresa.

– Stuknij się w ten durny łeb, Hall. I nie wkurwiaj mnie... – Stella wykręciła przy oknie i zawróciła.

– No jasne... Dobra. Wojtek wie. A Tomek?

– Nie.

– Nic?

– Nic. A po co mu to wiedzieć? – Teresa wzruszyła tylko ramionami.

– I jak ty tak z nim, co?

– Normalnie, ośle jeden. Nie musiałam, to nie mówiłam. Będzie na to czas, proste.

– Hm... – Hall uniósł brwi, zdziwiony. – Dziwne.

– Ja mam normalną, spokojną rodzinę. Tomek ma warsztat samochodowy, ja swoją pracę tutaj, piątka dzieci... Mam obstawę, Tomek i dzieci też, ale żyjemy normalnie. Nikt mnie nie porywa.

– A ja sam pcham się im w łapy. Jasne.

– Przestań.

– No dobra... Nie ma co... – Stella podeszła do swojego fotela i usiadła wreszcie. – Zajmę się wszystkim, jak zwykle. Griffin już tu pędzi... Wszystkie inne dojścia do nas są mocno zabetonowane. Nic nie wyjdzie... Poza takimi przypadkami, widzisz, Hall. No, to już jest poza naszym zasięgiem... Teresa, tak szybko jak się tylko da, dostaniesz materiał do testów. Hall, poczekasz tu na Griffina, nie ma zmiłuj. Dzwoń do Jane, że się spóźnisz.

– Już dzwoniłem.

– Mówiłeś jej?

– Zwariowałaś, Teresa?

– No.

– Wzmocnią nam ochronę, to pewne... Chyba, że to „podpucha” samego Griffina, żeby centrala przypadkiem nie myślała o zluzowaniu nam obstawy czy cięciu kosztów... Ale nie sądzę... To za głupie na niego. – Stella głośno myślała.

– No dobra. To ty mi powiedz jedno. Testowali naszą ochronę, czy naprawdę chcieli? – spytał Hall.

– Test. Tak myślę. Ale strasznie głupi... Ktoś poszedł na wariata. Ale kto? Oni sami, czy...

– Posrane to...

– Dokładnie. Wiadomo, że mamy „ogony” – powiedziała Teresa wzruszając ramionami. – Stałe trasy, dom, zakupy, szkoła, praca... Jak wyjazdy, to jadą z nami...

– Widocznie ciśnienie komuś skoczyło.

– Chyba tak.

– A nasze „krety”? – spytał Hall.

– E, nie. Grzesiek mi mówił wczoraj, że trafił coś na zewnątrz, ale nie wiem dokładnie co. A nasze są spokojne. Właściwie, to Maryla coś trafiła...

– Aha...

– A ja się boję, że to jakieś ich wewnętrzne rozgrywki – powiedziała Teresa, wracając do lustrowania ekranów. – Ilu ludzi o tym wie? To pewnie ze dwieście osób, albo i lepiej.

– Ehe... To najbardziej prawdopodobne – zgodził się z nią Hall.

– O dwieście za dużo. Nie licząc naszej obstawy. Niby nic nie wiedzą, ale... Coś tam przecież wiedzą. A w centrali?

– No, może od nich, poza Markiem coś tam... – Stella wzruszyła ramionami. – E... Śmierdzi mi to... Jak dobrze pójdzie, za rok taka historia nam nie umknie. Jak „Czwarta” się sprawi... Dobra, na razie trzeba robić po staremu...

– A ja muszę potrenować.

– Ani mi się waż. Jesteś jajogłowym i tak ma zostać.

– Jasne.

– Masz łazić w garniturku i robić za „doktorka”.

– Oczywiście... A co ty tu masz za włos na tej marynarce? Jane? Ona chyba ma krótsze... – Teresa sięgnęła delikatnie palcami jasny włos, który przyczepił się Hallowi do ubrania, uchwyciła go i przyglądała mu się uważnie. – I jakby nie ten odcień...

– Jaki włos, jak marynarkę odebrałem dopiero co z pralni chemicznej. – Hall obserwował Teresę, zdziwiony.

– Z jakiej pralni? – Zerknęła na niego, potem położyła włos na blacie biurka.

– Z chemicznej. Dzieciaki mnie pobrudziły w domu keczupem, to oddałem... Zaraz... Zaraz... Ta blondi pochylała się nade mną na parkingu, coś gadała... Miała już pewnie strzykawkę w dłoni... Cholera, to może być jej...

– Ta z parkingu? Z tej akcji, Hall? – dopytywała się Teresa.

– Jesteś pewien?

– No tak.

– Poważnie? – spytała Stella, chcąc mieć pewność.

– No, chyba, że kogoś z pralni. Tam też jest blondynka, wydaje ubrania... Ale zafoliowane...

– No to ja to sobie sprawdzę. – Teresa położyła na włosie długopis, żeby przypadkiem gdzieś nie uciekł. – Zaraz to sprawdzę... Ale... Jak? Odebrałeś marynarkę i od razu ją założyłeś?

– A, jakiś bachor pobrudził mnie w sklepie lodami... Tamtą marynarkę zostawiłem do czyszczenia, a że tę właśnie odbierałem, to ją założyłem od razu. Miałem zaraz jechać do ambasady, nie? Potem do Firmy i do domu.

– Ale z parkingu przyjechałeś od razu tutaj, z obstawą?

– No tak. Jeden został ze mną, a drugi puścił się w pościg, ale pewnie nieudany. Pięć minut później przyjechały dwa radiowozy i przyjechaliśmy od razu tutaj.

– To albo ona, albo ktoś z pralni, ale raczej wątpliwe... Idę do laboratorium. – Teresa wstała, ujęła włos w palce niczym jakieś trofeum i wyszła z gabinetu.

– Jeszcze mnie czeka ambasada...

– Mark już to załatwił. Poczekają – powiedziała Stella wzruszając ramionami. – Lada moment powinien tu być, a kwadrans później jedziecie do Warszawy i wracacie do Łodzi, to pogadacie sobie po drodze. On i tu i tam musi ustawić paru ludzi do pionu.

– No tak... Tak.

– Jakoś, kurwa, nie wierzę w zbiegi okoliczności, Hall. Musimy być bardzo ostrożni, rozumiesz?

– Pewnie, że tak. Mnie też coś tu śmierdzi.


29.


– Jadłaś już śniadanie?

– Jasne. Czuję się jak jakiś tucznik. Wszyscy by mnie na okrągło karmili.

– To chodź do kuchni, zrobię sobie bawarkę. – Paula i Łucja weszły do dużej, nowoczesnej kuchni, gdzie dominowała stal nierdzewna, jasne drewno i szare kolory. – Nasze dwa chłopaki wyjechały, zostałyśmy same.

Paula włączyła czajnik elektryczny i usiadły sobie na stołkach barowych przy długim kuchennym blacie. Łucja w dosyć obcisłym ubraniu, w zaawansowanej ciąży, Paula w luźnych, domowych ciuchach.

– A gdzie oni właściwie pojechali, Paula?

– E... nie wiem jak to się nazywa. Zapomniałam. Chyba jakoś na Ka... No, coś tam związane z pracą. Jakiś wywiad środowiskowy, czy coś takiego...

– We dwóch?

– Widocznie musieli. Nie wiem dokładnie, Łucja. Mało mnie to teraz interesuje.

– No, Szymek ważniejszy, pewnie.

– Ehe... To co? Chcesz coś?

– A, zrób mi herbatę. O której ma być ta pielęgniarka?

– Za pół godziny, mniej więcej. Spać mi się chce, ale nie mogę pić kawy na razie. Ważyłam go dzisiaj, zaczął już przybierać. W środę go urodziłam, równo tydzień temu, ważył trzy sześćset pięćdziesiąt. Potem trochę zjechał z wagi, jak wróciłam tu z nim na Święta ze szpitala. A dziś, przed karmieniem, miał już trzy siedemset.

– Rośnie chłopak.

– No... Dzisiaj pierwsza kąpiel, jak przyjdzie ta pielęgniarka. Tobie też się to przyda... Wreszcie schodzi ze mnie ten cały stres. Dzisiaj przespałam caluteńką noc, pierwszy raz od dawna.

– To dzisiaj Olo wstawał do Szymka?

– Jest ojcem? No. Nawet mu zmienia pieluchy...

Zaśmiały się obie, bo oczami wyobraźni zobaczyły Ola w tej sytuacji.

– A nie bałaś się... No wiesz...

– Że urodzę jakiegoś odmieńca? Pewnie, że się bałam. Ale nasze dziewczyny w Łodzi już rodziły wcześniej, nie?

– No tak, tak...

– To jaką chcesz? Sypaną? – Paula wstała z krzesełka i zajęła się przygotowywaniem herbaty. – Łucja, ty myśl racjonalnie. Jest tyle różnych chorób, przypadków... Taki bezdech, na przykład. Nie wiadomo dlaczego, dziecko nagle przestaje oddychać. Tysiące chorób... Ale wszystkiego przecież nie ogarniesz. I tak jesteś cały czas w stresie, a ty jeszcze myślisz o tym... To akurat żaden powód do zmartwień... Łucja, Łucja... – Paula przygarnęła ją do siebie ramieniem i pocałowała z czułością w skroń.

– Ale jak sobie pomyślę... Nie no...

– Dostałaś się do gniazda kosmitów, ba, sama już się stałaś kosmitką, poniekąd. A jeszcze rok temu, co?... – Paula przysiadła obok i spoglądała na Łucję z łagodnym uśmiechem.

– Obłęd.

– Daj spokój. Na razie pewnie nie znajdziesz czasu, żeby namalować mój portret, co? Karmiąca matka–Polka. Kosmitka...

– Choćby zaraz. Van Dycka na pracę dyplomową mam już gotowego, oryginalnymi farbami, pracę pisemną też, skończyłam nad ranem, żaden problem. Do obrony mam wolne. Co z ciebie za kosmitka, Paula?

– Całkiem normalna, myślę. Będziesz malować, to żadne głupoty nie będą ci chodzić po głowie.

– Namaluję, Paula, namaluję. Zaraz przyniosę wszystko. Albo lepiej, jak ta pielęgniarka już pójdzie i zrobimy sobie sesję. Nie będzie ich parę dni przecież... Tomek jest taki... Taki... Jak on może być kosmitą? Niemożliwe po prostu...

– No, trafił ci się facet, wiem. Tyle, że stamtąd. Tak myślę, każda by go chciała. A dostał się tobie, Łucja... Powinnaś być zadowolona z życia. Wszystko idzie dobrze, bardzo dobrze nawet.

– Oprócz jednego.

– A tam. Wymyślasz. Masz termin na czwartego lipca, tak? Myślisz, że ci przejdzie po tej dacie? Twój syn będzie miał dwadzieścia lat, a ty też się będziesz o niego martwić. Łucja...

– No tak, masz rację. Co za życie...


30.


Gabinet Halla nie był zbyt imponujący. Raptem ze dwanaście metrów kwadratowych, na których mieściło się biurko (dosyć zaśmiecone „papierologią stosowaną”, jak sam to nazywał), dwa fotele, komoda i szafa z przesuwanymi drzwiami. Na komodzie królował ekspres, bo Hall lubił dobrą kawę, z pięć razy dziennie pił swoje ulubione espresso. Na blacie dużego biurka obok sterty papierów, teczek i trzech segregatorów była jeszcze klawiatura, monitor i laptop. Wszystko to zajmowało tyle miejsca, że ledwie zmieściły się tam dwie małe filiżanki kawy, którą popijali Hall i Mark Griffin.

– Dobra. Jak mówisz, że to nikt od was...

– Popieprzyło cię chyba, Hall. Już zdążyłem wszystko sprawdzić. Zawsze są jakieś wewnętrzne rozgrywki, tarcia, u nas też. Ale nie do tego stopnia, chłopie. Dobrze wiesz, jaką to ma wagę i jakie to pieniądze. Grube, grube miliardy.

– Stella też tak mówiła, mniej więcej.

– No. To, co wydajemy na waszą ochronę, to pikuś. Ułamek procenta. W ogóle do głowy nikomu nie przyszło, żeby robić tu jakieś oszczędności. Za trzy, cztery lata, to co innego. Bo nasze badania idą tak do przodu, że to, co można by z was wyciągnąć, będzie mało ważne. Ale jeszcze nie dziś, chłopie, nie dziś.

– A za cztery lata mogą nas sobie porywać, tak?

– Też nie, ale tamta strona będzie sobie doskonale zdawała sprawę z tego, że lepiej zaatakować nas gdzie indziej.

– A teraz to niby co? Testowanie?

– Na to wygląda. Sprawdzam swoimi kanałami, czy komuś z naszych nie odbiło, ale postawiłbym na to jakiś jeden procent. Ty wiesz, jaka panika była w Firmie? A politycy? Mieli portki pełne gówna. Cały czas jest alert, ale to i dobrze, nie można spać na służbie. No, tam ktoś się cholernie chciał wykazać, a my dostaliśmy bonus. Żeby nie spać. I potwierdzenie dla polityków wagi problemu. A tamci? To potrwa z miesiąc, może nawet i pół roku i okaże się, że jakaś obca służba ma wewnętrzny konflikt i rozgrywają coś waszą kartą. Jakieś dziwne przesunięcia, awanse, zsyłki gdzieś na zadupie... To tak na dziewięćdziesiąt procent.

– Zawracanie dupy. – Hall sięgnął po filiżankę i upił łyk kawy.

– Ty się ciesz, że im nie wyszło... I tak by nie wyszło, ale... masz tylko stłuczoną nogę, nie? Wiesz co by tu się działo, gdybyś zniknął choć na pół godziny? Piekło. Po prostu piekło. Odbiliby cię, ale... Masz wodę?

– A, jasne. – Hall wstał zza biurka i podszedł do komody. Wyciągnął z jej wnętrza dwie małe butelki wody mineralnej i postawił je na blacie, przesuwając jakieś dokumenty. – Sorki, zapomniałem.

– To było tylko testowanie, Hall. – Mark odkręcił nakrętkę plastikowej butelki i napił się wody. – Od roku macie AA plus i to pozostaje bez zmian. I co? Myślisz, że nikt o tym nie wie? Że masz dwóch goryli na stałe, Jane, dzieci... A jak Jane? Mówiłeś jej coś?

– Nie, a po jaką cholerę?

– Słusznie. Po co jej to wiedzieć? Zresztą, i tak się dowie... Tak... Gorzej z tym Grzegorzem od Stelli... Szybki jest. Od razu wyciągnął gnata...

– Dobrze, że miał kamizelkę – zauważył Hall, popijając mineralną.

– Jego szczęście. Cztery kule przez pierś i dwie w ramię. Strzelanina w centrum Łodzi... – Mark pokiwał głową jakby z niedowierzaniem. – Ale tu też pudło. Żadnych, kurwa, śladów... Może nawet i trafił kogoś, albo ci z obstawy Pawła, ale nic więcej nie mamy... Dobra, sprawa zamknięta. Coś później samo wypłynie.

– No tak.

– Gówno zawsze wypływa... Powiedz mi, Hall, dlaczego ty nie czytasz maili? – spytał Mark sięgając po kawę.

– A co, przyszło coś z Australii?

– A, ty o tym. Nie wiem... Ja mówię o tym, że od dobrego miesiąca wypisuje do ciebie jedna doktorantka, zdaje się, z Gdańska, a ty nawet jej nie odpisałeś. Nieładnie, Hall...

– Doktorantka? Jaka doktorantka?

– Natalia... Konieczna, bodajże.

– A, tak... Coś kojarzę... „Konieczna”, hm... Kurwa, Mark, ja nie mam czasu na pierdoły.

– Marek, mówiłem ci ze sto razy.

– Marek, Marek – powiedział Hall i z wyraźnym znużeniem przetarł dłonią policzek. – Czego ty chcesz, co?

– No i dlaczego ją olałeś?

– A daj mi spokój... Dzisiaj kolejny test wyszedł nam do dupy. Już rok się z tym grzebię, nie mogę trafić, a mam się zajmować... jakimiś robalami, czy czym tam...

– Pszczołami Hall, pszczołami.

– No, mówię. Testy negatywne, święta, Australia, incydent na parkingu... A ty mi zawracasz dupę jakimiś pszczołami, Marek... A co ja mam niby wspólnego z miodem, co? Co to ja, Kubuś Puchatek?

– Dziewczyna chce zlecać badania w waszym laboratorium, bo Puławy według niej są zbyt „cienkie”.

– Jakie Puławy?

– Weterynaria, Hall. Przecież to pszczoły. Tam jest jakiś Instytut, czy co...

– Aha. Nawet nie wiedziałem, że jest coś takiego.

– Mój dziadek był pszczelarzem, a ja od małego dziecka jeździłem do niego na pasiekę. Mam po prostu słabość do pszczół. To nie była duża pasieka, jakieś piętnaście uli, ale to były dla mnie zawsze wspaniałe wakacje. Dziadek był sędzią, mój ojciec też, tylko ja się wyrodziłem i zostałem agentem...

– Hm... Pomyśleć... Szara eminencja Mark Griffin i pszczoły... – Hall uśmiechnął się do gościa nieco uszczypliwie.

– Nie? Każdy ma jakąś słabostkę. O tobie mówią, że byłeś babiarzem, a teraz Jane trzyma cię pod pantoflem...

Roześmieli się obaj.

– Pewnie, że byłem... Właśnie. Byłem. Pasują mi te jej pantofle...

– Ja tak sobie pomyślałem, Hall, może byśmy się wybrali do niej na pasiekę, co? Zrobimy sobie dzień wolnego. I mnie się przyda i tobie...

– Wolnego... Jaja sobie robisz, czy co?

– Mówię serio. Dziś jest środa, święta minęły, uspokoiło się wszystko, umów się z nią na piątek, pojedziemy sobie na wieś.

– Ty poważnie mówisz?

– Jasne.

– Ale... Ja nawet nie wiem, o co jej chodzi.

– To przeczytaj te zaległe maile od niej.

– Pszczoły... Nie, ty zwariowałeś, Mark.

– Marek. Ile razy mam ci powtarzać? W piątek mamy wolne, chłopie. Umów się z nią na konkretną godzinę gdzieś na łonie natury, przy ulach... Odpoczniemy sobie.

– No dobra... Jak ci tak na tym zależy...

– Ehe.

– Dobra, przejrzę te maile. Chyba ich nie skasowałem... Dotarło coś do ciebie nieoficjalnie z Australii?

– Nie, jeszcze nic nie mam, Hall. To ciekawa sprawa swoją drogą... W ogóle nie wiedziałeś o niej?

– A niby skąd? Mówiłeś przed chwilą, że byłem babiarzem...

– No tak... Ten Smith pewnie myślał, że to jego... Niezły z ciebie gagatek, Hall... – Mark pogroził mu palcem z uśmiechem.

– A ty niby co? Zawiązałeś go sobie na supeł?

Roześmieli się i sięgnęli obaj po wodę.

– No, ale geny to geny. Jak to jest twoja córka, to... To się nie wyprzesz, Hall...

– A czy ja mówię, że nie? Tę jakąś tam Annę pamiętam jak przez mgłę. Ale... geny to geny, jak byłeś łaskaw zauważyć, bardzo odkrywczo, Mark... Sorki. Marek.

– A co Jane na to? Pewnie jest szczęśliwa, co?

– Jasne. Jest prze – szczęśliwa. Zastanawia się, jak to jest być macochą. Co za słowo...

– He, he... No, narobiło się, narobiło...

– No co? Żaden facet nigdy tak do końca tego nie wie. Chyba, że żyje w celibacie. Albo jest gejem... Nie udawaj mi tu świętoszka...

– No, to może trafić każdego, fakt. Z dwojga złego wolę tak, niż jak ten Smith... Podobno jest ich z dziesięć procent, tych Smithów, niektórzy w ogóle o tym nie wiedzą... Dobra, Hall. Umów nas na piątek. A ja będę monitorować Sydney czy już coś mają.

– Dzięki. Autostradą do Gdańska to ze trzy godziny...

– Ale na pasiekę, Hall. Co ja mam tam zwiedzać? Starówkę? Zbudowaną po wojnie?

– A, no tak. Okej, Marek, pasieka.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×