Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-02-06 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1268 |
20.
Agata i Paula zrobiły sobie przerwę w ich „konferencji” i poleciały na Ogarną, zarezerwować jakąś szybką wizytę w salonie fryzjerskim. Edi obsługiwał ekspres do kawy, a Beata z Natalią oglądały trochę mieszkanie, trochę telewizję i wyglądały przez otwarte okno, popatrując na przelewające się hałaśliwe tłumy piętro niżej. Jurek i Bartek, z kieliszkami koniaku w dłoniach, towarzyszyli Ediemu w kuchni.
– Paula... Ja skądś ją znam, tylko nie mogę sobie przypomnieć... – Bartek spoglądał na zaśmiecone podwórko przez uchylone okno. – Twarz jakby znajoma, pomimo tych naszych operacji plastycznych... A może nie...
– E, trzymali nas wszystkich osobno, wszystko „tajne przez poufne”... – zauważył Edi.
– No... Jak zawsze. – Jurek pokiwał głową z niby uśmieszkiem.
– To co? Przysłali nas tu na emeryturki? Jak myślicie?
– No, mnie to się chętnie pozbyli... – Jurek uśmiechnął się do Ediego. – Jasne...
– Za co? – Edi zmienił filiżankę.
– Nie lubię wypełniać głupich rozkazów...
– Aha...
– Nie jestem „specjalsem” jak ty... Dwa razy doszedłem do majora. I dwa razy mnie degradowali... Już się przyzwyczaiłem... Potem trzy lata w sztabie armii, ale też się mnie pozbyli i wrzucili do Akademii Dyplomatycznej. No i teraz jestem tutaj... Jako cywil.
– He, he, he... Dobre... – zaśmiał się Edi. – Nie wiedziałem. A ty, Bartek?
– Byłem w „Czerwonych Diabłach”, siedem zmian.
– O! – Edi aż spojrzał na niego, zaciekawiony.
– Nadzór nad robotami bojowymi i dronami, nic takiego. A przedtem jakieś dziesięć lat szpiegostwo elektroniczne.
– To ile ty masz lat?
– Czterdzieści dwa.
– Ile? Nie wyglądasz...
– Operacje plastyczne przecież...
– No tak...
– Skąd ja ją znam...
– Z Quan fyn Ghe. – Edi wzruszył ramionami, zajęty kawą.
– A... Jasne... To ją odbijaliśmy... No przecież...
– To ona? – spytał Jurek, patrząc na nich po kolei. – Głośna sprawa...
– No... Olo też tam był...
– Kurwa... A ty?
– Szpital...
– Aha...
– Beata też była na froncie? – Edi spojrzał na Jurka pytająco.
– No pewnie, razem ze mną w „Czerwonych”, cztery zmiany... – rzucił Bartek.
– A Natalia?
– Zszywała mnie, jako praktykantka. Znaczy, rezydentka, czy jak to... – Uśmiechnął się Jurek.
– To wy się już długo znacie, wszyscy...
– No chyba.
– Sami, kurwa, emeryci... – Edi zmienił filiżanki i teraz zajął się robieniem cappuccino. – Podpadziochy...
– Ciekawe dlaczego... A wy za co?
– Za Paulę. Niesubordynacja przecież, samodzielna akcja... Potem im się coś przestawiło... Na początku straszyli nas sądem polowym, a potem przerzucili do Akademii... No a oni, wiadomo.„Stado”, nie?
– No tak... Jasne... A ja znowu mam rozkaz, którego raczej nie wykonam...
– Coś z nami?
– Jakbyś zgadł. Mieliście być uśpieni. Ty, Olo, Karol i Ewa. Rezerwowa mrożonka.
– Dlaczego?
– Za mało wiem... Strategiczne cele Alfy nie zawsze są zgodne z ambicjami polityków, nie? Chcieli tu mieć gotowy, wierny oddział, tak myślę. Zresztą, to technicznie niewykonalne, bo bylibyście i tak poza naszą kontrolą, ambasady znaczy się.
– No pewnie... A to by się nawet zgadzało z jedną z hipotez, co do naszej misji tutaj...
– Mianowicie? – spytał Bartek, odwracając się od okna.
– Po co nas tu przysłali? Poza tym, co wiemy? Jak otworzą portal, kiedyś tam, może, to kto wtedy będzie u władzy? Wiesz? Nie. Oni też nie wiedzą.
– No, zgadza się... – Bartek popił odrobinę alkoholu.
– Aha... „Dino” swoją drogą, a tu co? Enklawa? Ewakuacja? Wakacje? – zastanawiał się głośno Jurek.
– O, widzisz... Zabezpieczają się może... No... Albo prywatna, cicha kolonizacja dla wybrańców, nie?
– Skurwiele... To dobry trop. Trzeba to dokładnie rozgryźć. – Bartek pokiwał głową.
– I co z tą „mrożonką”?
– Problem ze złymi rozkazami jest taki, że najpierw musisz je wykonać, a dopiero potem możesz zgłosić sprzeciw, nie?... Ale dlaczego w takim razie mnie tu wysłali? Przecież znają mój życiorys dokładnie... – Jurek zamieszał alkohol w kieliszku.
– To może coś innego? Trzeba usiąść przy naszych super komputerach i zrobić pełną symulację. Szczegółowo.
– He, he, he... – Edi zmienił kolejną filiżankę. – Bartek... Lena już to robi, w ramach naszej gry internetowej... Eksploracja kosmosu. Baza na Księżycu, terraformowanie Marsa, złoża kopalin na asteroidach, woda, energia słoneczna... Wyprawy do gwiazd, dla matematyków problemy liczbowe, dla teoretyków świat nauki i kosmologii... I wiele innych jeszcze scenariuszy już mamy, wstępnie na razie, oczywiście, ale jedna z gier to kolonizacja Ziemi przez „obcych”, podobnych do Ziemian. Z ich perspektywy.
– Alfa? Nasza Alfa?
– Jasne. To może być hit. Tylko trzeba to dobrze podać. Lena na to wpadła i rozwija na całego. Prawdopodobnie jej temat wystartuje jako pierwszy, pilotażowy. Poza tym, kolonizacja „Dino”, na przykład...
– I?
– Przestawiliśmy nasze sztuczne inteligencje na symulacje gier. Jedna S. I. czuwa cały czas nad naszym bezpieczeństwem, trzy inne grają już sobie wstępnie, „trenują”... Rozumiecie?
– E, dobre... Kupuję to. – Jurek popił łyk koniaku i uśmiechnął się chytrze.
– Chłopaki, co z tą kawą? Rodzicie ją, czy jak? – Usłyszeli z pokoju głos Beaty.
– Bartek, weź te filiżanki już na tacę i zanieś, a ja zaraz skończę.
– Jasne, jasne... Mocna rzecz, ta gra... Podoba mi się. Cholera...
– I skończcie już te kombatanckie gadki, co? – Doszedł ich głos Natalii. – Chcemy kawę, a nie gadanie o dupie Maryni. Okna pootwierane, a ci gadają w najlepsze...
21.
– Lena bardzo lubi ajerkoniak do kawy, może wam też będzie smakować – powiedział Edi, nalewając żółty krem do małych kieliszków na wysokich nóżkach. – Dla mnie to trochę za słodkie. Likier na bazie żółtek i cukru. I procenty, oczywiście.
– E, dobre, co ty gadasz... – Beata spróbowała trochę. – Świetne...
– No... Ale to raczej do czarnej kawy. – Natalia spróbowała likieru a potem wzięła filiżankę stojącą przed Bartkiem i popiła nieco. – No, teraz tak... Pycha... Coś nie pasuje mi to całe „cappuccino”.
– Za dużo słodyczy naraz, co? – Uśmiechnięty Edi popił nieco swojego koniaku.
– Tak jak z tymi naszymi „emeryturami” – odparła Natalia. – Właściwie dlaczego chciałeś w pierwszym transporcie tylko sprzęt medyczny i złoto? Myślałam, że komputery są ważniejsze.
– Nata. Oni tu mają świetnie wyposażoną salę operacyjną, Fundusz, ale my przywieźliśmy nowszy sprzęt, o dwadzieścia lat, nie? Full automat. Poza tym, jak ty to sobie wyobrażasz? Pojedziemy do Łodzi na operacje? Żeby wszystkich „spalić”? Ich i nas? Oni są tam jak na widelcu. A tak, możemy sobie spokojnie powyjmować wszystkie implanty, markery i tak dalej.
– A, pewnie, że tak. – Uśmiechnięty Jurek pokiwał głową z aprobatą. – Na diabła nam to tutaj.
– A komory kriogeniczne? – spytała Natalia.
– E... Wyślemy je w złe miejsce. Nieudany desant. Wszystkie się rozbiją o skały i tyle. Musimy je zdesantować, bo raporty idą przecież automatycznie... – Jurek nadal się uśmiechał.
– Fakt. To w sumie jeszcze cztery zrzuty, w tym jeden nieudany... – Beata uśmiechnęła się do Ediego. – Z autodestrukcją awaryjną...
– Raczej pięć... Przed zniszczeniem naszego statku na niewidocznej stronie Jowisza, ja bym jeszcze wykonał jeden manewr, dosyć ryzykowny, przyznaję... – zaczął Bartek.
– No?
– Przedostatnia stacja na drodze tutaj... – Bartek sięgnął po koniak. – Jakieś błędy w stabilizacji... Zeszła z kursu na kolizyjny... – Wzruszył ramionami z uśmiechem na ustach.
– A... Zabraknie im jednego ogniwa w łańcuszku szczęścia... – Natalia mrugnęła do męża.
– Jasne... – Edi pokiwał głową.
– Czterdzieści ton złota... Na utrzymanie ambasady i środki operacyjne wystarczyłoby z pięć, a siedem to już z górką... Jakie to były koszty... – Jurek zabębnił palcami o stół.
– Z dziesięć razy większe... – Bartek wzruszył ramionami.
– Ile? – spytał zaskoczony Edi.
– Przywieźliśmy tu kasę zamiast sprzętu, kurwa... Czterdzieści, Edi. W zasadzie cały korpus statku jest wyłożony kilogramowymi „cegiełkami”... Podobno ochrona przed promieniowaniem kosmicznym, wiesz?... To jakieś dwa miliardy, lekko licząc. Euro.
– No, akurat te transporty szczęśliwie wylądowały cało... – Uśmiechnął się Bartek.
– Wszystko? – spytała Natalia.
– Chyba damy radę... – Beata uśmiechnęła się do Jurka.
– Kurwa... Jak chcesz to zrobić ze statkiem, Bartek? Stąd? Da się? – spytał Edi.
– Najlepszy byłby moment tuż przed katastrofą na Jowiszu... Coś się wymyśli... Wejście w atmosferę, dysocjacje chromatyczne... Może nawet lepiej ze dwie stacje, różne... Przecież to nie my, nie? – Bartek wzruszył ramionami i dopił koniak. – To się stało już poza naszą kontrolą.
– Statek zostaje tu na orbicie jeszcze maksymalnie dwa miesiące. To cztery twarde desanty... Mamy czas... – Jurek poszedł w jego ślady. – Nie. Trzeba zrobić pięć zrzutów...
Rozległ się dzwonek domofonu.
– O, dziewczyny wracają. – Edi dokończył koniak, wstał i wyszedł do przedpokoju. Goście spojrzeli na wyciszony ekran płaskiego telewizora wiszący na ścianie i przez chwilę zajęci byli oglądaniem powalonych drzew gdzieś w jakimś lesie.
– Niezła ta wichura... – Beata dokończyła ajerkoniak. – Mówili coś wcześniej o trzech ofiarach śmiertelnych.
– No...
Edi otworzył drzwi i do mieszkania weszły uśmiechnięte Agata i Paula.
– Ale pogoda... Ludzie, pogadamy trochę i idziemy na miasto, nie? Do jakiejś knajpy na obiad, czy co... – Paula zdążała do swojego gniazda z poduszek.
– Albo na jakąś pizzę... – Agata też już siadała na swoim miejscu, z zadowoleniem malującym się na twarzy. – Pooglądać ciuchy, może nawet już dziś coś sobie upatrzycie... Jutro też zresztą...
– Zrobić wam kawkę? – spytał Edi, stojąc jeszcze w przedpokoju.
– Pewnie. Dwie małe czarne, Edi. Dzięki. – Paula sięgnęła po butelkę ajerkoniaku i zaczęła go nalewać do kieliszków. – Chcecie?
– Jasne, nalej Paula – powiedziała Natalia, wyraźnie zadowolona i w dobrym humorze.
– Umówiłyście się? – spytała Beata.
– Tak. Na środę dopiero, na rano, ale zawsze, nie? – Agata sięgnęła po swój kieliszek i łyknęła nieco likieru. – Mmm...
– Aha. No pewnie. To i tak szybko, jak się zdążyłam zorientować. – Beata poszła w jej ślady. – Naprawdę dobre... Lody też, zresztą...
– Nie? – poparła ją Natalia. – Używają tu sobie na całego, cholery jedne, he, he...
– Na środę? – Edi wyjrzał z kuchni. – Przecież w środę...
– No, dlaczego nie, Edi? – Agata obróciła się do niego. – Przecież oni mogą pojechać za nas.
– Phy... Właściwie... He, to może nawet i lepiej... Pewnie, że tak... – Edi wrócił do kuchni.
– A co? – spytała Natalia.
– Jesteśmy umówieni na środę i czwartek w kilku bankach... Nam nie jest potrzebne to cholerne złoto, tylko żywy pieniądz, nie?
– Pojedziecie jako obstawa... – dodała Paula, zerkając na telewizor. – Ale nałamało tych drzew... Że też się zdecydowaliście lądować...
– Ale to już było po huraganie. Pod latarnią najciemniej podobno, nie? – zauważył Jurek.
– Tyle tylko, że zmieniliśmy trasę przejazdu na rezerwową. Nawet lepiej, bo parking był zupełnie pusty... – dodał Bartek.
– No tak...
– Suszek... Było blisko... Ale jakby tak walnęło w czasie samego desantu...
– Coś ty, Agata. A prognozy pogody? Przecież było widać, że idzie potężna burza...
– No właśnie. A te gamonie tutaj... Trzy osoby zginęły, nie? No i ranni. I zniszczenia. Las i w ogóle... – powiedziała Beata patrząc na ekran telewizora.
– To ich sprawy... – powiedział Bartek.
– No... Nie tak do końca... Jeszcze ich, ale niezadługo i nasze. – Agata dokończyła likier.
– No... Faktycznie...
– To co? Pizza? – spytała Paula klepiąc energicznie dłonią jedną ze swoich poduszek.
– Pewnie... Wypijemy kawkę i lecimy na miasto. Jarmark jest w końcu ludzie, nie? – Agata zaraziła wszystkich swoim szczerym uśmiechem. – Jak szaleć, to szaleć.
– Jedna sprawa, bo to mnie męczy... – zaczął Jurek i trochę spoważniał. – Finansowanie. Jak wprowadziliście na rynek to wasze złoto i ile tego było?
– Jesteśmy już na minusie. Nie musimy oddawać nic Stelli, ale musimy się zasilić tym, co przywieźliście dzisiaj – wyjaśniła Agata.
– Ja nie o tym... To jest nasze wspólne, więc nie w tym problem... Ile wrzuciliście? Po sto kilo na głowę, więc trochę tego było. Jak to wprowadziliście?
– Pomoc Holdingu, na początku i teraz, zastrzyki gotówkowe. Niezależnie od nich, żeby nie zostawić żadnych śladów, zorganizowaliśmy sprzedaż naszych walorów w kilku bankach...
– Źle. Bardzo źle... – Jurek pokiwał głową.
– No?
– Aż dziwne, że jeszcze nie wpadliście...
– Bo są przerwy w łańcuchach przelewów, a ślady wskazują na kogoś innego, nie na nas.
– Pewnie, pewnie... Do czasu.
– A kto miał to robić? – spytała Agata. – Dla nas samych to były wystarczające operacje, bo wy mieliście być osobno, nie? Co innego teraz... Ty musisz się tym zająć, panie ambasadorze. Ja jestem tylko samicą alfa, zbuntowaną córeczką niemieckiego przemysłowca ze spadkiem po zmarłej matce. Ale na ile starczy nam tej legendy?
– Dokładnie tak, Jurek – poparł ją Edi. – „Trzecia” jest już zbudowana, ale my, jako całość, jeszcze nie. To co jest, to prowizorka.
– Dobra, ludzie. Podstawowe pytanie... – Agata przyglądała im się po kolei. – Ambasady nie ma. Musimy się utajnić, schować. Łączności nie ma. Zostawili nas tu samych sobie, bez konkretnych celów czy zadań. Główny nasz cel to przetrwanie. Jesteście jeszcze Alfą czy już nami? „Trzecia Nova”? Co? – Zatrzymała wzrok na Jurku.
– Właśnie weszliśmy do stada, Agata. Mówię za nas wszystkich. „Nova”.
Wszyscy patrzyli sobie głęboko w oczy przez parę sekund, jakby sprawdzając się nawzajem, potem twarze wszystkich się rozpogodziły.
– Macie jakieś zaległości finansowe? – spytał rzeczowo Jurek.
– Nie. Trochę nam brakuje na środki operacyjne – wyjaśniła Agata.
– Ile?
– Trzeba by to policzyć...
– Dziesięć kilo starczy?
– Chyba tak...
– Dobra... Zacieramy wszystkie ślady... Na maksa. I sprzedajemy detalicznie w lombardach i gdzie się tylko da pojedynczo stugramowe sztabki, po całej Europie, ze dwadzieścia kilo, żeby mieć rezerwę. Krótkie rozpracowanie, obstawa, wyłączenia monitoringu, charakteryzacja i inne takie. Żadnej „obsuwy”. Tydzień. A potem przyczajamy się gdzieś i myślimy przez miesiąc czy dwa, co dalej... Przejmujemy zrzuty i budujemy się od zera. Z historią jakieś pięć lat wstecz... Może jakieś wrogie przejęcie międzynarodowej firmy z dużymi obrotami, gdzie można będzie wrzucać po trochu to co mamy.
– No...
– Czy Holding może się w to włączyć? Raczej nie, co?
– Absolutnie nie. Stella by to bardzo ładnie ogarnęła strategicznie, Hall pewnie by dorzucił jakieś swoje pomysły, ale oni są jak na świeczniku, nie mogą – wyjaśniła Agata, kręcąc głową.
– Wykluczone. Wpadniemy i my i oni. Jedynie konsultacje – dodał Edi.
– Musimy sami wszystko zbudować, w porozumieniu z nimi.
– Tak myślałem... To kwestia skali... Czterdzieści ton złota, to nie sto kilo...
– Ile? – spytała zaskoczona Agata.
– No, netto będzie tego ze dwa miliardy euro. Lekko licząc – wyjaśnił jej Bartek. – My wszyscy dostaliśmy łącznie dwie tony na działalność operacyjną, a ambasada ma czterdzieści...
– Kurwa... – Paula też wyraziła swoje zdziwienie.
– Najlepiej byłoby po prostu przejąć jakiś bank... Może trzeba będzie pozmieniać nasze legendy, chociaż są niby dobre... Mogą nas pożreć rekiny... Pytanie, co się lepiej opłaca. Siedzieć cicho jak mysz pod miotłą, nieświadomi zagrożeń zewnętrznych i kisić gdzieś to złoto, czy... Zbudować sobie sieć bezpieczeństwa? Świetnie działającą strukturę szpiegowską, „przejąć” ciekawe tożsamości, wykorzystać nasze technologie, łączność, nasze S.I., złoto... To jest osiem miliardów, ludzie, tego się nie da wyprać bez jakiegoś wrogiego przejęcia... Bo niby po co nam to wszystko, co? Jak już to mamy... Co niby mamy tu do roboty? Nic... A jak Holding zbudował swoją pozycję tutaj?
– Ano właśnie. Oni mają super parasol bezpieczeństwa. Są nietykalni po prostu.
– O. I my też sobie taki parasol fundniemy... To opowiadajcie, jak oni to zbudowali.
– Moment. Jest jeszcze sprawa ich „służb” – wtrącił Bartek. – Mówiliście, że przechwytujecie łączność „miejscowych”. Tajną też?
– Niedaleko stąd mamy mieszkanie z masztem telekomunikacyjnym na dachu. Telefonia i internet. A trzysta metrów od tego mieszkania mają swoje siedziby i ABW i policja i urzędy. I swoje przekaźniki... Satelitów nie ruszamy, póki co... – wyjaśnił Edi z lekkim uśmiechem.
– Aha... Muszę się temu dokładnie przyjrzeć... W następnym zrzucie mamy przejąć tajne systemy łączności naszej ambasady... No... To roboty będzie... Jak wprzęgliście do tego sztuczną inteligencję? Tylko na poziomie taktycznym? Operacyjnym?
– Dla nas wystarczającym, na „teraz”.
– Za mało... To dobre na jakąś „dziuplę”. Zależy, co chcemy zbudować...
– No. Wreszcie mówicie do rzeczy – podsumowała Paula z poważną miną.
– Raczej nie ambasadę... – Jurek uśmiechnął się do niej nieznacznie i mrugnął okiem.
22.
– Dobrze go wytypowałeś, Edi... – rzekł Jurek, spoglądając na przechodzące obok nich osoby.
Siedzieli we czwórkę w samochodzie. Olo siedział za kierownicą, Jurek obok niego a siedzący z tyłu Bartek, za kierowcą, zajęty był obsługą laptopa leżącego na stoliku podróżnym przymocowanym do przedniego fotela. Obok niego siedział Edi, ze swoim laptopem na kolanach. Wszyscy poza Bartkiem obserwowali ruch dookoła.
Zaparkowali tu godzinę wcześniej, po starannym wyborze miejsca. Nie rzucali się w oczy i mieli możliwość przyjrzeć się dokładnie otoczeniu. Niby centrum miasta, a ludzi mało. Kamer też. Sto pięćdziesiąt metrów dalej, na wprost, wejście do restauracji. Cel ich dzisiejszej wizyty w Liechtensteinie.
– Ten jego przydupas też mi się nie podoba – rzucił Edi obserwując przez boczną szybę mały skwer nieopodal i kręcących się tam ludzi.
– Ehe...
– Ale jego nie mam w „chmurze”. Jakoś nie miałem możliwości.
– Później się nim zajmiemy.
– Ja bym go zostawił – wtrącił Bartek, klikając wciąż coś na klawiaturze laptopa.
– Właśnie – poparł go Olo, sprawdzając po kolei wszystkie lusterka. – Wiadomo, że „kręci” tu jakieś swoje „lody”. Lepiej, żeby nadal spokojnie działał, żadnej nerwówki.
– No... Chińska „wtyka”, myślicie? – spytał Edi.
– Jasne. – Bartek nieznacznie wzruszył ramionami, nie przestając pisać na klawiaturze.
– Będzie jeszcze sporo czasu, żeby go dokładnie rozpracować, po co go płoszyć? – dodał Jurek. – Trochę problematyczny ten cały Otto, ale... A ten z Andory?
– Za daleko. I nie jest aż tak umoczony – odparł Edi.
– Co ty chcesz, Jurek? To bardzo dobry kandydat. Dwa lata temu się rozwiódł, bezdzietny, w odpowiednim wieku... Beacie też się chyba spodoba, nie?... Duży dom, siedem milionów na różnych kontach, nie wiadomo ile w tajnych depozytach i pochowane gdzieś po kątach... – Bartek nie odrywał rąk od laptopa. – Wybrzydzasz...
– Ale gnój pracuje na trzy fronty... Cztery nawet...
– A niby kogo ty chciałeś? Portiera?
Zaśmiali się wszyscy na tę uwagę Ediego.
– Dobre... No wychodź wreszcie, gamoniu... – Olo kiwnął głową w kierunku odległej restauracji.
– O, widzisz? Jak na zamówienie – powiedział Jurek i wszyscy spojrzeli na wyjście z lokalu, gdzie pojawił się właśnie Otto Herst. Dyrektor do spraw inwestycji poprawił nieznacznie swoją marynarkę i ruszył chodnikiem.
– To co? Włączam mu nową „chmurę”, nie? – spytał Bartek i wykonał jakąś operację na klawiaturze. – Teraz już nam nigdzie nie uciekniesz, złotko... Żebyś ty wiedział, frajerze jeden, że każde twoje wejście w pole tylko wzmacnia sygnał...
– Ciekawe, dlaczego nam tego nie dali? – spytał Edi, obserwując jak Otto Herst wsiada do swojego samochodu.
– Dlaczego, dlaczego. Głupie pytanie, Edi. Ambasada to inny kaliber niż wasza mała grupka specjalsów, nie? Śliczne, autodestrukcyjne pluskwy, za trzy godziny znikną sobie bez śladu. Mają tylko uruchomić „chmurę” i tyle. Każde zbliżenie się do jakiegokolwiek pola indukcyjnego, jakiś durny kontakt w ścianie, nie mówiąc o transformatorze... – uśmiechnięty Bartek nadal dotykał klawiszy swojego laptopa.
– I sygnał rośnie – dopowiedział Jurek.
– A ja go tu będę miał już na wieki amen. – Bartek przestał uderzać w klawisze, a Edi zerknął na ekran, na którym wyświetlał się plan miasta z zaznaczoną czerwoną kropką, przesuwającą się leniwie na prawo. – Niech no tylko jeszcze gdzieś zadzwoni... Ściągniemy całą historię połączeń, od pierwszego uruchomienia telefonu...
– Super zabawki – podsumował Olo, wpatrzony gdzieś przed siebie. – Szkoda, że nie mieliśmy tego wcześniej...
– Mówi się trudno. – Jurek wzruszył ramionami. – Też mieliście przecież dobry sprzęt, chociaż nie tej klasy.
– Zobaczycie, jakie cudeńka wylądują za parę dni na tym naszym rżysku... Oni mają tu zupełnie puste częstotliwości, te nasze... No, włączył telefon. Kochany Otto... Nasze światło będzie tu śmigać bez żadnych zakłóceń...
– Włącz go, posłuchamy trochę.
– E tam. Później się nim zajmę... Niech ściąga sobie spokojnie... Nasz najlepszy kandydat.
– Wiesz, Edi – zaczął Jurek, obracając się do tyłu, – byłem trochę zły na ciebie, że dałeś sobie zdjąć odciski palców i pobrać DNA...
– Trochę mnie tym zaskoczył. A nie mogłem mu przecież odmówić, nie?
– Jasne. Ale to i dobrze. Ty zmienisz tożsamość, ja też...
– Ale że Stella na niego wyszła, no... – Edi pokiwał głową, jakby na potwierdzenie czegoś.
– Co chcesz? Bardzo dobra robota kontrwywiadowcza.
– Zgadza się. Jest w tym naprawdę świetna, trzeba uczciwie powiedzieć – potwierdził Olo.
– No bo sama dobrze wiedziała, że jej kogoś wsadzą. Jeszcze pytanie, czy nie ma innych kretów. Ja bym wsadził co najmniej dwóch – dodał Edi.
– Jasne. A teraz, z nowym sprzętem, sprawdzi sobie wszystko i wszystkich.
– Dokładnie...
– Grzegorz Zawadzki... Muszę się przyzwyczaić... – Edi uśmiechnął się sam do siebie, lustrując skwerek.
– Ja też, he, he... „Oto Herszt”, he, he, he...
– To kiedy ich „robimy”? Miesiąc nam wystarczy? – spytał Edi.
– Tak. Przejmiemy zrzuty i zajmiemy się nimi na poważnie.
– Dziewczyny wychodzą – powiedział Olo, chociaż wszyscy już to dostrzegli.
– I dobrze... To za miesiąc czy dwa będę amerykańskim „szpionem”... Musimy sobie zbudować ze dwie grupy taktyczne, z „miejscowych”, tak jak ma Stella...
– Ja się tym zajmę, Edi. Ty się koncentruj na Łodzi. Idą do samochodu.
– Dajmy im parę minut, Olo.
– Ehe... Jak chcesz „zrobić” Ottona, Jurek?
– Ma bardzo dużo informacji. Na pewno. Z tydzień będziemy to z niego wyciągać. Musi gdzieś pojechać w tym czasie, nie?
– Sam jest sobie winien. Mógł mnie nie sprzedawać Ruskim. – Edi wzruszył ramionami.
– Najpierw musimy się dowiedzieć, czy to mafia, jakiś oligarcha, czy co...
– Na jedno wychodzi. Sprzedał Ediego i tyle. Jeszcze nie wiadomo, czy to nie przypadkiem robota FSB, albo mieszanka tego wszystkiego razem, jak to u nich.
– Sprawdzimy, sprawdzimy... Andreasa też. Na kilometr śmierdzi mi chińszczyzną. – Bartek pokiwał głową z nieznacznym uśmiechem, spoglądając przez przednią szybę.
– Tydzień... Jak się dobrze zorganizujemy, to możesz wejść w jego tożsamość z marszu.
– Nie da rady, Edi. Jak niby przeszczepisz skórę na palcach? W jeden dzień? – zauważył Bartek.
– No... Siatkówka to pikuś, można mieć soczewki kontaktowe. A palce? Wiecznie nosić folię? – powiedział Jurek wzruszając ramionami.
– No tak. To nie jest jednorazowa operacja...
– Zaplanujemy mu coś. I twojemu Grzesiowi też. Rejs jachtem, na przykład... – Jurek patrzył na perspektywę ulicy na wprost.
– Żaden z nich nie pływa – odparł Olo.
– Bezludna wyspa, albo urlop w Amazonii...
– Może Gwatemala? – rzucił Bartek z uśmiechem.
– Trzeba będzie im namieszać. Jakaś konkurencja, najlepiej... – Jurek znowu wzruszył ramionami.
– No. To się zawsze sprawdza. – Edi pokiwał głową na potwierdzenie.
– Coś znajdziemy – powiedział Olo włączając silnik. – Jest sierpień. Do końca roku powinniśmy już wszystko sobie zbudować... Dobra, jedziemy...
– Mam. Mam – wypalił Edi. – Wyślemy go na dwa tygodnie do kliniki stomatologicznej, zmieni sobie zęby na cały nowy garnitur implantów. A potem jakaś infekcja pooperacyjna, drugie dwa tygodnie...
– Cholera... – Uśmiechnął się do niego Jurek. – Pewnie, że tak. Jeszcze jeden ślad mniej. I zdążymy z przeszczepem skóry na palcach... Genialne, Edi. I to już będzie kompletny Otto Herst... Nasz Otto. Brawo, panie Grzegorzu...
23.
Marlena Ostrowska była atrakcyjną, trzydziestoletnią brunetką, o typie urody który wskazywał na jakieś południowe korzenie. Gdyby nie mówiła po polsku, gdyby nie tanie ubrania z „molochów”, śmiało mogłaby uchodzić za Włoszkę czy Hiszpankę. Ale miała ostatnio tyle na głowie, że w ogóle nie myślała o ubiorze czy fryzjerze, ciągle tylko praca i praca. Wracała wieczorem do pustego domu, jadła coś, oglądała telewizję i zasypiała, najczęściej z pilotem w dłoni. Dwa, trzy razy w miesiącu miała wyjazdy służbowe, ale wtedy było jeszcze gorzej. Od rana do wieczora siedziała zagrzebana w papierach albo przy komputerze, gdzieś w jakiejś firmie.
Ciężkie jest życie audytora. Wszystkie zaproszenia na obiad należy skreślić. Żadnych prezentów. Nie nawiązywać znajomości... I te niezbyt przyjazne spojrzenia. „Co ona tam znajdzie”? Zazwyczaj znajdowała, bo była w tym dobra. Jeśli nie, to tylko znaczyło, że ktoś już nieźle się natrudził przed nią. Bo jak zaczynała kopać głębiej, analizować, zawsze coś wychodziło. Albo jakieś stare historie, albo ślady po jakimś „czyszczeniu”. Teraz też tak było. Chociaż o tyle dobrze, że tu, na miejscu, we Wrocławiu. Nie musi się przynajmniej tułać po jakichś zapyziałych hotelikach gdzieś na prowincji.
Od kiedy mama zmarła, nawet już nie ma żadnych kwiatów w domu. Zaschłyby przecież. Jeszcze trochę się pomęczy, najgorsze to zejść z kredytem do jakiejś ludzkiej wysokości... Nie ma właściwie żadnych znajomych, zero życia prywatnego. Stara panna...
No, ci to sobie znaleźli sposób na „lewe” pieniądze... Wprost nieprawdopodobne... Słupy. Jakie to proste. Zatrudniają czterdzieści osób, a w papierach jest dziewięćdziesiąt. Szok. I na dodatek płacą za te „martwe dusze” podatki, składki ZUS... Pomyśleć tylko... A robotę za te „słupy” odwalają dobre programy komputerowe do automatycznego szpiegowania w internecie. „Skąd oni mają takie oprogramowanie?”, zastanawiała się, gdy to odkryła. A potem dotarło do niej, że to przecież byli pracownicy „służb”. No bo kto zakłada wywiadownię gospodarczą? Byli szpiedzy, już na emeryturze. A skąd by wzięli takie profesjonalne oprogramowanie? Którego nie ma na dodatek w dokumentach?... Szpiedzy, jak nic. „Ubeki cholerne”...
Na dodatek, od kilku dni ma wrażenie, że ktoś za nią chodzi. To znaczy, że ją szpiegują... Jezus, Maria... Teraz robiła wszystko, żeby się nie zorientowali, że ona coś wie... Ale oni też już chyba wiedzą... I co ona ma z tym zrobić?... Zakończyć audyt „pozytywnie”?
Pięćdziesiąt „martwych dusz”, razy... pięć tysięcy mniej więcej... razy cztery lata... Nie, dłużej. No, pięćdziesiąt... Dwanaście i pół miliona... Jezus, Maria... Na trzech... To zgarnęli po cztery miliony. Milion rocznie... Mało im wysokich pensji? Wypłacają sobie po dwadzieścia tysięcy miesięcznie, samochody służbowe...
Ale jak to w ogóle możliwe? Że nikt się jeszcze nie zorientował? A księgowa? Zaniepokojona audytem, ale wiadomo dlaczego. Przeterminowane faktury, nielegalne obroty krótkoterminowe, wiadomo... Musi być z nimi w zmowie... A kadrowa? Żeby ona nie wiedziała? Niemożliwe... Pewnie, że wie... A, no tak... Praca zdalna, agenci terenowi, czy jak tam, operacyjni... Niby. Nielimitowany czas pracy... Raporty... Jasne... Ale to sobie cwanie wymyślili... No... A tu bank żąda audytu, nie ma zmiłuj...
Zamyślona Marlena nawet nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się nagle pod drzwiami swojego mieszkania. Wybudziła się z tych swoich myśli dopiero, gdy wsadziła klucz do zamka i przekręciła go dwa razy. Potem drugi klucz. Otworzyła drzwi, zapaliła światło i zdjęła kurtkę. Początek września, jeszcze ciepło, ale ona wychodzi rano i wraca dopiero wieczorem... Powiesiła ją na wieszaku w przedpokoju, a na komódce położyła torebkę. Zdjęła buty, z uczuciem ulgi. „Wreszcie”... Nareszcie w domu. Weszła do kuchni, zapaliła światło i włączyła czajnik. Jakaś herbata owocowa, kawałek chleba z... chyba ma jeszcze jakiś ser, a potem telewizor. Przeszła do pokoju i zapaliła światło. Potem sięgnęła po pilota, włączyła telewizor i usiadła w fotelu, zmęczona całym dniem pracy. Spojrzała na zegar, dochodziła ósma. Telewizor już się obudził, leciała końcówka wiadomości. Przełączyła kanał. Tu znowuż leciała powtórka jakiegoś kabaretu, widownia ryczała ze śmiechu.
– Niech się pani nie przestraszy przypadkiem. – Marlena usłyszała jakiś męski, miękki głos, spojrzała w kierunku drzwi do drugiego pokoju i zamarła z przerażenia. – Jesteśmy z kontrwywiadu, dobry wieczór. – Uśmiechnięty, przystojny facet pokazywał jej jakąś legitymację. – Nazywam się Andrzej Wroński.
– Tak jak ten zapaśnik? – wyrwało się jej nie wiadomo skąd.
– No właśnie. A to mój kolega, Adam Małysz. – Przystojniak mrugnął do niej z głupia frant.
– Dobry wieczór, pani Marleno. – Drugi przystojniak stanął obok tego pierwszego, nie wiadomo jak i skąd. – Naprawdę jesteśmy tu służbowo, droga pani, niech się pani nas nie boi.
– Możemy dać pani później na pamiątkę te nasze legitymacje, przecież to tylko papier, prawda? Ale pozwoliliśmy sobie wejść do pani mieszkania jak najbardziej służbowo i jak najbardziej serio, pani Marleno. Czy mogłaby pani trochę podgłośnić? – Marlena machinalnie podkręciła głos w telewizorze, zerkając na ekran. Nawet nie zauważyła, co na nim było. – Bardzo nam zależy na pani bezpieczeństwie...
– Trafiła pani na bardzo ciekawą sprawę, w tej ich wywiadowni... Stare, ubeckie cwaniaczki, co? Emeryci...
– My też na nich wyszliśmy. Zdalnie – powiedział pierwszy, uśmiechając się cały czas miło.
– Ale... – Marlena przełknęła ślinę i nie wiedziała, co powiedzieć dalej.
– Pani Marleno droga... – zaczął ten pierwszy, siadając obok niej w fotelu, a ten drugi na sofie, po jej drugiej stronie, tak, że siedziała między nimi. – Nie pracujemy dla nich. Nie oni nas tu przysłali, proszę się nie obawiać. Jeszcze prawdopodobnie o pani nie wiedzą.
– Jesteśmy z tej dobrej strony mocy, pani Marleno.
Ten drugi też był przystojny i miły. Pokiwał głową i przymknął na chwilę oczy, na potwierdzenie swoich słów.
– Andrzej, zrób nam wszystkim herbatkę, ale nie jakąś tam owocową, tylko normalną, dobrze?
– Jasne. – Ten pierwszy wstał i poszedł do kuchni.
– Wywiadownia gospodarcza... „Biały wywiad”. Wszystkie ogólnodostępne informacje o firmach, rozmowy z kontrahentami, legalnie zdobywane dane... Niezły biznes, prawda? I potrzebny, w dzisiejszych czasach. Czy ktoś jest wypłacalny, czy reguluje należności w terminie, czy nie ma długów... Perspektywy, prognozy... Dobra rzecz, taka wywiadownia. Dostają zlecenie i robią to, czego oczekuje klient. Rzetelna ocena firmy. A że przy okazji można zatrudnić ludzi na fikcyjnych etatach... To znaczy odwrotnie, fikcyjnych ludzi na prawdziwych etatach, opodatkowanych, oskładkowanych... A pieniądze sobie płyną i płyną... A kto to sprawdzi?... I pewnie ciągnęliby to dalej, jeden audytor przekupiony, inny zastraszony, albo jakiś wypadek samochodowy, nieznany sprawca... Ale byli na tyle głupi, albo chytrzy, te stare „szpiony”, że zaczęli szpiegować na poważnie. I to dla kogo? Stare „złogi”... Tak się mówi, nie? Przecież to idioci, pani Marleno. Gdyby nie weszli z powrotem w stare układy, nie wyszlibyśmy na nich. A pani znalazła ich „źródełko”... I spotykamy się dzisiaj u pani w mieszkaniu. I całe szczęście. Bo pani jeszcze żyje. Taka piękna dziewczyna jak pani powinna leżeć sobie gdzieś na plaży, pod palmami, flirtować z jakimiś przystojniakami, a nie siedzieć od rana do wieczora w papierach czy przy kompie. Pani Marleno droga, szkoda pani po prostu do tego. Śliczna dziewczyna z pani, naprawdę... Nawet trochę żałuję, że jetem żonaty... No dobrze... Do rzeczy. Pani Ostrowska. Proponujemy pani współpracę, mówiąc wprost, bo co tu owijać w bawełnę, prawda?... Pani mama zmarła, niestety, dwa lata temu. Wszystkie wasze oszczędności utopione. Zadłużyła się pani, żeby sfinansować operację za granicą, przedłużyła jej pani życie o rok. Niecały. Z dwustu pięćdziesięciu tysięcy zostało pani jeszcze do spłacenia dwieście jedenaście i coś tam, na dzisiaj. Ale tego długu już nie ma. To są pani weksle. – „Drugi”, jak go nazwała w myśli, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki dokumenty i podał jej weksle, pozostałe papiery położył na stole. – Pięć sztuk. Niech pani sprawdzi, bardzo proszę... I niech je pani najlepiej spali. Na stole są pozostałe dokumenty. Jak tam herbatka, Andrzej? – „Drugi” zerknął w stronę kuchni a Marlena przeglądała weksle. – Wykupiliśmy ten pani kredyt, żeby nam pani zaufała. Gdybyśmy chcieli panią „załatwić”, przecież nie robilibyśmy tego, prawda? Pani Marleno? Zgadza się? Logiczne. Przecież pani myśli racjonalnie... My jesteśmy bardzo mocno zainteresowani tym, żeby pani przeżyła. Bo jak się dowiedzą... Pani Marleno, powiem wprost. My ich chcemy „przejąć”. Ale w grę nie wchodzi żadne „wrogie przejęcie” w hollywoodzkim stylu. Bardzo subtelnie, miękko, powiedziałbym. I jest nam pani do tego potrzebna. Żywa. Czy pani mnie dobrze zrozumiała?
– Chyba tak... – bąknęła oszołomiona Marlena, odkładając weksle na stół i patrząc mu w oczy.
– Chcemy, żeby została pani naszym tajnym współpracownikiem, takim małym „śpiochem”. – Facet wpatrywał się jej w oczy intensywnie. – To całkowicie bezpieczne, zapewniam panią. Bardzo nam się przyda doświadczony audytor bankowy. Czy pani to rozumie, pani Marleno?
– No, ale...
– Ma pani wybór, oczywiście, ale dosyć mocno ograniczony, powiedziałbym...
– To znaczy?
– My mamy wobec pani bardzo konkretne plany, nie ograniczamy się jedynie do sprawy tej wywiadowni...
– Jest i herbatka. – „Pierwszy” znalazł widocznie w kuchni i dzbanek i filiżanki, cukier, cytrynę (Marlena nie mogła sobie przypomnieć, czy miała jeszcze cytryny), łyżeczki, talerzyki, tacę, jakieś ciastka (skąd?), mały słoiczek z czymś czerwonym i postawił to wszystko na stole. – Niech pani spróbuje z konfiturą z róży. Fantastyczne... – Poustawiał wszystko na stole i usiadł na swoim wcześniejszym miejscu. – Mamy już gotowy scenariusz, pani Marleno. Zamach na pani życie, pomimo tego, że wystawi pani za dwa dni pozytywną ocenę firmy. To im trochę namiesza. Nie będziemy teraz pani zanudzać szczegółami, ale wszystko jest pod naszą całkowitą kontrolą. – „Pierwszy” cały czas uśmiechał się do niej bardzo ciepło, przyjaźnie. – Będzie pani ranna, przejdzie operację, potem wyjazd na rehabilitację. W tym czasie zrobią pani delikatną korektę plastyczną twarzy, dostanie pani inną tożsamość. Paszport, dyplomy, konta i tak dalej. I wyjedzie pani do raju. Dokładnie do raju podatkowego, może Gwatemala, na przykład... Oczywiście, nie za darmo... Chcemy umieścić w pewnym banku naszego człowieka. Panią, pani Marleno. Jest pani idealną kandydatką. A że zbiegło się to ze sprawą tej wywiadowni, to trochę przypadek, dlatego musimy wszystko trochę przyspieszyć.
– Co prawda, zerwie pani wszelkie dotychczasowe kontakty towarzyskie i rodzinne, ale, bądźmy szczerzy... Bliższa rodzina... nieciekawa... Przepraszam. A przyjaciółki... Hm. Żeby pani wiedziała, co one o pani wygadują... Dług spłacony. Teraz czas na nowe życie. Gwarantuję, będzie barwniejsze.
– Jakieś Bahamy, plaże z palmami, słońce, morze, prawdziwi mężczyźni, z krwi i kości...
– Tutaj mało co już panią trzyma. I co pani ma z tego życia? Harówka od rana do wieczora, żeby spłacić dług, pani bezowocne poświęcenie... Żadnych przyjemności, życie jak w kieracie.
– To w tej chwili może być dla pani szok, my to rozumiemy, ale... Czy nie chce pani przeżyć przygody swojego życia? Poznawać fajnych ludzi, cieszyć się światem? Zwiedzać, podróżować? Przecież weksli już nie ma...
– I to nie jakieś zapyziałe hoteliki gdzieś na zadupiu. Wenecja, Paryż, Nowy Jork...
– I sklepy z markowymi ciuchami, a nie Lidl, pani Marleno, czy inny Auchan... Pani zasługuje na coś lepszego, pani Marleno...
– Ale napijmy się herbatki, bardzo proszę. My tak specjalnie dużo gadamy, jeden przez drugiego, to taka metoda zagłaskiwania, zagadywania, ale nie na śmierć przecież...
– Bardzo skuteczna metoda. Bombardowanie słowami i emocjami. Nie dopuszczamy do pani głowy innych myśli. Zależy nam na tym, żeby zgodziła się pani dobrowolnie, nie pod jakimś przymusem. Przez zaufanie, po prostu...
– Tak, tak. Zaufać nam, to jest warunek konieczny. Bez tego ani rusz. Ale przecież pani dobrze to rozumie, nawet bez tego naszego gadania, bo przecież mówimy prawdę.
– I zależy nam na pani naprawdę.
– Bardzo, bardzo. No i oczywiście, zgodzi się pani, bo jest pani mądrą kobietą. A my już zadbamy o to, żebyśmy wszyscy byli zadowoleni.
– Panią naprawdę czeka przygoda życia. Karaiby... Te weksle, które pani położyła na stole, najlepiej je spalić, tak między nami, miały panią tylko utwierdzić w przekonaniu, że można nam zaufać. A dalej pójdzie też jak po maśle. Jesteśmy pani bardzo przychylni, zależy nam na pani. No bo kto daje komuś dwieście tysięcy ot, tak? Pani przecież zna się na pieniądzach jak mało kto.
– Andrzej, przestań, przecież nie jesteśmy aniołkami. Chcemy naszą drogą Marlene zmienić w inną, równie atrakcyjną audytorkę bankową, ale na drugim końcu świata... A ta wywiadownia, e, tej sprawy już nie ma, Marlene.
– Trochę mieszamy w głowie, ale z pełną premedytacją. To taka metoda. Sprawdzona, działa. Zagadać do upadłego.
– Ale wracając do tematu, to znaczy do tej naszej wywiadowni...
– Jak już powiedzieliśmy, jesteśmy z kontrwywiadu. A co się robi, jak już się znajdzie jakiegoś szpiega? Likwiduje się go, albo wsadza do więzienia? Największa głupota jaka się może zdarzyć. Otóż nie. Przejmuje się go, prowadzi jak dziecko, za rączkę, w korzystnym dla nas kierunku. Trochę prawdziwych informacji, trochę „przeterminowanych”, trochę „fałszywek”... Tak to się robi. Co jakiś czas sprawdzanie, czy wszystko gra... To jest właśnie ta „gra operacyjna”...
– Dlatego tak wszystko zainscenizujemy, jak w teatrze czy w filmie, żeby na tym zyskać. A tu zysk będzie podwójny. Po pierwsze, przejmiemy tę wywiadownię, która de facto pracuje dla obcego wywiadu. Jak pani myśli, skąd oni mają takie oprogramowanie, co? Dostali w prezencie? I dlaczego prowadzili takie „dziwne” sprawy? Niezbyt zgodne z oficjalnym profilem firmy? No, może pani nie badała tego pod tym kątem, fakt. A po drugie, wprowadzimy panią, droga Marlene, do zupełnie bezpiecznego miejsca, daleko stąd, jako naszego „śpiocha”, czyli uśpionego agenta...
– Taki „śpioch” jest całkowicie bezpieczny, bo nie jest aktywny.
– I będzie pani normalnie pracować w bankowości, kontrolując dla nas kilkanaście kont. Nic ponadto. Gdyby były jakieś dziwne ruchy, to zrobi pani jedynie mały, delikatny manewr, który omówimy później i tyle. Na przykład, kupi pani papierosy płacąc swoją kartą, chociaż pani nie pali... Kto pani zabroni kupić paczkę fajek?... Bezpieczeństwo gwarantowane.
– Oczywiście. Zależy nam na pani dobrym samopoczuciu, Marlene. Wygodne życie, jak to w raju.
– Podatkowym, ale raju.
– Napijmy się tej herbatki wreszcie... Polecam z konfiturą, świetna...
– Ale... – zaczęła Marlena.
– No oczywiście, że o wszystko zadbamy. Pani jest naszą długoterminową inwestycją z bardzo korzystnym oprocentowaniem, proszę nam zaufać...
– A wracając do pani bezpieczeństwa w nadchodzących dniach. Cały bajer polega na tym, że pani rolę zagra nasza agentka, nawet dosyć podobna do pani. A jeszcze charakteryzacja... Ona przejmie pani tożsamość i już. Właśnie o to nam chodzi, żeby była pani bezpieczna, Marlene. My tam, na miejscu, potrzebujemy biegłego rewidenta finansowego, ze wszystkimi uprawnieniami i z doświadczeniem. Naszego rewidenta. Wejdzie pani na gotowe. A tutaj... Nie możemy ryzykować. Przecież mają panią za dwa dni postrzelić... Ledwo pani przeżyje...
– No, taka historia... Postrzelono audytorkę...
– Na pewno wykryła jakieś nieprawidłowości...
– Jakieś grube przekręty...
– Pewnie jakaś mafia...
– My chcemy, żeby pani żyła, piękna Marlene. I żeby pani była zadowolona z życia.
– A tu, na miejscu, zastąpi panią dublerka. Nasza Marlene. Musi być „na ostro”, bo tylko tak ich wykurzymy z nory. Czy wywiadownia współpracuje z mafią, czy z kimś innym... Tego akurat nie musi pani wiedzieć szczegółowo, to dla pani zbytnie obciążenie... To są emerytowani agenci, powiązani z obcym wywiadem, i to powinno pani wystarczyć. Dla nas świetnie, że ruszyli ten temat, bo wreszcie ich dorwiemy. Ale musimy ich skłócić wewnętrznie, Marlene. Będzie gorąco, a pani jest dla nas zbyt cenna...
– Świetnie się pani nadaje na naszego „śpiocha” w ciepłym kraju. Angielski perfekt, hiszpański, niemiecki, biegły rewident z papierami i z doświadczeniem...
– I z nosem, nie zapominaj...
– Marlene, jesteś dla nas jak skarb. Już dla ciebie załatwiamy wszystkie papiery. Legalne, oczywiście.
– A więc, witaj w rodzinie, Marlene.
– Bo oczywiście się zgadzasz, prawda?
– E... No...
– Ależ tak, oczywiście.
– Plaża z palmami, słońce, morze...
– Ten pierwszy szok minie, przestaniemy w końcu gadać, ochłoniesz trochę i powiesz sobie „a czemu nie?” Twoja przygoda życia, Marlene.
– Piękna przygoda. Słońce, palmy, jakiś przystojniak, plaża, morze... To wszystko jest już twoje, Marlene...
– Nie musisz nawet nic podpisywać, bo i po co?
– A za parę dni będziesz mówić tylko po angielsku, oczywiście. Jakieś dwa miesiące intensywnego szkolenia i masz odpowiedni akcent. Lekka korekta brwi, nosa, chociaż nie wiem po co... Przecież jesteś piękna... Ale tak to sobie zaplanowało nasze szefostwo...
– Będzie mniej słowiańska w wyrazie... To chyba tylko to...
– No, może i tak... No to napijmy się wreszcie tej herbatki, Marlene... A widzisz... I nadal będziesz Marlene. Jakieś francusko brzmiące nazwisko, zdaje się, nie pamiętam...
– No, to tyle... Ale się nagadałem...
– Ja też... To teraz herbatka...
24.
Zmęczony Hall wysiadł z samochodu i trzasnął z rezygnacją drzwiami swojego Lexusa. Nawet już nie dostrzegał dzisiaj, że wiosnę było dosłownie czuć w powietrzu. Powlókł się wolnym krokiem do domu, nie myśląc nawet o tym, żeby wstawić auto do garażu. Otworzył furtkę, przeszedł kilkanaście kroków i chciał zadzwonić do drzwi, ale w tym samym momencie otworzyła je Jane. Najwyraźniej w bardzo złym humorze, co dobiło go jeszcze bardziej.
– No, jest nasz „Casanova”... – zaczęła od progu, skwaszona jak cytryna.
– Cześć, Niunia. – Hall chciał ją od razu pocałować, próbując załagodzić to „coś”, co go widać jeszcze dzisiaj czekało, ale Jane wykręciła się tylko i poszła przodem, kierując się do kuchni. – Co się znowu stało, Kocio?
– Co się stało, co się stało... – Zdenerwowana Jane była już prawie przy lodówce, a Hall szedł za nią, zmęczony i zaniepokojony. – Masz, przeczytaj sobie... „Casanova” od siedmiu boleści... – Obróciła się gwałtownie i wcisnęła mu w rękę jakąś kopertę z zaciętą miną.
Hall przeczytał adres nadawcy na kopercie: ambasada Australii. „Co tam znowu?”, pomyślał.
– Australia? – spytał i zaczął wyciągać zawartość przesyłki.
– Ambasada.
– Co to... – Hall zaczął czytać na głos. – „W związku z otwarciem testamentu po Annie Smith, zamieszkałej... zmarłej w dniu... w wyniku wypadku samochodowego... wzywa się... celem”... Co takiego? – Spojrzał szczerze zdziwiony na żonę.
– No...
– Ale... Ale ja przecież nigdy nie byłem w Australii...
– Byłeś, nie byłeś...
– Zaraz, zaraz... – Hall zaczął przeglądać z uwagą dokument. – „Urodzonej”... Jane... – Spojrzał jej w oczy, uśmiechnięty, szczęśliwy, bo to przecież jakaś bzdura... „Przynajmniej jeden kłopot z głowy”, przemknęło mu przez myśl. – No przecież to nie może być moje dziecko, Jane... – Hall starał się ją objąć i pocałować, ale się nie dało. Tyle chociaż, że nieco złagodniała, jakby. – Przecież mnie tu jeszcze nie było...
– Niby tak. A ile jeszcze takich listów przyjdzie od innych twoich panienek, co? – Głos jej się zjeżył, stwardniał i teraz ciął już jak brzytwa. – Ile ty tego „porozsiewałeś”, co? Ile bab mi się tu jeszcze zgłosi? Łajdaczył się bóg wie z kim, bóg wie gdzie...
– Jane...
– Co Jane? Co Jane?... Ile było tych twoich bab, co? Setki, tysiące może, co? I myślisz, że co? Że żadna z tobą nie „zaciążyła”?
– A skąd ja mogę wiedzieć? – Hall wzruszył tylko ramionami i usiadł z rezygnacją na kuchennym krześle. Poczuł się nagle baaardzo zmęczony.
– No pewnie. Tak to najłatwiej powiedzieć. Że „nie wiem”... Kurwa mać!...
Hall tylko wzruszył ramionami, wstał i poszedł do przedpokoju zdjąć kurtkę i buty. Jane patrzyła na niego z wyraźną złością, wiedział o tym nie oglądając się. Po chwili wrócił do kuchni, nie patrząc na żonę, poluzował krawat, usiadł i sięgnął ponownie po list. Jane zaczęła nerwowo chodzić tam i z powrotem.
– Mmm... „Urodzonej”... To ona ma teraz pięć lat... Ale zaraz... Stella nigdy mi nic nie mówiła...
– To przeczytaj sobie dalej – rzuciła Jane, patrząc na niego ze złością.
– Zaraz... „Po otwarciu testamentu stwierdzono, że zmarła Anna Smith, z domu Bird, złożyła osobne oświadczenie, w którym wskazała jako biologicznego ojca swojej córki, Marthy, urodzonej”... „ Halla Galbraitha, urodzonego”... O kurwa...
– No, dotarło wreszcie? – Jane rzuciła mu kolejne zimne, złe spojrzenie.
– O jasna cholera... Oryginalny Hall...
– No i co się tak głupio uśmiechasz, kretynie? – nakręcała się Jane.
– No...
– No co?
– Kurde... – Hall nie mógł opanować ust, a przecież jego uśmiech, nawet bardzo lekki, jeszcze bardziej denerwował Jane.
– Co, palancie jeden?
– No, niby nic...
– Że tamten Hall też „rozsiewał”, co?
– Hm...
Hall westchnął ciężko i ponownie zagłębił się w lekturę listu z ambasady.
– Anna Smith z domu Bird... Bird... Bird... Cholera, nic mi to nie mówi... Anna... Ty wiesz, ja już mało co pamiętam z tej mojej legendy, nigdy mi nie była potrzebna...
– No... A ja się zastanawiałam, czy nie pogrzebać trochę w twoich korzeniach... A tu masz... „Korzeń”, kurwa mać!... Niech cię diabli...
– A po co ci to?
– A co Stasiowi powiesz jak się spyta, dlaczego nie ma dziadka? Ani ciotki, ani żadnego wujka, nikogo z twojej rodziny?
– Nie ma i tyle – powiedział spokojnie Hall wzruszając ramionami. – Jest babcia Ela i bardzo dobrze. Właśnie. Jak dzieci?
– Śpią już.
– Staś też?
– Też, też. Latał jak szalony cały dzień, zmęczył się, to teraz śpi.
– I dobrze... Siadaj Jane, nie łaź tak...
– Siadaj, siadaj... – Jane usiadła na krześle obok, jednak nadal była cała spięta i zdenerwowana. – Ty wiesz, co to znaczy?
– No wiem, wiem. Że mam córkę. Że MY mamy, Jane.
– No przecież...
– Geny to geny.
Umilkli na chwilę, myśląc o całej tej sprawie. Po chwili Jane wstała i podeszła do lodówki.
– Ty stuknij się w ten durny łeb – zaczęła ostro. – Jaka córka? Ani twoja, ani tym bardziej moja. Córka... Też wymyślił... – Otworzyła lodówkę i wyjęła z niej garnek. – Zrobiłam zupę gulaszową. Chcesz? – Przeszła parę kroków i postawiła głośno garnek na palniku, potem włączyła kuchenkę.
– Pytanie... Pewnie, że chcę. Jestem zmęczony i głodny jak cholera... Ale prawnie i biologicznie to moja córka, Jane.
– Co ty gadasz, głupolu jeden... – Jane wyciągnęła dwa talerze z wiszącej szafki i postawiła je, jeszcze głośniej, na stole. Aż dziwne, że się nie rozleciały. Potem znalazła dwie łyżki w szufladzie i położyła je obok talerzy. – Prawnie, to jeszcze, ale biologicznie?
– Pewnie, że tak, Jane. Jak to się mówi w łacinie... W zastępstwie, czy jak...
– Wariactwo. Zupełne wariactwo... – Jane usiadła na chwilę, ale za moment znowu zaczęła nerwowo chodzić po kuchni. – „Per procura” chyba...
– Może. Ta łacina tutaj zawsze mnie wkurzała. Nie dość, że zamiast symboli, jak u nas, są łacińskie nazwy, to jeszcze te zwroty, przysłowia, powiedzonka... W zastępstwie... Zrobili mnie Hallem Galbraithem, to muszę już nim być do końca. Genetycznie to przecież niby moja córka, tak czy siak... Ja pier... Ale się namieszało...
– No dobra. To opowiedz mi coś o tym oryginalnym Hallu. Nigdy o to nie pytałam, bo i po co niby? – powiedziała spięta Jane, siadając na krześle.
– Hm... Trochę już zapomniałem... Ta... Anna Smith, na przykład... Może i była, diabli ją wiedzą... Hall Galbraith. Urodzony dwudziestego pierwszego marca osiemdziesiątego drugiego roku w Sydney. Mam trzydzieści sześć lat i osiem dni, jak widzisz... Tego samego dnia urodziłaś Stasia... – Hall nie mógł sobie odmówić, złapał Jane za rękę i pocałował ją w dłoń. Pozwoliła mu na to, co go bardzo ucieszyło. – Taa... Dziadek, Antoni Wróblewski, emigrant. Dostał się jakoś w czasie wojny do Australii. Poznał swoją żonę, Danutę, też Polkę. Mieli troje dzieci. Johna, Andrew i Kathy. A ta poznała Wiliama Galbraitha, pobrali się, mieli syna, Halla, zginęli w wypadku samochodowym. Same wypadki, co? Hall był wychowywany przez babcię i dziadka, studiował medycynę, specjalizację znasz. Z wujkami nie utrzymywał kontaktów, jakaś rodzinna historia, pewnie chodzi o pieniądze... Hall od dwa tysiące siódmego do dwunastego pracował jako toksykolog w Sydney... – Jane wstała, zamieszała zupę w garnku chochelką i usiadła z powrotem przy stole. – W styczniu trzynastego, pięć lat temu, w australijskie lato, poleciał sobie na wycieczkę do Tajlandii i już nie wrócił do Kangurów. I tyle. A gdzie tu jakaś Anna Smith, czy Bird właściwie?
– No właśnie. A jak ty wszedłeś w tę tożsamość? Stella go „załatwiła”, czy jak?
– Nie. Trzeba by jej spytać o szczegóły. Ja wiem tylko tyle, że Hall był hazardzistą. Przegrał jakąś dużą sumę w kasynie. Podobno coś tam sfałszował, jakieś dokumenty czy co, nie wiem dokładnie. Zarobił coś tam, pospłacał długi i znowu zaczął grać. I oczywiście znowu „wtopił”. Pożyczył kasę od jakiegoś lichwiarza, czy od mafii, znowu przegrał... A Stella wykupiła jego długi i chciała go „przerobić”. Jak i po co, nie mam pojęcia. Tyle tylko wiem, że zwiał jej z nowymi dokumentami, fałszywkami. I znowu wylądował w jakimś kasynie, czy gdzie on tam seryjnie przegrywał pieniądze. Znowu się zadłużył, ale go dopadli i załatwili. Mafia, czy kto tam. W Singapurze czy gdzie. Ale już po korekcie plastycznej twarzy i z nowymi papierami, od Stelli. Nie zabili Halla Galbrighta, tylko jakiegoś hazardzistę, rozumiesz?
– Aha... – Jane wstała od stołu, wyłączyła kuchenkę i nalała dwa talerze zupy, potem usiadła z powrotem przy stole.
– Oryginalny paszport miała Stella. I, oczywiście, jego DNA. Nie był notowany, więc nie zawracała sobie głowy jego liniami papilarnymi. Zresztą, może nie było takiej możliwości, nie wiem. Zebrała szczegółowy życiorys, ale miałem zerwać wszelkie kontakty z Australią. Pojawiłem się wirtualnie w Europie, to znaczy płatności kartą kredytową i takie tam... A. No i dostałem niby spadek po dziadku, o którym było wiadomo, że jest chytry, ale nie było wiadomo, ile zostawił wnuczkowi. Okazało się, że dużo. – Hall zaczął jeść zupę, Jane też sięgnęła po łyżkę. – Stella wynajęła aktora, który pojechał odebrać spadek, nie kontaktując się z nikim. Hall porzucił pracę, zerwał wszystkie znajomości i przeniósł się do Londynu. Został tam do kwietnia trzynastego. Potem pojawił się już w Łodzi, z legalnymi pieniędzmi. Jak znam Stellę, dołożyła pewnie jakieś wysokie wygrane w kasynach, żeby wyprać trochę kasy przy okazji. I w kwietniu Hall, czyli już ja, założył z innymi z Alfy Holding i Fundusz.
– Jedz.
– Stella na pewno zadbała o wszystkie szczegóły... Martha Smith... – Hall sięgnął jeszcze raz po pismo z ambasady. – Dziesiąty lipiec trzynastego. Pięć lat prawie... Ale jak to jej umknęło?
– Jak, jak. Dziewczyna zaszła w ciążę, facet ją rzucił, to poszukała szybko drugiego. Wyszła za mąż, dziecko ma jego nazwisko, a u notariusza złożyła oświadczenie o prawdziwym ojcu, biologicznym. Ten Smith mógł nawet o tym nie wiedzieć...
– No tak, to wyjaśnia sprawę... Dlatego Stella nic mi o niej nie przekazała... Przynajmniej ja sobie nie przypominam... Sam nie wiem... Znasz Stellę. Ona by nie przepuściła takiego bubla przez swoje sito... To jedyne sensowne wytłumaczenie... Dobra ta zupa... Pycha.
– Jedz, jedz. To co my teraz zrobimy?
– Co... Nie wiem. Niunia, naprawdę nie wiem... – powiedział Hall, podnosząc na sekundę ramiona.
– Ja też.
Przez chwilę jedli w milczeniu węgierską zupę gulaszową.
– Zupełnie... – Jane odezwała się jako pierwsza.
– No...
Zupa była chyba dobra nie tylko w smaku, bo jakoś uspokoili swoje nerwy na tyle, że Jane nie patrzyła na Halla tak groźnie jak na początku rozmowy.
– Tylko co dalej, ty mi powiedz...
– A skąd ja mogę wiedzieć, Kociątko moje... W tym piśmie nie ma żadnej wzmianki o tej Marcie. Czy jest w sierocińcu, w rodzinie zastępczej, czy u krewnych... Nic.
– A może to jednak nie twoje? Jakaś pomyłka?
– Coś ty. Taka dziwaczna sprawa? I na dodatek teraz miałoby się okazać, że to jednak nie ja?
– No tak. To już by było bardzo dziwne...
– I podejrzane. Jeżeli ona wskazała Halla...
– Jezus Maria... Jeszcze i to...
– No właśnie... Jeżeli ja nie jestem Hallem Galbraithem, to kim ja jestem? I co na to Griffin? Co? – spytał Hall, patrząc żonie prosto w oczy.
– Boże... Jest gorzej, niż myślałam...
– Ale, jeżeli się okaże, że to ja, to to tylko wzmocni moje papiery... Jasna cholera... Popierdolone to...
– Nie przeklinaj.
– Dzieci śpią przecież...
– To co? Nie przeklinaj i tyle.
– Ehe... No tak. To co dalej?... Mądralińska Zuza by się tu przydała...
– Już powinna tu być.
– Mówiłaś jej?
– Przez telefon?
– Fakt.
– Po to im kupiliśmy dom po sąsiedzku, żeby była pod ręką. Ona i Karol.
– No... Dobra ta zupa... Jedna z moich ulubionych...