Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-05-01 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1391 |
Zapewne wielu ludzi chciałoby umieć robić coś, czego nie potrafią. Nie są to umiejętności życiowo ważne, ale drobnostki, o których mówi się: „Fajnie byłoby umieć... ”. Mówi się tak, wzdycha i na tym koniec. Na przykład może to być jazda na nartach, gra w szachy, robienie na drutach lub rysowanie.
Marzeniem Łukasza była gra na jakimś instrumencie. W najbliższej rodzinie nikt tego nie umiał. Jego rodzice i rodzeństwo mieli wręcz przydeptane uszy, ale za to wujek śpiewał i gwizdał po całych dniach; grał też na akordeonie. W chwilach wolnych od pracy, a szczególnie w niedzielne popołudnia, siadywał na ławce przed domem i wycinał różne melodie. Czasem przychodzili jego znajomi, przynosili wódkę i wtedy muzykę słychać było do późnej nocy. W takie dni mały Łukasz siadał w pobliżu, patrzył i słuchał. Wujek miał spracowane ręce o tak grubych palcach, że naciskanie nimi pojedynczych klawiszy wydawało się niemożliwe. A jednak, jego paluchy biegały po klawiaturze i wydobywały z niej, co chciał. Grając, patrzył w niebo i mocno kołysał się w takt rozciągania miecha. Wyglądał jakby grał dla całego świata, lub tylko dla siebie – na pewno nie dla słuchających. Łukaszowi najbardziej imponowało to, że wujek wcale nie spoglądał na instrument, a melodia leciała sama. Zazdrościł mu tego i w cichości ducha też chciał tak grać.
Nie wiadomo jak, ale rodzice poznali marzenia chłopca i któregoś dnia ojciec przyniósł mu mały dziecięcy akordeonik.
– Masz. Próbuj – powiedział poważnie. – Gdy zobaczę, że się bierzesz do grania, to ci go kupię i poślę cię na lekcje. Tylko nie popsuj, bo to pożyczony.
Instrument był perłowego koloru z czarnym miechem i w czerwonym futerale. Cudeńko! Łukasz założył na ramiona pasy, rozciągnął miech i przycisnął jakiś klawisz. Akordeon zagrał! Było dobrze. Teraz tylko musiał – tak jak wujek – zagrać jakąś melodię. Z tym było gorzej, bo naciskał klawisze, ale melodii z tego nie było. Zmagania z instrumentem potrwały jeszcze przez kilka dni i w końcu chłopiec doszedł do wniosku, że granie to nie jest prosta sprawa. Musiałby chodzić na lekcje, ćwiczyć godzinami, a to mu się nie uśmiechało. On chciałby od razu grać.
Pamiętał przecież, jak uczył się jazdy na rowerze. Któregoś dnia pod nieobecność matki wziął jej damkę i ruszył nią w świat. Ów świat skończył się po przejechaniu metra wywrotką i potłuczonym kolanem, ale pod wieczór Łukasz umiał już przejechać spory kawałek. Co prawda, za samowolne wzięcie roweru, zgięcie błotnika i pobrudzenie spodni smarem dostał lanie, ale jeździć już trochę umiał.
Akordeon nie dał się obłaskawić w ciągu jednego dnia, więc zapał niedoszłego muzykanta wygasł i instrument poszedł w odstawkę.
Gdy Łukasz był w liceum, do Polski zaczęły docierać wieści o Beatlesach, a wraz z nimi moda na gitary. Oczywiście wszyscy młodzi chcieli na nich grać, ale nikt ich nie miał. Pierwszą gitarę zdobył kolega Łukasza z klasy Bogdan i zaraz zaczął chodzić na lekcje gry. Trzy razy w tygodniu paradował przez pół miasta, niosąc instrument w pięknym czarnym futerale. Nie wiadomo, jak szła mu nauka, ale już samym chodzeniem z gitarą wzbudzał zainteresowanie dziewczyn i zazdrość chłopaków. Bogdan słuchał regularnie Radia Luxembourg i znał aktualne listy zagranicznych przebojów, a także był oblatany w różnych zachodnich modach i ruchach młodzieżowych.
– Kto jest lepszy: modsi czy rockersi? – zapytał kiedyś Łukasza na przerwie.
– Modsi – odpowiedział zdecydowanie zagadnięty, chociaż nie miał pojęcia, o co chodzi.
– Masz rację. Widzę, że się znasz – powiedział klasowy specjalista od bigbitu i poklepał kolegę po ramieniu.
Po tak światłej wypowiedzi Bogdan uznał Łukasza za bratnią duszę. Zaowocowało to tym, że któregoś dnia dał mu nawet do rąk swoją gitarę.
– Tym palcem naciśnij tu, tym tu, a tym tutaj – mówił, ustawiając jego palce na gryfie. – A teraz uderz w struny.
Łukasz uderzył, ale wyszło fałszywie.
– Za słabo naciskasz – powiedział Bogdan i docisnął mu palce do strun.
Teraz dźwięk był już czystszy. Powtórzono jeszcze kilka razy ten chwyt, potem dwa inne i po tej minilekcji Łukasz już wiedział, że na gitarze też nie będzie grał. Tu trzeba było jakoś dziwnie rozcapierzać palce i do tego mocno naciskać struny, aż opuszki bolały. To już lepszy byłby tamten odrzucony przed laty akordeon.
O ile umiejętność grania na harmonii byłaby dla Łukasza tylko sposobem dopieszczenia się, o tyle gra na gitarze mogłaby przynieść mu też inne, nie mniej przyjemne korzyści. Okazała się ona bowiem doskonałym środkiem głuszącym kobiety – może nawet lepszym od wina. Łukasz doświadczał tego nie raz na studenckich rajdach w górach. Ilekroć po całodziennym marszu towarzystwo zasiadło w schronisku lub przy ognisku, zaczynał się czas gitarzystów. Mimo, że przeważnie grali nie najlepiej, to jednak dziewczyny robiły do nich maślane oczy i to, im później w noc, tym bardziej. W takie wieczory Łukasz żałował swojego lenistwa sprzed lat, ale było już za późno i w stosunkach damsko-męskich musiał sobie jakoś radzić bez gitary.
W akademiku, gdzie mieszkał, był klubik, w którym miał próby miejscowy zespół rockowy. Wtedy Łukasz siadywał w kącie i słuchał. Obserwował jak gitarzyści wycinają różne riffy i zazdrościł im. Na zazdrości się kończyło, bo pamiętał swoje nieudane próby gry na gitarze kolegi z liceum i wiedział, że gitarzystą nie będzie. Natomiast gra perkusisty, czyli tzw. „fizycznego”, była dla niego czymś nowym i fascynującym. Podziwiał to, że muzyk potrafił inaczej pracować lewą, a inaczej prawą nogą i do tego jeszcze obiema rękami szalał po werblach i talerzach. Bardzo mu się to podobało i chciałby też tak grać. Po doświadczeniach z akordeonem i gitarą wiedział już, że raczej nic z tego nie będzie, ale musiał spróbować.
Po zakończeniu prób gitarzyści zabierali swoje instrumenty, fizyczny zabierał pałeczki, ale perkusja zostawała. Łukasz zrobił sobie pałeczki z patyków i któregoś popołudnia odczekawszy, aż klub opustoszał, zasiadł za perkusją. Najpierw popróbował nogami bębna basowego i brake-maszyny: „bum, bum, bum” lewą nogą i „czup” prawą. Szło nieźle, ale gdy włączył do tego ręce wszystko się posypało. Dalsze próby przerwał kierownik akademika, którego zdziwiło walenie w perkusję w czasie, gdy rockowcy nie mieli próby. Przybiegł, opierniczył niedoszłego perkusistę i wygonił z klubu. Tak to kolejna Łukaszowa przymiarka do grania spaliła na panewce, ale tym razem mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że na drodze do sukcesu stanęła mu siła wyższa.
Na ostatnią w życiu próbę nauki grania zdecydował się Łukasz wiele lat później, gdy podczas festiwalu dziecięcych zespołów ludowych, zachwycił się grą małej dziewczynki na fujarce. „Toż to taki prosty instrument z kilkoma dziurkami. Dziecko gra, to chyba i ja mógłbym” – pomyślał wtedy i za kilka dni kupił najmniejszy flet prosty. Nabył też samouczek gry na flecie, w którym były nuty kilkunastu melodyjek i obrazki pokazujące, które dziurki należy zatykać. Żeby nie zbłaźnić się przed rodziną, postanowił ćwiczyć w ukryciu. Przy pierwszej sprzyjającej okazji zamknął się w garażu i spróbował zagrać prościutką piosenkę:
„Panie Janie! Panie Janie!
Rano wstań! Rano wstań!” itd.
Wytrwale układał palce zgodnie z rysunkami i pomalutku udało mu się wydukać całą melodię. Powtórzył ją jeszcze kilka razy i na tym zakończył pierwszy dzień muzycznej edukacji. Nazajutrz ze smutkiem stwierdził, że nic z wczorajszej nauki nie pamięta. Znowu musiał korzystać z książki i robić wszystko od nowa. Poćwiczył dłużej i nawet udało mu się zagrać całą melodię z pamięci. Potem była kilkudniowa przerwa w nauce, po której – pełen zapału – zamknął się znowu do garażu. Wziął do ręki flet, usiadł na stołku i wtedy przyszła refleksja: „Po cholerę ja to robię? Przecież nawet gdybym się nauczył, to gdzie bym grał? W domu? Toż rodzinka by się posikała ze śmiechu, widząc jak ich stary tiurlita na fujarce.” Posiedział jeszcze chwilę, poobracał instrument w palcach, a potem razem z samouczkiem zawinął w reklamówkę i położył w kącie, gdzie leżały rzeczy z gatunku „trzeba to kiedyś przejrzeć i połowę wyrzucić”.
Zrobił to w porę, bo w tym momencie weszła do garażu żona i od drzwi zapytała:
– Co ty tu robisz? Czemu się zamykasz?
– Chciałem tu posprzątać, ale nie wiem od czego zacząć – skłamał. – A zamknąłem się, bo wieje.
– Gdybyś czasem sprzątał w domu, to wiedziałbyś – zygnęła żona i wyszła.
Łukasz włączył radio i wziął się pracy. Po chwili z głośnika popłynęły rumuńskie melodie grane przez Gheorghe Zamfira. Łukasz przerwał pracę i – jak w wujkowym ogrodzie za czasów dzieciństwa – usiadł i zasłuchał się, jednak nie marzył już o tym, żeby grać na fletni pana.
oceny: bardzo dobre / znakomite
Ja też minimalnie obniżę ocen za poprawność językową, ale za potknięcia interpunkcyjne, a nie za coś urojonego. Jest kilka zbędnych przecinków, ale wskażę jeden bardzo charakterystyczny. O takim przypadku pisałem już wielokrotnie. Przed "że" nie stawiamy przecinków, jeżeli to słowo poprzedzają zwroty typu: chyba, mimo, dlatego. Wówczas przecinek stawiamy przed słowem poprzedzający. W Twoim przypadku taka potrzeba jednak nie istniało, bowiem jest to początek zdania. Mam na uwadze początek zdania "Mimo, że". Ten przecinek jest zbędny. Ponadto we fragmencie "wziął się pracy" chyba zgubiłeś "do".
A co zrobić, gdy się nie chce pracować?
To jest historyjka trochę moja, trochę kolegi, a trochę zmyślona.
Dziękuję też za wytkniecie błędów. Uczę się, ale jakoś mi ta nauka ciężko do łba idzie.
Jeśli chodzi ogólnie o pracę ...tez mi się nie chce ...nie inaczej :) :)
oceny: bezbłędne / znakomite
Wiem coś o tym, bo w liceum pedagogicznym (w szkole same babeczki) musiałyśmy przez 5 lat grać na skrzypcach i śpiewać w szkolnym chórze
Współczuję Ci bardzo.
/Jerzy hr Waldorff 1910-1999/