Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2020-05-19 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1234 |
Następnego dnia jednak zdarzyło się coś, co zburzyło cały ten nasz bardzo względny spokój. Do portu wszedł załadowany parowiec Żeglugi Bałtyckiej *Dniestr* i przywiózł dodatkowo kilka gotowych, skompletowanych już w Leningradzie załóg dla obsady budowanych w Hamburgu barek! To w końcu jak to jest z tymi minami na tutejszym torze wodnym? Jednym statkom wolno wchodzić do portu, a innym wychodzić już nie? Kapitan *Ausmy* znowu poleciał do zarządu portu. Odpowiedzieli mu lakonicznie:
- To co mieliśmy zrobić ze statkiem? Zostawić na morzu? Ryzykując naprawdę wszystkim nasze trałowce przeprowadziły wasz *Dniestr* do Szczecina, zgodnie z jego przeznaczeniem. Musieliśmy to zrobić.
Brzmiało to dosyć wiarygodnie, lecz wciąż coś tu nie grało i budziło nieokreślony lęk. Cały ostatni tydzień radzieckie statki biernie przestały u pirsów załadunkowych, tracąc cenny czas, teraz zaś aż dwa jednocześnie: *Eltona* i *Hassana* Niemcy podstawili pod żurawie załadunkowe, więc wreszcie odetchnęliśmy z ulgą. Bogu dzięki, dalej chyba wszystko już pójdzie gładko. Wystarczą trzy doby porządnej dokerskiej roboty, i nas wypuszczą. Niestety, nie doczekaliśmy tego. Na każdej zmianie snuły się po naszych ładowniach te same z robót przymusowych stare dziadki i kaleki, i co z takimi pracownikami mogłeś zrobić?? Załadunek posuwał się w ślimaczym tempie.
W drugiej połowie czerwca 1941 r. pogoda była iście afrykańska. Ani jednego deszczyku, słońce piekło od świtu do zmierzchu, na niebie najmniejszej nawet chmureczki. W ciągu dnia panowało nieznośne gorąco. Upał był straszny; bez końca piliśmy ciepłą, pozbawioną smaku przegotowaną wodę, lecz pragnienia i tak nie udawało się ugasić. Nie było żadnego wiatru - pełny sztil i martwa flauta. W porcie nie czuło się najmniejszego ruchu powietrza. Dopiero nocą lżej się oddychało. Snuliśmy się po pokładzie jak senne muchy, zmorzeni sakramenckim skwarem, cali w dziesiątych potach... Niczego się nam nie chciało. Boże, byle szybciej do domu! Miałeś serdecznie dość tego strasznego czekania, bezruchu, i dziwne otępienie ogarniało każdego.
W sobotę o 14:00, kiedy przymusowi robotnicy spuścili do ładowni kolejny kontener, do messy wszedł ich kierownik robót, Willi Fink. Ocierając pot z czoła, zaproponował:
- Słuchajcie, panowie. Jutro niedziela. Może zabiorę was ze sobą do siebie nad jezioro pod Szczecinem? Wykąpiemy się, poopalamy na plaży. Wezmę ze sobą też synka. To niedaleko stąd. Kto z panów ma na to ochotę? Oczywiście, poza tymi, co mają wachty.
Fink spojrzał bokiem na kapitana. Chętnie przyjęliśmy zaproszenie Niemca. Znaliśmy go od dawna, jeszcze z czasów, kiedy pracował przy załadunku naszych statków w Hamburgu, i uważaliśmy go za dobrego, życzliwego kumpla. Czekała nas nareszcie choć jakaś rozrywka! Jakaś odmiana w tej naszej szarej monotonnej codzienności. Popływamy sobie, wykąpiemy się, posiedzimy w cieniu na trawce, przestaniemy wreszcie wszędzie widzieć te ich wermachtowskie kolumny transportowe, choć przez kilka godzin nie będziemy już słuchać z rozwieszonych wszędzie szczekaczek tych nieskończonych ich ryków, pieśni i marszów.
Wraz z kapitanem w sześciu chętnych umówiliśmy się z Finkiem na jutro rano przy wejściu do portu, skąd już dalej za miasto mieliśmy pojechać miejskim autobusem.