Przejdź do komentarzyAutostrada A9
Tekst 8 z 9 ze zbioru: Moje Niemcy
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2015-03-26
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3348

Kto chciał dotrzeć samochodem z Polski na południe RFN, a wypadało mu jechać przez NRD, ten przekraczał granicę niemiecko-niemiecką na przejściu Rudolphstein-Hirschberg. Prowadziła przez nie tranzytowa autostrada A9 z Monachium do Berlina Zachodniego i każdy podróżny musiał nawinąć na koła swojego pojazdu jakiś jej kawałek. W RFN jechało się nią przynajmniej do Hof, a w NRD większość podróżnych nie opuszczała jej przed Hermsdorfer Kreuz. W latach 1989-1990 często tamtędy jeździłem i stamtąd obserwowałem przemiany w niemiecko-niemieckich stosunkach, nazywane „Wiedervereinigung”, czyli ponowne zjednoczenie.

Moja pierwsza jazda wypadła w kwietniu 1989 roku. Granicę w Zgorzelcu przekroczyłem o świcie i ostrożnie, przestrzegając ograniczeń prędkości, przeturlałem się przez śpiące jeszcze Goerlitz. Padał deszcz ze śniegiem, było szaro i nieprzyjemnie. W pobliżu Loebau zobaczyłem chłopaka próbującego zatrzymywać samochody i zjechałem na pobocze. Chłopak podbiegł i zapytał:

-  Jedzie pan w kierunku Bautzen?

-  Tak, jadę - odpowiedziałem.

Autostopowicz wsiadł i zaraz rozpoczął rozmowę.

-  Dokąd pan jedzie? - zapytał.

-  Do RFN - odpowiedziałem. - Pod Stuttgart.

Rozmowa urwała się i dopiero po chwili mój pasażer się odezwał.

-  Tu są dziury w drodze. Niech pan uważa.

Ostrzeżenie przyszło za późno, bo mimo niewielkiej prędkości wpadłem w jakąś dziurę tak, że aż mi zęby zadzwoniły.

-  Cholera! - zakląłem pod nosem i chyba to zachęciło mojego pasażera do rozmowy.

-  Czy w Polsce są problemy z wyjazdem do RFN? - zapytał.

-  W zasadzie nie, bo wizę turystyczną można dostać bez problemu, a paszporty mamy w domach - odpowiedziałem.

-  Ale wielu Polaków nie wraca - rzucił takie ni to pytanie, ni stwierdzenie.

-  Jajn - odpowiedziałem takim niemieckim ni to potwierdzeniem, ni zaprzeczeniem.

-  Gdybym ja mógł tam wyjechać, to na pewno bym nie wrócił - wyterkotał i zamilkł.

W milczeniu dojechaliśmy do Bautzen, gdzie mój pasażer wysiadł. Ruszyłem i wjechałem na najgorszą chyba autostradę na świecie. Dziurawa, miejscami brukowana, upstrzona plackami asfaltowych łat, nijak nie powinna nosić tej dumnej nazwy. Od Drezna nawierzchnia była już lepsza i szczęśliwie dotarłem do Plauen. Tu pobłądziłem, bo drogowskazy kierowały mnie do wszystkich okolicznych miejscowości, ale żaden nie odważył się pokazać drogi do granicy z RFN. Znalazłem ją w końcu i koło Schleiz wjechałem na A9 w kierunku na Norymbergę. Po kilku kilometrach wjechałem w „strefę końca”, która sprawiała wrażenie jakby za kilka minut miało się przekroczyć granicę pomiędzy życiem i śmiercią lub dotrzeć do horyzontu. Wielkie tablice informowały, że wstęp tu mają tylko przekraczający granicę lub posiadający specjalne przepustki. Potem pojawiły się wieże strzelnicze i napis, że oto mam ostatnią możliwość zawrócenia do NRD. Z bijącym sercem, wolno podjechałem do budki, gdzie żołnierz obejrzał mój paszport i kazał jechać dalej. To jeszcze nie była granica, tylko ostatnie sito mające odsiać tych, którzy bez zezwolenia zapędzili się aż tutaj. Teraz droga dzieliła się na pasy oddzielające pojazdy jadące tranzytem z Berlina Zachodniego, od tych wyjeżdżających z NRD. Po lewej stronie miałem wybetonowany plac z marnymi budynkami poczty, banku i Interschopu, po prawej jakieś podejrzane budynki, z tyłu A9, a z przodu kolejkę samochodów. Posuwała się ona dosyć szybko, mimo że NRD-owcy dokładnie kontrolowali każdy pojazd. Należało otworzyć wszystkie klapy i drzwi, czasem celnik kazał podnieść siedzenia lub dywaniki, czasem otworzyć coś z bagażu, a czasem kazał wynieść wszystko. Najbardziej trzepani byli „rodacy” z RFN. Kierowcy z NRD nie byli trzepali, bo ich tu nie było. Przyszła i moja kolej. Celnik przejechał pod moim autem lusterkiem na metalowym uchwycie, kazał podnieść tylne siedzenia, zamknął moje dokumenty do plastikowego pojemnika i oddając mi go kazał jechać dalej. Dalej była budka kontroli paszportowej, gdzie żołnierz zabrał mi pojemnik z dokumentami i też kazał jechać dalej. Nic z tego nie rozumiałem, ale grzecznie ruszyłem. Po kilku metrach zatrzymałem się przed okienkiem kolejnej budki i ze zdziwieniem zobaczyłem, że siedzący tam żołnierz ma już moje dokumenty. Skąd one się tu wzięły? Dopiero po chwili zauważyłem rurę łączącą obydwie budki, przez którą były przesyłane dokumenty. Moje dokumenty były w porządku i mogłem już jechać do RFN. Po drodze musiałem jeszcze przejechać koło wieży wartowniczej ustawionej pomiędzy pasami ruchu, betonowej ścianki zwężającej szosę do szerokości jednego auta i mogących ją w każdej chwili zamknąć stalowych zapór na kółkach. Jeszcze kilkaset metrów pustej szosy i dopiero wtedy zobaczyłem zabudowania posterunku granicznego RFN. Były one jaśniejsze, czystsze i mniej militarne. Podjechałem. Policjant obejrzał starannie mój paszport i na widok wizy z zezwoleniem na pracę powiedział:

-  O! Pan u nas pracuje.

-  I to oficjalnie - dodałem z dumą.

-  Pięknie - odpowiedział. - Proszę jechać.

I tyle było tej granicy. A9 po tej stronie granicy była gładziutka i niczym nie przypominała tamtej dziurawej „autostrady” pod Dreznem.

Po dwóch miesiącach jechałem do Polski i już od Hof nastrajałem się na graniczne przeżycia. Patrzyłem na drogowskazy, żeby nie pobłądzić, ale od tej strony jakoś nie bali się napisać, że:

„Granica - 15 km

Berlin - 315 km”

RFN-owski policjant sprawdził tylko paszport i kazał jechać, a celnik odprawił mnie machnięciem ręki. Pod okienkiem NRD-owskiego żołnierza musiałem wysiąść. Żołnierz sprawdził paszport, przybił w nim pieczątkę i oddał mnie w ręce celnika, który szczególnie dokładnie obejrzał RFN-owską wizę w moim paszporcie.

-  O! Jest zezwolenie na pracę - powiedział ni to do mnie, ni do siebie. - Też bym tak chciał - dodał pod nosem. Obszedł powoli auto, kazał mi wysiąść, siadł na moim miejscu i otworzył skrytkę na dokumenty. Wyciągnął mapy, instrukcje obsługi auta i... sześćdziesiąt NRD-owskich marek.

-  Skąd pan to ma? - zapytał.

-  Kupiłem w Polsce - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

-  Ale pan jedzie z RFN, a tam naszych pieniędzy wywozić nie wolno. To jest przemyt. Proszę zamknąć auto i idziemy - zakomenderował.

Kupiłem te marki, żeby mieć parę groszy na drogę, ale ich nie wydałem. Powinienem je gdzieś schować, ale zapomniałem. No, to teraz dostanę za to po uszach. Idąc za celnikiem zastanawiam się - areszt czy mandat?

-  Nie wiedziałem, że nie wolno wywozić waszych pieniędzy - próbowałem się usprawiedliwiać. - Co teraz będzie?

-  Pieniądze zostaną zarekwirowane, a pan może dochodzić swoich praw w sądzie - odpowiedział urzędnik.

Innemu celnikowi dałbym połowę i byłoby po sprawie, ale temu źle z oczu patrzyło, więc czekałem. Urzędowy formularz w trzech kopiach, kalki, ręczna maszyna do pisania i zaczęło się wystukiwanie jednym palcem protokołu: `... zarekwirowano sześćdziesiąt marek, podstawa prawna..., odwoływać się można do sądu w Lipsku`. Podpisałem co mi podsunięto i mogłem już wyjechać za te wszystkie zapory i zasieki. Byłem na A9 w NRD i zaraz przywitał mnie drogowskaz:

„Berlin. Stolica NRD - 300 km“

No proszę! Ta sama autostrada, a prowadzi do dwóch różnych Berlinów.

Mijały miesiące. Niemcy z NRD zaczęli uciekać do RFN, a mur berliński trzeszczał. RFN otworzyła dodatkowe przejścia od strony Czech, dawała każdemu uciekinierowi na powitanie po sto marek i w szwabskim miasteczku gdzie mieszkałem, pojawił się pierwszy trabant.

-  Widział pan tego trabi? - zapytał mnie mój gospodarz. - Widział pan, jak on kopci?

Nie ucieszył się porządny Szwab z tego dymiącego symbolu Wiedervereinigung na jego ulicy.

W NRD po cichu zmieniono nazwę miasta Karl-Marx-Stadt na Chemnitz, ale wewnątrzniemiecka granica trwała. Na przejściu Rudolphstein-Hirschberg nadal celnicy kazali otwierać wszystkie drzwi, nadal dokumenty przesyłane były przez rurę, ale wszystko to robiono już od niechcenia.

Aż nadszedł dzień, gdy Kohl ucałował Mazowieckiego, a mur w Berlinie rozbito na kawałki. Na przejściu Rudolphstein-Hirschberg stali nadal funkcjonariusze z obydwu państw, ale tylko machali rękami, każąc przejeżdżać. Teraz przede wszystkim przejeżdżały auta z NRD. Potem budynki graniczne opustoszały, znikły bariery i wieże strzelnicze. Znikła też tablica: „Berlin. Stolica NRD - 300 km“ i z dwóch Berlinów został tylko jeden.

Nadszedł też dzień mojego powrotu do domu.

-  Wracasz do demokratycznego i wolnego kraju - powiedział przy pożegnaniu mój niemiecki szef.

-  Tak - odpowiedziałem z dumą.

-  Mieliśmy kiedyś kanclerza, Bismarcka - kontynuował szef. - On powiedział, że jak się chce Polakom zrobić na złość, to trzeba im pozwolić się samodzielnie rządzić.

Przełknąłem te słowa, zmilczałem i wyjechałem.


Patrzę teraz na ten nasz demokratyczny i wolny kraj, na kłótnie polityków i często myślę, że może Bismarck miał rację.


  Spis treści zbioru
Komentarze (9)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Świetny retrospektywny ogląd rzeczywistości. A Bismarck prawdopodobnie miał rację. Kilka drobnych potknięć interpunkcyjnych, jak choćby przecinek po wielokropku, brak przecinka przed "gdy" lub przed imiesłowem przysłówkowym.
avatar
I ja podczas lektury siedziałem z Tobą na tylnim siedzeniu. Czułem, że zaraz ktoś zechce i mój paszport. Udało się. Pięknie mnie przewiozłeś do innej epoki.
sam
avatar
z zainteresowaniem :)
avatar
Cholernie lubię osobiste wspomnienia, zwłaszcza dobrze zapisane.

Poruszyłeś i moje wspomnienia, Marianie. "Mam je w planie na spisanie".
Wcześniejsze ze wschodniej granicy z ZSRR, późniejsze z DDR-owskiej. Chyba każdy ma podobne, o ile przejeżdżał te zony. Rzeknę kolokwialnie - oj działo się, działo...
avatar
Dziękuję wszystkim za przeczytanie tego opowiadanka i za opinie. Cieszę się, że się podobało. Janko jest niezawodny i zawsze jakiś błąd znajdzie.
avatar
Marianie, bardzo lubię Twoje opowiadania, świetne!

Z tamtych czasów pamiętam, że na tej granicy był szlaban monstrualnych rozmiarów. Chyba nawet czołgiem nie dałoby się go sforsować.

Bismarck się nie mylił... niestety :/ Cóż, taka to właśnie jest nasza narodowa mentalność, że tylko wojny potrafią nas jednoczyć.
avatar
Piórko, cieszę się, że czytasz moje opowiadanka i dziękuję za dobre słowo.
avatar
A jakie trzepanki były w Brześciu na przejściu! Pociągi międzynarodowe tamtędy jeździły dzień w dzień na chama obszarpane przez tych speców! Oni tam biegali po wagonach nad głowami podróżnych, jak na jakimś Dzikim Zachodzie! O, Boziuniu moja...
avatar
Dziękuję Emilio za przeczytanie mojego opowiadanka i komentarz.
Tak bywało chyba na wszystkich granicach państw byłego, miłującego pokój obozu.
Pozdrawiam.
© 2010-2016 by Creative Media
×