Autor | |
Gatunek | przygodowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2020-07-21 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1114 |
>——?/––––<
Nastał nowy dzień. Jak każdy inny. Zwyczajny. Jesteś w połowie obudzona. Siadasz na łóżku. Przeciągasz się rozkosznie całymi rękami. Patrzysz na kota. Naśladuje ciebie. Kładziesz się znowu. Nagle wstajesz, bo masz przecież silną wolę.
Promienie wschodzącego słońca, szybują przez szybę, snując się po twarzy. Zakładasz co masz założyć i odruchowo idziesz do łazienki. Myjesz twarz, przegarniasz włosy i monotonnym zaspanym krokiem, udajesz się do kuchni. Pijesz herbatę, gryziesz bułkę {chociaż nie bardzo wiesz, co jesz, bo jesteś myślami gdzie indziej}. Po chwili wstajesz, zakładasz kurtkę, bierzesz torbę i wychodzisz z domu.
Powietrze rześkie, wilgotne, pachnące ozonem, zachęca do żwawych kroków. Lecz nawet miłosierny ozon, nie jest cię wstanie do końca rozbudzić.
Masz wrażenie, że jesteś obserwowana. Prędko o tym zapominasz. Idąc w kierunku uroczego mostka, widzisz małe piórko unoszące się w powietrzu. Popatrujesz na nie z nutką zazdrości. Przechodzisz na drugą stronę.
Nagle słyszysz jak we śnie, trzepotanie skrzydeł. To kaczki kaczkują, że zapomniałaś je nakarmić. Wyjmujesz z torby trochę czegoś i radujesz dziobate żarłoki. Godziny w szkole upływają bez większych niespodzianek.
Wracasz do domu, kiedy jest prawie ciemno. Idziesz prosto do swojego pokoju. Rzucasz torbę do kąta, odpoczywasz, pojadasz, popijasz, uczysz się trochę {ale nie za długo}, rozmyślasz o stu rzeczach naraz i wreszcie jak stary zmęczony naleśnik, padasz na łóżko.
Przypominasz sobie, że kiedy wracałaś ze szkoły, zobaczyłaś uroczego wróbelka, na którego czaił się kot. Odgoniłaś kota i poszłaś dalej. Nie myślałaś o tym więcej. Wtedy jeszcze nie zdawałaś sobie sprawy, jakie znaczenie będzie miał w twoim życiu, ten mały odruch człowieczeństwa. Nie wiedziałaś o tym teraz. Nie tylko o tym.
*
Jest wieczór. Leżysz w łóżku. Oczy masz otwarte. Nie możesz zasnąć. Ogarnia cię dziwny niepokój. Świadomość, że jesteś tu sama i w razie czego, nikt cię nie obroni przed wszelkimi stworami, nie dodaje potrzebnej otuchy.
Cała spocona, obrócona do ściany, czujesz się bezpieczniej. Żółty kolor, z lekka spowalnia, skołatane serduszko. Uspokajasz się trochę. Odwracasz głowę.
Siadasz na brzegu łóżka. Czujesz, że stopy, oparte są na czymś zimnym i sprężynującym. W pierwszej chwili myślisz, że nadepnęłaś na kota, ale to coś nie miauczy i jest trochę większe. Jesteś tak zaskoczona, że prawie się nie boisz. Odruchowo na nim stajesz. Ciało, na podobieństwo człowieka, jest puste w środku. Wydaje odgłos pękniętej purchawki. Słysz syk wylatującego powietrza. To coś, robi się całkiem płaskie. Ma grubość kartki papieru. W myślach nazywasz go: płaskoludem. Odskakujesz od stwora, bo jest brzydki, oślizgły i śmierdzi. Wtedy wstaje z podłogi.
Z profilu prawie niewidoczny, strasznie szeleści, jak wściekły pergamin. Ma tylko dwoje oczu, koloru brudnej żółci. Zaczyna się do ciebie zbliżać. Chodzi dziwacznie, ale coraz szybciej. Pragnie cię złapać, płaskimi dłońmi. Smród, coraz bardziej intensywny, wzmaga się z każdą chwilą. Mimo obrzydzenia, doskakujesz do niego, chcąc go rozszarpać na strzępy. Ciało gumowate, mocne i wytrzymałe, owija twoje ciało i zaczyna dusić. Uwalniasz się jakoś. Biegniesz do kuchni. Zamykasz drzwi. Podpierasz klamkę kijem od szczotki. Opierasz się o zlewozmywak… i zaczynasz pomywać, bo coś ci się miesza, od nadmiaru myśli. Po chwili wracasz do biegu zdarzeń. Stoisz oparta o ścianę. Patrzysz na drzwi.
Przez szparę między progiem a futryną, wślizguje się płaskolud. Łapiesz nóż, chcą go przeciąć. Bez żadnego skutku. Wślizguje się nadal. Wiesz, że w pokoju, jest ich teraz więcej. Uderzają miękko o drzwi. Chcą cię dopaść. Z uwagi na to, że mieszkasz na parterze, otwierasz okno, pragnąc uciec. Z tyłu słyszysz trzask. Musiały wyłamać drzwi. Złowieszczy szelest za tobą, dodaje ci sił. Czujesz zimne, lepkie ciała. Owijają się wokół nóg. Wrzeszczysz przeraźliwie, ale nikt cię nie słyszy. Znowu masz na tyle szczęścia, że się wyswobadzasz z ucisku. Wylatujesz przez okno, prosto na miękką trawę. Prześladowcy zostają w kuchni. Nie wiesz dlaczego cię nie gonią.
Od tego momentu zaczynasz myśleć nierozsądnie. Wracasz do pokoju. Tu jest cisza i spokój. Kuchnia też pusta. Gdzie się to wszystko cholerstwo podziało, myślisz sobie. Kładziesz się do łóżka. Leżysz pod kołdrą. Może nikt tu wejdzie. Będzie myślał, że to jakieś straszydło, a nie zwykła ty.
Słyszysz, odgłosy tłuczonego szkła. Jesteś psychicznie skołowana strachem, więc odrzucasz przykrycie i patrzysz co się dzieje. Przez okno wchodzi ręka. A właściwie część. Od dłoni, do łokcia. Stoi na tle księżyca. Na przodzie przebiera paluchami, a z tyłu ma dwie krótkie nóżki i krótki ogonek, dla utrzymania równowagi. Z tyłu wycieka czarna krew. A przynajmniej tak wygląda.
Znowu zaczynasz się bać, lecz tym razem, wyskakujesz z łóżka. Pokój zapełnia się, ohydnymi stworami. Są coraz szybsze. Atakują cię ze wszystkich stron. Zauważasz, że niektóre posiadają skrzydła. Krążą pod sufitem, co jakiś czas pikując na ciebie. Na dodatek, tryskająca wydzielina, brudzi czerwoną mazią, wszystko co tylko możliwe. Walisz napastników poduszką, po pięciu paluchach i nie tylko. Rąbiesz na prawo i lewo. Szkarady są paskudnie szybkie. Te co tylko łażą, przebierają paluszkami i nóżkami, jak wściekłe młode krokodylki. Pełno ich wszędzie wszędzie. Na meblach, stoliku, a nawet ścianach. Jesteś cała popryskana i poraniona, od ostrych paznokci. Na szczęście powierzchownie, gdyż bestie nie mają zębów.
Na domiar złego wracają płaskoludy. Są mniejsze. Może je rodzice napuścili, żeby nabrały wprawy. Są małe, ale bardziej zajadłe i nieco masywniejsze. Widocznie starzy byli za bardzo płascy. Mogą mieć nawet milimetr grubości. Owijają się z zawrotną prędkością, lecz są małe i głupie. Atakują też dorosłe rączki. Zaczyna się jeden wielki bałagan. Wszyscy atakują wszystkich. Jedna z łapek wplątuje się w twoje włosy i zaczyna je szarpać.
Machasz głową na wszystkie strony. Łapa się dynda, niczym wielki gruby warkocz. W końcu po wielkim zamachu, odlatuje na ścianę, z pęczkiem włosów w garści. Słyszysz trzask, łamanej kości. Płaskoludy nadal cię obłapują, a ich obłażą drepczące i fruwające rączki. Jesteś ciemną mumia, która żyje i jeszcze walczy, obleczona w żywy, pulsujący płaszcz.
Robi się tobie coraz ciaśniej. Masz kłopoty z oddychaniem. Także psychicznym. Odczuwasz klaustrofobie, tak zewsząd zawinięta. W głowie pojawiają się niepokojące myśli, że świat na którym byłaś, wysuwa się spod ciebie, jak dywan wyciągany spod nóżek stołu. Zaczynasz marudzisz do siebie samej, że jest ci przecież niewygodnie w takich okolicznościach.
*
Nagle wszystkie atakujące siły, uciekają w siną dal. Nie wiesz, co się dzieje. Kogo lub czego, tłum wojujący się przestraszył. Może wyczuli coś, co dopiero się ukaże. Padasz zmęczona na łóżko. Znowu patrzysz w kierunku ściany. Tapeta zaczyna trzeszczeć i pękać. Wyłazi z niej wiertło. Wirujące i głośne. Jesteś z lekka zaskoczona. Myślałaś, że ujrzysz jakieś obrzydlistwo. A tu co? Byle żelastwo jakieś. Lecz owy wirujący świat, trzyma w rękach wielka obrzydliwa mucha, z okularami na głowie. Cofasz się, bo dąży w oka. Oko to widzi, więc jeszcze bardziej się cofasz.
Nagle mucha porzuca wiertło i czmycha w tył, do dziury w ścianie. Myślisz sobie: A to czemu? Z tyłu słyszysz jakiś hałas. Spoglądasz w tamtą stronę. Szuflada biurka samoczynnie się otwiera. Wypada na podłogę. Przemienia się w wieko od trumny. Staje pionowo. Zalatuje słodkawo - mdlącym zapachem. Jesteś uwięziona w szponach strachu. Nie możesz się ruszyć. Trumienny daszek, szybuje nad podłogą, w twoim kierunku. Tylko skrzydła doprawić. Roztrzęsionym mózgiem, tworzysz nieracjonalne życzenie, pasujące do sytuacji. Widzisz rozległe wnętrze. Dno zakrywa lśniące lustro.
Unosi się nad łóżkiem. Przechyla. Widzisz odbicie. Trochę zmienione. W najlepszej fazie rozkładu. Wylatuje z dna, prosto na ciebie. Nie lubisz takich gości w przytulnym gniazdku. Ciało jest wilgotne, lepkie, cuchnące i zimne. Po kawałku rzucasz siebie z siebie, na podłogę. Wieko też się przewraca. Jesteś pod nim.
Ciemność.
~•∨•~
W pierwszej chwili nie wiesz, co się dzieje. Czujesz się taką: malutką, szarą, bezbronną istotką. Widzisz rozległą płaszczyznę dachów oraz ogromny komin. Nastaje świt. Czujesz się niesamowicie, w tej niecodzienność sytuacji. Stroszysz piórka. Szeleści w nich wiosenny wiatr oraz migoczą, pierwsze promienie słońca. Rozświetlają świadomość, w jakie stworzenie zostałaś przeobrażona.
Pamiętasz jak przez mgłę, niedawne koszmary, lecz nowe: teraz, w którym się znalazłaś, jest bardziej niezwykłe i niecodzienne. W pewnym sensie, cudowne. Lecz czy musiało być okupione poprzednimi wydarzeniami, a na koniec, przytłaczającą ciemnością i wszechobecnym strachem? Może tak, może nie. Sama nie wiesz, co o tym myśleć.
Rozkosznie podskakujesz do krawędzi dachu. Bardzo się boisz, choć wiesz, że nie spadniesz. Maciupeńkie serduszko, stuka głośno i wyraźnie. Odczuwasz strach z radością pomieszany. Nie możesz uwierzyć, że za chwilę będziesz mogła pofrunąć, dokąd zechcesz. Świadomość tego dodaje ci skrzydeł, chociaż jedne już masz. Przekręcasz łebek na wszystkie strony. Widzisz wiele różnych miejsc. Z twojej perspektywy wyglądają inaczej. Nadal stoisz na krawędzi. A jednak się boisz. Cała się trzęsiesz z podniecenia. To w końcu będzie, twój pierwszy lot.
Wzbijasz się… lecisz… ocierasz siebie o cząsteczki powietrza. W małej główce, fruwają różne myśli. Ojejku... wcale nie spadłam… jakie to cudowne uczucie… to jest takie… sama nie wiem. Odczuwasz podmuchy wiatru. Znowu się boisz. Patrzysz na lewe skrzydło – jest, patrzysz na prawe – też jest. To cię uspokaja.
Wiesz na pewno, że nie spadniesz. Przerzucasz ciężar ciała, na lewe skrzydło. Sterujesz ogonkiem i lecisz do parku. Zakręcasz długim łukiem, przelatując nad ścieżką. Za chwilę znika z pola widzenia. Widzisz idących ludzi. Ale oni się meczą. Biedacy. Ty jesteś radosna. Z uśmiechem na dziobku.
Razem z tobą i w tobie, leci twoje szczęście.
Wzbijasz się wyżej i wyżej. Robisz śmieszne fikołki. Świat wywracasz do góry nogami.
Fruniesz nad rodzinnym domem. Akurat rodzice wychodzą z domu. Zniżasz lot. Siadasz na płocie. Przechodzą obok ciebie. Jakoś cię nie poznają. Nie dziwisz się. Wyglądasz trochę inaczej. Czujesz się taka wyzwolona i tak lekka. Jak małe piórko. Nie odczuwasz ciężaru dnia codziennego. Nic cię nie przytłacza, nie martwi, możesz być tu, a za chwilę tam. Widzisz koleżankę. Tą najlepszą z najlepszych. Robisz kilka kółek nad jej głową. Nie zwraca na ciebie uwagi.
Och, żebyś tak mogła poszybować razem ze mną. Doznawać tego co ja. Nie mam tej radości z kim dzielić. To jest takie wspaniałe. No nie! Tego nie chciałam. Naprawdę. Jakiś człowiek jest wnerwiony, gdyż zostawiłam na nim cząstkę siebie. Spiesznie odlatuję. Widzę jeszcze, że biedny ściera i ściera. Jest mi naprawdę przykro z tego powodu, ale przecież nie podfrunę, żeby wyćwierkać przeprosiny. Mógłby nie zrozumieć.
Lecisz w kierunku lasu. Masz wrażenie, że jesteś pierzastym obłokiem sunącym po niebie. Promienie słońca igrają w trzepoczących skrzydełkach. Z gracją i całkiem sprawnie, przelatujesz między gałęziami. Strącasz jedną szyszkę. Kłaniasz się skrzydłami uroczej wiewiórce i szybujesz nad łąkę.
Zniżasz lot. Lecisz wśród polnych kwiatów. Nie możesz podziwiać, bo za szybko mijasz. Masz wrażenie, że ktoś cię wypuścił, z niewidocznej blokady. Fruniesz wyżej i wyżej. Zrównujesz się ze skowronkiem. Nie chce z tobą gadać. Musi śpiewać i już. No dobra. Niech sobie śpiewa. Życzysz połamania wiatru i wracasz w rodzinne strony.
Siedzisz cichutko w trawie, dysząc całym dziobem. Stroszysz piórka, połykasz muchę i tym samym, poprawiasz nieco samopoczucie. Chciałabyś jeszcze pofruwać, ale czujesz się piekielnie zmęczona. Nie masz sił na podniebne akrobacje. Zaczynasz przysypiać. Tracisz kontrolę nad bezpieczeństwem. Mimo tego, bardziej czujesz niż słyszysz, jakiś cichy, miękki szelest.
Czarny drapieżnik siedzi w trawie, gotowy do morderczego skoku. Widzisz zielone, głodne ślepia. Bacznie obserwują przyszłą ofiarę. Koci język, co chwilę wyskakuje z pyszczka, oblizując cząstkę smakowitej przyszłości.
Zaczynasz trzepotać skrzydełkami i przeraźliwie ćwierkać. Widzisz siebie, rozrywaną na strzępy. Przeżutą na krwawą miazgę, z piórek, kosteczek i mięska. Zaplątałaś się w cienkie gałązki. Trzymają nóżki i nie chcą puścić. Pionowe źrenice zielonych oczu, świdrują twój mózg, apetycznym wzrokiem. Mały łebek, nie może pomieścić, tak dużego strachu. Chcesz go z siebie strząsnąć. Nie dajesz rady. Rezygnujesz. Wiesz, że za chwilę znikniesz z tego świata. Znajdziesz się w zupełnie innym, taplając kawałki siebie, w sokach trawiennych.
Ostatnim spojrzeniem, dostrzegasz małego wróbelka. Krąży nad nim. Odwraca uwagę. Jest za wysoko, żeby dać się złapać. Kot zaczyna się wnerwiać. Ktoś śmiał przeszkodzić w spożyciu obiadu. Pragnie dorwać natręta, by dać mu nauczkę. Wróbelek nie daje za wygraną. Kota bierze szewska pasja. Miauczy wściekle, dając wyraz swojej frustracji. Nagle podchodzi jakiś człowiek. Łapie kota. Mówi do niego: kici, kici, dobry kotek i odchodzi.
To niewiarygodne, ale żyjesz. Wróbelek podskakuje do ciebie. Wyszarpuje gałązki. Ma więcej sił. Jesteś wolna i cała. W ostatniej chwili, przyszło wybawienie.
– Dzięki – ćwierkasz do niego. – Uratowałeś mi życie.
– Drobiazg.
– No nie taki drobiazg. On mógł cię capnąć.
– A pamiętasz, kto wtedy odgonił kota?
– Kota? Ostatnio moje życie jest trochę … jakby to ująć… całe odgonione. Szczerze mówiąc, nie pamiętam.
– Ty odgoniłaś.
– Skoro tak mówisz.
– To ja dziękuję. No to cześć.
Nigdy już go nie spotkałaś. Taka czy inna.
*
Siedzisz na gałązce. Wieje lekki wietrzyk. Bujasz się na nim, razem z myślami. Widzisz nie bardzo rozbudzoną nastolatkę. Przechodzi przez mostek. Jednak przystaje. Wraca. Popatruje w twoim kierunku, ale nie wiesz, czy ciebie widzi. Otwiera torbę. Robi taki gest, jakby coś z niej wyciągała lecz jej ręka jest pusta.
Po chwili, to nic, rzuca do rzeki.