Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2021-04-16 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 969 |
Jak na połowę listopada pogoda rozpieszczała mury starego szpitala. Słońce postanowiło musnąć ciepłymi promieniami pędzące w kółko wagony. Pociąg zatrzymał się na chwilę na stacji, gdzie czekała już kolejna podróżniczka. Madame Dolores, włoszka z pochodzenia, dostała się pod opiekę zastępczej matki, dojnej krowy, z wymion której tryskało ciepłe mleko Było to jakieś pięćdziesiąt lat temu, gdy przybrana matka Francja przygarnęła małą Dolores
Matka jej, Juliette, była bardzo biedną, rozchorowaną wieśniaczką. Trudno jej było wychować swoje dzieci, więc małą Dolores wysłała do zamożnej rodziny we Francji, gdzie skończyła prywatne szkoły, podjęła dobrze płatną pracę i założyła rodzinę. Nigdy nie chciała wrócić do Włoch. Gdy dowiedziała się, że jej matka zmarła, poczuła wielką ulgę i zarazem pustkę, której nigdy nie mogła niczym wypełnić.
Płakała przez wiele dni i nocy, nic nie jadła i przestała odzywać się do swej zastępczej rodziny. Obraziła się na Francję i Włochy. Po dwóch miesiącach pobytu w szpitalu psychiatrycznym, postanowiła ułożyć sobie życie na nowo.
Skończyła psychologię kliniczną i do końca swej kariery zawodowej pracowała w szpitalu, w którym wcześniej sama się leczyła. Dalszy opis w karcie choroby Madame Dolores dotyczył warunków socjalnych i finansowych, zapoznałam się jeszcze dokładnie ze zleceniem lekarskim i poszłam poznać nowo przybyłą podróżniczkę.
- Dzień dobry. Jak się Pani czuję?
- Dobrze, ale jeszcze trochę boli mnie szyja
- Proszę mi powiedzieć, w jakich okolicznościach złamała Pani sobie kręgosłup?
- To nie jest takie łatwe – wzięła głęboki oddech – Jakby to Pani wytłumaczyć – z jej migdałowych oczy powiało chłodem i dziwną tajemnicą, leciutki wiatr musnął loki Madame Dolores.
Nagle wiatr przybrał na sile i okno zamknęło się z hukiem. Podróżniczka przestraszyła się, aż podskoczyła na łóżku i kontynuowała swoją opowieść
- Przez wiele lat nie mogłam poradzić sobie z koszmarami nocnymi. Wciąż śniłam o matce, która wręczała mi brązową walizę i mówiła:
- Muszę wysłać cię w daleki świat, bo nic tu po tobie.
- Mamo, ja nie chcę nigdzie jechać! – krzyczałam i przykleiłam się do jej nogi. Szlocham, a ona odpycha mnie od siebie. Trzy tygodnie temu znowu miałam ten koszmar widziałam jak matka wyciąg rękę w moją stronę i woła: „Pomóż mi, pomóż!”. Szłam w jej stronę, a ona się odsuwa. Tej nocy, pierwszy raz w życiu lunatykowałam, potknęłam się o krzesło i upadłam. W wyniku tego złamałam sobie kręgosłup.
W szpitalu leżałam przez piętnaście dni i trafiłam tutaj na rekonwalescencję. Trochę się niepokoję, bo dzisiaj w południe, w warsie, dzieliłam przestrzeń z pewną panią, która miała gorączkę i została odwieziona przez opiekunkę do swojego pokoju.
- Czy myśli Pani, że ona miała koronawirusa?
- Trudno mi powiedzieć, bo trzeba zrobić test, by to potwierdzić – odpowiedziałam – Póki co, niech Pani myśli pozytywnie.
Wiedziałam, że walka z koronawirusem mija się z celem i jest tylko kwestią czasu, gdy zarażeni zostaną wszyscy towarzysze podróży. Przygoda dopiero się zaczynała. Większość podopiecznych miała zabukowany bilet powrotny, ale zarządzający koleją nie dawał żadnej gwarancji na bezpieczne dotarcie do celu. Podróżni patrzyli przez małe okienka w wagonie na zmieniające się pejzaże.
Zaczynałam czuć się jak jesień, która gubiła swoje liście podczas ulewy i silnych wiatrów. Co jakiś czas miałam uderzenia gorąca, jak przy menopauzie, a małe krople potu zraszały moje ciało w różnych dziwnych miejscach. Byłam jak posolony bakłażan, który puszczał soki, tuż przed smażeniem. Około godziny trzynastej byłam dziwnie rozkojarzona i nie mogłam przypomnieć sobie potrzebnych do konwersacji słów. Po krótkim czasie wszystko wróciło do normy. Jak się później okazało, była to pierwsza fala ostrzegawcza, na kilka godzin przed pełnoobjawowym koronawirusem. Poszam pożegnać się z Madame Dolores, czując się u niej jak potencjalny siewca zarazy.
- Dzień dobry Madame Dolores, jak się Pani czuje?
- Dziękuję, dobrze. Tak się cieszę, że dziś jadę do domu. Rano zrobili mi test na covid-19 i okazało się, że wynik jest negatywny.
- To świetna wiadomość. Proszę mi powiedzieć, czy nadal boli Panią kręgosłup?
- Tylko trochę, podczas schylania się. Ale dzisiejszej nocy źle spałam.
- Znowu miała Pani koszmary?
- Nie, to się działo naprawdę. Przebudziłam się w nocy, bo miałam wrażenie, że ktoś mnie dotyka. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przy łóżku bardzo małą osobę.
- Zgadza się, mamy tu taką pacjentkę, która w nocy budzi innych pacjentów.
- Zapytałam tę małą osobę, kim jest i czego ode mnie chce.
- „Nazywam się Madame Buderne” - odpowiedziała - „Moi bracia i siostry są w innych częściach świata i już od roku stosują tę samą wyliczankę co ja”. Przestraszyłam się i zapytałam jeszcze raz czego ode mnie chce. „Przyszłam Pani powiedzieć, że niestety podczas mojej wyliczanki wypadło, że jest Pani czwórką.” Na szczęście zjawiła się opiekunka i wyprowadziła tę tajemniczą postać z mojego pokoju.
- Proszę się nie przejmować i cieszyć się wyjściem ze szpitala.
- Mam bardzo dziwne przeczucie; wydaje mi się, że ta karlica przyszła do mnie w nocy, by mnie przed czymś przestrzec.
- Proszę tak nie myśleć, ona już niejednokrotnie wystraszyła tak kogoś w nocy. Proszę dbać o siebie – i pożegnałam się z dziwnie zadumaną Madame Dolores.
Właśnie wielkimi krokami zbliżał się pierwszy weekend, po tygodniu przepracowanym w szpitalu. Nacisnęłam czerwony guziczek z napisem „Przystanek na żądanie” i pociąg zatrzymał się. W domu byłam po siedemnastej. Siedząc wygodnie na kanapie nagle poczułam ogromny dyskomfort cielesny. Miałam wrażenie, że pali mi się twarz, a małe niewidzialne promienie rozniecają żar. Fala gorąca zalewała moje ciało a w głowie panował dziwny chaos. Wieczorem, gdy brałam prysznic, miałam wrażenie, że woda zadaje mi ból. Trzęsłam się jak galareta, nie miałam nawet siły zmierzyć temperatury ciała. Udało mi się doczłapać do łóżka i zasnęłam.
Najgorzej było na trzeci dzień. W nocy wierciłam się w łóżku drapiąc się po całym ciele. W dodatku walczyłam z uporczywym kaszlem. Trudno mi było oddychać. Czułam, że jestem na jakiejś krawędzi. Dziwne objawy odpuściły po czwartej nad ranem i zasnęłam.
Tej nocy miałam dziwny covidowy sen; znalazłam się we Włoszech. Stałam w ogrodzie, gdzie bawiły się dzieci. Jedno z nich bardzo przypominało młodą karlicę Madame Buderne. Woń kwiatów unosiła się wraz z kurzem. Wielki galopujący, biały koń zatrzymał się przed kobietą, która pilnował dzieci. Otworzyła ona białą jak śnieg kopertę, którą wręczył jej jeździec. Kobieta zaczęła krzyczeć: - Nie, nie! Dziewczynki, babcia Dolores nie żyje!”. Potem znalazłam się na jakiejś stacji kolejowej, wokół, której było pełno błota. Z daleka dojrzałam Madame Dolores, z małą brązową walizką, która szła w stronę błota.
O siódmej rano dzień zerwał się na równe nogi. Stanął przede mną, a ja byłam tuż przy nim. Wyciągnęłam rękę w jego stronę i zastanawiałam się, czy ten dzień porwie mnie wraz z łóżkiem, w odległe strony wiru chorobowego, czy wręcz przeciwnie, dane mi będzie wyzdrowieć. Mały zakrzywiony promień przedarł się przez zabrudzone okno. Przebił się przez małe wieczko w moim jestestwie. Zaczęłam powoli wydostawać się ze słoika, jak Aladyn ze swojej lampy i w końcu wyszłam na zewnątrz. Usiadłam na brzegu łóżka, poruszałam obolałymi kończynami i cieszyłam się jak nigdy przedtem, gdyż zrozumiałam, że wirus oddał mi coś, czego od dawna szukałam. Poczułam, że znowu jest we mnie małe źdźbło trawy, które przebiło się przez twardą ziemię.
Po czwartym dniu od zakażenia zrobiłam test i okazało się, że jestem nosicielem koronawirusa. Dostałam zwolnienie lekarskie. Po dziesięciu dniach wróciłam do pracy, a pociąg wciąż pędził. Wsiadłam do niego, jako podróżniczka po przebytym koronawirusie. Wchodząc po schodach na drugie piętro pociągu zdałam sobie sprawę, że moja sprawność fizyczna odbiega znacznie od nory. Po godzinie pracy ból kolan i mięśni utrudniał mi komfortowe przemieszczanie się w wagonach kolejki elektrycznej.
W szpitalnym pociągu zakażonych było prawie sto procent podróżników i jedna czwarta pracowników obsługi. Wchodząc do przedziału z zakażonymi nieszczęśnikami tej podróży, w nędznym strój, z dodatkowymi okularami ochronnymi, weszłam do wagonu, gdzie miałam przeprowadzić ćwiczenia u ofiary koronawirusa. Podopieczny wyszedł z toalety chwiejnym krokiem i udał się w stronę fotela, na który rzucił swoje ciało. Spojrzał na mnie zamglonymi oczami, w których dostrzegł Madame Buderne. Zdjęłam okulary, by przyjrzeć się dokładniej, ale po karlicy nie było ani śladu. Rozpoznałam tego osobnika, był to podróżnik-wędrowniczek, którego wcześniej podnosiłam z podłogi. Widocznie chciał jeszcze wszystko, co trzeba, załatwić w toalecie, na kilka godzin przed śmiercią.
Podopieczny miał otwarte usta i bezskutecznie łapał powietrze. Spod jego odpiętej piżamy wystawały żebra, które łatwo można było policzyć; raz, dwa, trzy, na kogo wypadnie na tego bęc! Wsadziłam staruszkowi do nosa plastikowe kabelki, z których wydobywał się tlen. Zaczął machać ręką, jakby się przeciwstawiał lub chciał mi coś powiedzieć. Jednak na moje pytanie, czy polecenie nie reagował. Nie wiedziałam, jak mam przeprowadzić ćwiczenia z tym żywym trupem. Zostawiłam go w spokoju, nie chcą go męczyć, a pomóc i tak nie byłam w stanie. Dotknęłam jego ramienia, by doda mu otuchy, lecz nie byłam w stanie wydusić z siebie żadnych słów. Nie pamiętam nawet czy powiedziałam „do widzenia”. Po godzinie podróżnik-wędrowniczek zmarł.
Prowadziłam zajęcia na sali gimnastycznej z Madame Chamion, gdy w drzwiach ujrzałam uśmiechniętą pielęgniarkę.
- Co ci tak wesoło? – zapytałam.
- Madame Buderne chce byś do niej zajrzała.
- Co ty mówisz? - zapytałam zdziwiona.
- Dla nas też jest zaskoczeniem, że ona w ogóle coś pamięta. Nawet wymieniła twoje imię.
- Naprawdę? Nie żartujesz?
- Nie. Nie żartuję. Wiesz chyba, że Madame Buderne nie jest już w naszym wagonie? Od kilku dni jest w wagonie zamkniętym, z chorymi na Alzheimera.
- To aż tak się z nią pogorszyło?
- Tak, było z nią bardzo źle. W nocy wciąż chodziła i bawiła się w jakąś wyliczankę, przez co budziła innych.
- Zaraz pójdę ją odwiedzić.
Po pewnym czasie zeszłam piętro niżej, do wagonu, gdzie przebywało dwudziestu podróżników chorych na Alzheimera. Nacisnęłam czerwony guziczek i drzwi otworzyły się automatycznie. Tuż za drzwiami spotkałam karlicę.
- Dzień dobry, jak się Pani czuje, Madame Buderne?
- Dobrze, dziękuję. Czekałam na Panią – uśmiechnęła się.
Była dzisiaj jakaś spokojniejsza, przez chwilę zastanawiałam się, czy to w ogóle jest ona, a nie jej siostra bliźniaczka.
- To może wejdziemy do mojego przedziału – wskazała na drzwi, podnosząc swoją niebieską lakę.- Proszę, niech Pani usiądzie – zaproponowała karlica.
- Dziękuję – usiadłam wygodnie.
- Od dawna Pani nie widziałam – powiedziała zaniepokojona.
- Byłam chora.
- Chora? Na tego parszywca kronawirusa?
- Tak – odpowiedziałam – miałam koronawirusa.
- Przecież mówiłam ci, że twoja sala gimnastyczna była jedynką, podczas mojej wyliczanki i że nic ci nie grozi – powiedziała karlica, przechodząc na ty.
Nic nie odpowiedziałam, bo nie chciałam brać udziału w jej demencyjnych odkryciach. Karlica podeszła do szafki i zaczęła czegoś szukać w szufladzie. Wyciągnęła duży album, który ledwo co trzymała w swojej małej dłoni i mi go wręczyła.
- Niech Pani to położy na łóżku. Karlica otworzyła album ze zdjęciami i pokazała mi swoją rodzinę; ojca, matkę, dziadka i brata. Wszyscy byli karłami.
- Brat mój zmarł, mając zaledwie cztery lata. Nie miał jeszcze dobrze wysklepionych stóp, więc nie mógł utrzymać się na bagnie i utonął.
- Przykro mi.
- Spójrz, to był nasz dom dookoła bagien – powiedziała, wskazując dom na zdjęciu.
- Naprawdę ładny – odpowiedziałam coraz bardziej znużona.
- Nasi pradziadowie również wyliczali w czasach zarazy. Była to ta sama wyliczanka bagienna, która jest nam przekazywana z pokolenia na pokolenie. Czy chcesz ją poznać?
- Nie, dziękuję.
- Co, boisz się?
- Chyba tak
- Dzisiaj w nocy znowu wyliczałam. W tym wagonie jest łatwiej, bo jest tylko dwudziestu podróżników. Nie ma codziennie nowych przyjęć, a wypisy są tylko na cmentarz.
- Dlaczego chciała się Pani ze mną zobaczyć?
- Chcę się z tobą pożegnać, bo w nocy podczas wyliczanki wypadło, że to ja jestem czwórką. Nigdy wcześniej nie brałam udziału w tej wyliczance.
- A co w ogóle znaczy, że ktoś jest czwórką?
- Podczas bagiennej wyliczanki oznacza to śmierć, ale to ja wyznaczam czwórkę. Czasami liczę; jeden...dwa...trzy, no i bęc!. A i innym razem; jeden...dwa...trzy...dwadzieścia, i po dwudziestce mówię cztery, no i bęc! Rozumiesz?
- Nie, nic nie rozumiem.
- Mogę liczyć nawet do stu, a potem mówię cztery, a to oznacza śmierć. Dlatego tak bardzo męczy mnie ta wyliczanka.
- To po co Pani to robi?
- To jest nasze dziedzictwo karłów.
- Dziedzictwo karłów?
- Tak, to nasza słodka tajemnica.
- Dlaczego mi Pani to wszystko opowiada?
- Sama nie wiem, może chcę by został jakiś ślad po dziedzictwie karłów. Słyszałaś pewnie o nowej pandemii, która ma wybuchnąć niebawem?
- Coś obiło mi się o uszy.
- To będzie wiruso-bakteria, ewenement na skalę światową, ale nasze wyliczanki już nie będą praktykowane.
- Dlaczego?
- Bo my karły liczymy zawsze jeszcze żywych. Czy wiesz o czym ja mówię?
- Nie. Ja nic z tego nie rozumiem.
- Dzisiaj w nocy nie będę już wyliczać, bo czekam na swoją kolej – na karła z bagien od czwórki.
- Przepraszam Panią, ale na mnie już pora.
- Tak, wiem, twoi podróżni czekają na ciebie.
Wstałam i na miękkich nogach ruszyłam do drzwi.
- Do zobaczenia Madame Buderne.
- Żegnaj, nie do zobaczenia – powiedziała przepiękną polszczyzną. Powiew tych słów poczułam na plecach niczym huragan, który wypchnął mnie z wagonu karlicy.
oceny: bezbłędne / znakomite
z 1.osobową narratorką-lekarką, z pacjentami jej oddziału szpitalnego, z karliczką-Polką z bagien /mme Buderne/, z pociągiem-szpitalem i z koronawirusem w tle -
plus nienaganna, bogata językowo polszczyzna,
plus oryginalna, rozpoznawalna własna kuźnia literacka -
i mamy to! Nic tylko czytać ;)
Pozdrawiam bardzo serdecznie.