Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-03-03 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 6673 |
Bogowie Olimpu
Jestem Bogiem. Nie śpię. Ani nie drzemię. Chcielibyście wiedzieć od jak dawna? Też nurtuje mnie to pytanie, na które, niestety, nie znam odpowiedzi. Poszatkowany mózg odmawia przekazu danych. Zastrajkował. I dobrze. Kto w dzisiejszych czasach nie strajkuje? Bez protestów świat współczesny gnije. Cuchnie gorzej niż bagno. Człowiek uległy jest nikim. Żołnierzykiem. Jednym z wielu w żałosnej kompanii. Egzystuje według prostego, trójskładnikowego schematu, niewymagającego konstruktywnego myślenia. Rozkaz wydany - raz. Wykonanie w trakcie – dwa. Rozkaz wykonany – trzy. Takie życie jest jedynie trwaniem w erze bezmyślnych robokopów.
Nie śpię. Czy obchodzi to kogoś? Myślicie, że nikogo? A właśnie, że nieprawda. Na przykład interesuje tę Staruchę, która mieszka naprzeciwko. Dziś rano znów próbowała mnie umoralniać.
– Chłopcze, jak ty wyglądasz?! Prześpij się trochę. Nie pokazuj się ludziom na oczy! Przynosisz wstyd swojej rodzinie… – lamentowała. Złożyła pomarszczone dłonie jak do modlitwy, a wyblakle oczy wzniosła w górę. Wierzy, że Boga trzeba szukać właśnie tam, w górze. Naiwna.
– A pani znowu się wtrąca? Nie ma pani własnych zmartwień? Po co to wtykać nos w nie swoje sprawy?! – odburknąłem jej mocno zirytowany. Ale do niej mówi się jak do kamienia. Czasem odnoszę wrażenie, że śledzenie cudzego życia i zrzędzenie to jej jedyne rozrywki. Przeważnie zahaczy mnie akurat wtedy, kiedy wracam z melanżu.
– Już dawno mówiłam twojej matce, żeby się wzięła za ciebie. To nie słuchała starszej, mądrzejszej kobiety. Teraz ma z tobą same zmartwienia. Tylko włóczysz się po nocach z tymi gangsterami. I nie śpisz wcale. Bóg musiał mieć ważny powód, żeby pokarać rodzinę tym nieszczęściem. Ale żeby mnie niewinną, starszą kobietę narażać na takie sąsiedztwo? Za co? Mówię ci, chłopcze, módl się do Boga o przebaczenie. Może cię jeszcze zawróci ze złej drogi. I na Boga, prześpij się! – pieprzyła jak zawsze. Bardziej do siebie. Bo znam już tę gadkę na pamięć. Jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam.
– Bóg nie śpi, psze pani – odparłem ironicznie. Odwróciłem się do niej plecami i zatrzasnąłem drzwi wejściowe tuż przed nią. Starucha działa na mnie jak dynamit. Niewiele brakowało do gigantycznej eksplozji. Każdemu czasem siada psychika. Nawet Bogu.
– Jestem Bogiem. Uświadom to sobie. Ty też jesteś Bogiem. Tylko wyobraź to sobie… – nuciłem pod nosem utwór Paktofoniki. W tych słowach odnajduję swoją dewizę życiową.
Zapamiętajcie – nie ma w tym domu innego Boga poza mną! Dopóki żyję, dopóty będę sam dla siebie Bogiem. Ona chciała zawładnąć moim życiem. Pragnęła ciała, serca, a nawet duszy. Pojawiła się nagle nie wiadomo skąd. I myślała, że może zawładnąć tym, co należy tylko i wyłącznie do mnie. Do mnie! Nie mogłem jej na to pozwolić. Bo to, co należy do Boga, jest nietykalne i święte! Chciała zbezcześcić tę świętość. Grzesznica.
Moja Grzesznica. Nie mogę oszukiwać samego siebie. Prawda jest taka, że brakuje mi jej. Ale cóż miałem uczynić? Nie mogłem jej zatrzymać. Dwóch bogów pod jednym dachem to za wiele. Politeizm jest nie do pomyślenia w mojej prywatnej kulturze! Ten ciężki grzech wywróciłby królestwo, które sam stworzyłem, jak domek z kart. Gdy do rządzenia zabiera się więcej niż jedna osoba, to wtedy życie staje się rozgrywką iście polityczną. Zakłamaną i nieuczciwą. Ten, który zagarnie więcej dla siebie, wygrywa.
– Znowu wychodzisz z tymi idiotami?! Wracasz do domu nad ranem, nie śpisz, nie jesz, nie mówisz prawdy, gdzie jesteś. Jak długo mam znosić tę sytuację?! Chcę cię mieć dla siebie, a nie dzielić się tobą z pie*dolonymi ćpunami! Myślisz, że nie wiem, co tam wyprawiacie?! Gdzie jest ten Olimp, w którym przesiedziałeś wczoraj całą noc?! – krzyczała zdenerwowana, wprawiając w drżenie mą boską naturę.
– Skąd wiesz o Olimpie? Czytasz moje smsy? Mówiłem ci tyle razy, nie dotykaj moich rzeczy! – uniosłem się. Odniosłem wrażenie, iż znalazłem się pośrodku politycznej areny.
– Przykro mi, że musiałam posunąć się do tak nieuczciwych metod, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tobie. Ale zrozum – zależy mi na tobie. A ty oddalasz się ode mnie. Zamiast spędzać wieczory w moim towarzystwie, włóczysz się po nocach. Nie mam innego wyjścia, odchodzę. Mam już dość tej chorej sytuacji. Nie będę uczestniczyć w twoim upadku. Potrzebujesz pomocy specjalistów! Widziałeś się w lustrze? Kiedy ostatnio spałeś? – mówiła to, łkając żałośnie. Jej piękne, szafirowe oczy szkliły się od łez. Lecz te łzy przestały działać na mnie już dawno. Manipulatorka się znalazła!
– Bóg nie śpi, kochanie. Droga wolna – odparłem opanowanym tonem. Patrzyła na mnie zaskoczona dłużej niż to konieczne. Pewnie liczyła na to, że będę próbował ją zatrzymać. I nie pozwolę odejść. Lecz Bóg nie prosi o łaskę. Bóg sam w sobie jest łaską. Odeszła.
Odeszła i zostawiła mnie z pytaniem trapiącym mój umysł od jakiegoś czasu. Od ilu dni nie śpię?!
Czy Matka naprawdę jest siwa jak gołąbek, czy tylko moje oczy nie dostrzegają już barw? A może jedno i drugie? Gdy nie śpisz od jakiegoś dłuższego czasu, wzrok zaczyna strajkować. To oczywiste. Wtedy nie zastanawiasz się już, czy założysz bluzę niebieską, czy może zieloną. Wszystko ci jedno. Nie potrzebujesz tego barwnego chłamu. Najistotniejsze jest, że rozpoznajesz biel. Biel to świętość w najczystszej postaci. Biel jest nieodzownym elementem tego szaleńczego wyścigu. Maratonu, który ukończą najodporniejsi – Bogowie Olimpu.
– Osiwieje przez ciebie całkiem, synku. Ta Starucha znowu dzwoniła do mnie. Musisz ją zaczepiać?! To starsza i schorowana kobieta, daj jej spokój. Potem jestem zmuszona wysłuchiwać jej narzekań – Matka zaczęła mi truć, jak tylko przekroczyła próg mojego królestwa. Po zatrzaśnięciu drzwi skierowała się do kuchni. Nie wytrzymałaby, jakby nie sprawdziła, czy jej synek dobrze się odżywia. – Dlaczego masz w lodówce takie pustki? Piwo i kawałek starej szynki?! Cuchnie od niej niemiłosiernie! Czy ty w ogóle coś jesz?
– Owszem. Danie szefa kuchni – rosołek z paczki. Niebo w gębie… – odpowiedziałem ironicznie, ale i pełen dumy, gładząc się po wklęśniętym brzuchu. To jedyny artykuł spożywczy, który ostatnio jadam. I przechodzi mi gładko przez gardło. O artykułach chemicznych wolałem nie wspominać jej. Bo jeszcze straciłaby resztkę tych siwych włosów.
– Nazywasz to jedzeniem? Nic dziwnego, że tak marnie wyglądasz! Oczy podkrążone, twarz cała w wypryskach, nieogolony, w przepoconych ubraniach. Nie dbasz o siebie, synku. Wyglądasz jak wrak człowieka! Zostaję na parę dni… Muszę się tobą zająć, zanim zmarniejesz całkiem – powiedziała to, a moja skrzywiona mina mówiła sama za siebie. Tylko nie to! Nie Matka! Nie teraz, gdy meta jest już tak blisko.
– Nie ma mowy. Nie jestem dzieckiem! – zaprotestowałem głośniej, niż zamierzałem. Matka spojrzała na mnie przerażona. Musiałem ją jakoś uspokoić, dlatego zacząłem mówić dalej bardziej opanowanym tonem. – Mamo, to nie jest tak, jak myślisz. Może faktycznie zaniedbałem się ostatnio. Ale mam na głowie sporo nauki. Brakuje mi czasu na myślenie o jedzeniu. Przecież chcesz mieć wykształconego synka, prawda? Jeszcze będziesz ze mnie dumna. – położyłem przepoconą i siną dłoń na jej ramieniu. Dawniej ucałowałbym matczyny policzek. To zawsze działało. Ale coś powstrzymało mnie. Boska natura dawała o sobie znać. To ja jestem panem. Panem swego życia, losu, tego mieszkania… Wszystkiego! Nawet Matka musi się podporządkować.
– Zrozum, martwię się o ciebie. Wykształcenie jest ważne, ale nie kosztem twojego zdrowia, synku. Chyba ostatnio nie sypiasz za wiele. Nie można tak się obciążać nauką – spojrzała na mnie wyraźnie zaniepokojona. Jej smutne oczy zaszkliły się, a po policzkach popłynęły stróżki łez. Dawny ja otarłby matczyne łzy. Ale dawny ja już nie istnieje. Kobiety to manipulatorki. Wylewają morze łez, a mężczyźni nabierają się naiwnie, że w tych łzach mogą zatonąć. I pędzą im na ratunek. Obecny ja nie ulega manipulacjom. Nawet Matki.
– Nie masz powodów do zmartwień. Wszystko jest w porządku. Ta Starucha widzi wszędzie zło, tylko nie u siebie – odparłem już lekko podenerwowany.
– Dobrze, odpuszczę ci teraz. Ale jak przyjadę następnym razem, chcę cię widzieć wyspanego. I lodówka ma być pełna. A gdzie jest twoja dziewczyna? Nie widzę jej rzeczy… – że też musiała sobie o niej przypomnieć.
– I już nie zobaczysz! Bóg w tym domu może być tylko jeden – odburknąłem stanowczo. Nie ma już Grzesznicy. Po co w ogóle o niej wspomniała? W moim królestwie jest to temat tabu.
– O czym ty mówisz, synku?! Jaki Bóg? Nie wymawia się imienia Pana Boga nadaremno. To była taka miła dziewczyna, co się stało? Myślałam, że w końcu się ustatkujesz. Że jeszcze dożyję twojego ślubu. I doczekam się wnuków… – zaczęła lamentować. Z wiekiem Matka dziwaczeje. Ani się obejrzę, a będzie taka jak ta Starucha.
– Co za bzdury pleciesz?! Ślub, wnuki? To dobre dla maluczkich człowieczków. Mam ambitniejsze plany życiowe! – uniosłem się. Matka już zaczynała działać mi na nerwy.
– Synku, co się z tobą dzieje?! Nie poznaję cię… – patrzyła na mnie zbolałabym wzrokiem. Znów próbowała wziąć mnie na litość. Szkoda jej zachodu.
– Nie masz czasem za dwadzieścia minut autobusu? Wracaj do domu i nie martw się o mnie. Jestem już dużym chłopcem i wiem, co robię – chciałem jak najszybciej pozbyć się jej. Nie miałem ochoty wysłuchiwać dłużej żalów i pretensji.
– Do czego to doszło? Rodzony syn wypędza mnie z mieszkania! Tak się odwdzięczasz za te wszystkie lata wychowania?! Dobrze już, dobrze, wychodzę. Zrób tylko jedno dla mnie. Prześpij się…– chciała coś jeszcze powiedzieć, ale musiałem jej przerwać. Zirytowała mnie na maksa.
– Ku**a, co wy wszyscy macie z tym spaniem?! Bóg nie je, nie żeni się, nie ma dzieci, a przede wszystkim nie śpi! – straciłem panowanie nad sobą. Wykrzyczałem jej to prosto w twarz i wypchnąłem za drzwi, które zatrzasnąłem z hukiem. Dawny ja miałby wyrzuty sumienia. Zatrzymałby ją. Powiedziałby do niej: mamusiu, przepraszam.
Obecny ja nie odczuwa skruchy.
Matka wyprowadziła mnie z równowagi. Jak tylko pozbyłem się jej, wyłożyłem się wygodnie na sofie i włączyłem sobie ulubiony utworek Paktofoniki. Jeden z nielicznych, który działa na mnie tak bardzo pozytywnie i podbudowywująco.
– Mam jedną pierdoloną schizofrenię. Zaburzenia emocjonalne. Proszę puść to na antenie Powiem ci, że to fakt. Powiesz mi, że to obciach. Pie*dolę cię. I tak rozejdziesz się po łokciach. Bo ja jestem Bogiem. Uświadom to sobie. Słyszysz słowa, od których włos jeży się na głowie. O rany, rany. Jestem niepokonany… – z głośników sączyły się słowa boskiej pieśni.
Słowa, które stały się moją Biblią.
Posiedzenie na Olimpie o standardowej porze. Nektar załatwiony, zabierz sprzęt. Zeus.
Odebrałem smsa na wykładzie z filozofii. Powieki, które jeszcze przed momentem mimowolnie opadały, teraz otworzyły się szeroko, ukazując błysk podniecenia na gałkach ocznych. Sen był blisko. Ale nie poddałem się. Zaraz po wykładzie zamierzałem udać się w umówione miejsce. Dalej zabawiać się w Boga. Maraton trwał. Igrzyska olimpijskie rozpoczęte jakiś czas temu, wciąż nie pamiętałem, kiedy, teraz wydawały się niekończącą się i ekscytującą przygodą. Choć wyczerpującą. W głowie miałem ciąg nieposkładanych myśli. Bóg – sen – Starucha – sen – Grzesznica – sen – Matka – sen – Filozof – sen – Olimp – sen – meta… Sen przewijał się w pulsującej bani nieznośnie za często. Lecz pomimo tego, nadal nie nadchodził. Jak przystało na przykładnego maratończyka, walczyłem. Konsekwentnie zmierzałem do mety.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos niemiłosiernie drażniący umysł. Ale zirytował mnie nie tyle ton tego głosu, co treść informacji, którą przekazywał.
– Świat ludzki jest mniej wartościowy niż boskie królestwo. Jest ruchomy, niedoskonały. Jednak poprzez idealne kształty zbliżony do boskiego. Istotnym elementem poglądów Platona jest dualizm, czyli dwoistość bytu. Głosił wiarę w duszę i ciało, w byt idealny i byt realny – zgarbiony starzec – Filozof – stał na podwyższeniu pośrodku auli i wygłaszał dziwne teoryjki. Zbulwersował mnie. Nie byłbym sobą, gdybym nie zabrał głosu w tym właśnie momencie.
– Sugeruje pan, że ludzie są mniej wartościowi, niż jakiś tam Bóg Platona? – grzecznie spytałem. Lecz potwór w moim wnętrzu już szykował się do ataku.
– Nic nie sugeruje, wyjaśniam jedynie poglądy wielkiego filozofa, jakim był Platon. Może odniesie się pan do jego teorii? – poprawił na nosie okulary grubości dna od słoika. Filozof prowokował mnie do dyskusji? Czemu nie? Lubię takie wyzwania. Czułem, jak pot zaczął oplatać moje posągowe ciało. Odrobina adrenaliny zrobiła swoje. Przetarłem dłonią cuchnące kropelki, zbierające się na czole. Następnie wstałem z miejsca. Zamierzałem głośno i dosadnie wyrazić swoje zdanie.
– Przecież to jest stek bzdur! Bogiem może być każdy. Od człowieka zależy to, czy chce być sam sobie Bogiem, czy też stać się żałosnym wyznawcą cudzych ideałów. Człowiek odpowiada za swoje czyny. Jest przyczyną ruchu. Wszystko, co się dzieje wokół nas, jest wprawione w ruch przez nas samych. To nie sprawka wymyślonego Boga, że życie się pieprzy i wali. A ludzie mają mentalność zwalać całą winę na siłę wyższą. Wierzą w te kłamstwa, bo tak im łatwiej trwać w tym absurdalnym świecie!
– Ciekawe i odważne teorie. Zatem uważa pan, że Bogiem może być każdy. Czyli ma pan na myśli, że każdy może być doskonały, jeśli dobrze rozumiem? – Filozof zadał to pytanie. I od razu dało się wyczuć irytację w jego głosie. Ludzie tak reagują, gdy tylko ktoś próbuje podważyć ich wiarę. Rosła we mnie satysfakcja.
– Bóg wcale nie musi być doskonały. Nie ma ideałów. Nie ma doskonałego Boga. To bzdety wymyślone przez filozofów. Ja jestem Bogiem w całej okazałości, jak tutaj stoję. Jestem Bogiem samego siebie i swojego królestwa. I zapewniam pana, daleko mi do doskonałości – odparłem dumnie.
– Czy dobrze pojmuję – zarzuca pan łgarstwo takim wielkim filozofom, jak Platon czy Arystoteles? Nie musi się pan oczywiście zgadzać z ich poglądami. Ale nie myśli pan, że wyrażając takie śmiałe teorie, może również zostać odebrany za łgarza, nawet większego niż oni? – to się staruszek zdenerwował. Ja łgarzem? Jak można oskarżać Boga o kłamstwo?!
– Nie myślę tak. Jestem Bogiem i w przeciwieństwie do tej całej zakłamanej rzeszy, w której się teraz znajduję, potrafię zawalczyć o swoje. Powtarza pan pierdoły, które przeczytał w nic nie wartej makulaturze, a nie mówi nic sam od siebie. Żołnierzyk jeden z wielu. Żałosny Filozof. – musiałem mu dopiec. Na mojej nieogolonej twarzy pojawił się uśmieszek. Jeden zero dla mnie.
– Nie tak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi, jeśli to jest pana zamierzeniem. Bóg w pana rozumieniu, jak widać jest nie tylko niedoskonały, ale i arogancki, i zarozumiały. I to jest dopiero żałosne, młody człowieku. Wygląda pan na niewyspanego, schorowanego. Czy to jest powodem tej niedyspozycji? Która mam nadzieję, że jest jedynie chwilowa i szybko przywróci się pan do porządku. – nerwowo gestykulował rękoma. Nie łatwo wyprowadzić go z równowagi? Akurat. Już kipiał w środku ze wściekłości. Robiło się coraz bardziej gorąco.
– Polecam poczytać sobie Koran, zamiast tych bzdurnych teoryjek. Ale może zacytuję mój ulubiony fragment z lekturki: Nie ma żadnego Boga poza Tobą, Żyjącym i wiecznym. Nie drzemiesz, ani nie śpisz. Do Ciebie należy to, co na ziemi i to, co jest na niebie. –wyrecytowałem z pamięci motto, które zna każdy szanujący się maratończyk. – Także, marny Filozofie, jestem Bogiem. A Bóg nie śpi. I mam się całkiem nieźle – dodałem na koniec. Rozpierała mnie duma.
– Kulturalnie proszę, młody człowieku, abyś opuścił salę wykładową. Nie jest pan mile widzialny na moich wykładach. Ale zanim pan wyjdzie, poproszę o nazwisko, powiadomię dziekana o moich powodach wykreślenia pana z grupy wykładowej – bingo. Efekt uzyskany. Wiedziałem, że starzec nie wytrzyma napięcia.
– Dla przyjaciół Apollo, dla pana po prostu Bóg… – kulturalnie i z uśmiechem się przedstawiłem. – Z przyjemnością opuszczę to miejsce. Olimp mnie wzywa. Żegnam.
– Żegnam Pana – odpowiedział z miną typową dla osób przegranych. Ze mną nikt nie wygra. Przecież jestem Bogiem. Czyż nie sam mówił, że ludzie są mniej wartościowi od Boga?!
Tak oto dobiegła końca moja niespełna trzyletnia kariera studencka. Ale nie przejmuję się tym. Przecież Bóg jest wszechwiedzący. Mu nie wypada kajać się przed uniwersyteckim pajacem.
Kto powiedział, że Boga trzeba szukać w niebie? Wierzą w to tylko ludzkie istoty godne pożałowania. Starucha, Grzesznica, Matka, Filozof – niewątpliwie zaliczają się do tej grupy. My – bogowie – mamy swoją siedzibę na Olimpie. Ale nie na tej mitycznej górze znanej wszystkim. Blokowa piwnica jest naszym szczytem. Szczytem eksperiencji.
Zeus czekał już na mnie o umówionej wieczornej porze. Tradycyjnie byłem pierwszym gościem.
– Siemanko, Apollo. Jesteś jak zawsze punktualnie. To się docenia na Olimpie – Zeus przywitał mnie już w progu. Przybiliśmy rzymską piątkę. To powitanie zastąpiło tradycyjnego żółwika na czas maratonu. – Mam nadzieję, że nie zapomniałeś o sprzęcie?
– Nawet bym nie śmiał zapomnieć, Zeusie. Gitara jest. Muzy też… – odpowiedziałem uśmiechając się szeroko. Aż ślinka mi pociekła na samą myśl o degustacji, mającej nastąpić za lada moment.
– Jakież to muzy dziś będą naszym natchnieniem? – Zeusa zżerała ciekawość. Na marmurowej twarzy wymalował się znajomy uśmiech. A w oczach zaczaił się błysk podniecenia.
– Podwójne Wisienki – zdradziłem ich nazwę z wielką czcią. Nie wszystkie muzy budzą tak wielki szacunek jak akurat te. – Bierzemy po trzy i rozpoczynamy próbę generalną. – złożyłem na dłonie Zeusa ten drogocenny skarb. Przyjrzał się pigułkom w odcieniu brudnej bieli i idealnym kształtom wyżłobionych na nich. W jego spojrzeniu dostrzegłem głód. Ten sam głód, który również mnie zżerał od środka.
– Znasz się na rzeczy, mój boski przyjacielu. Zatem z przyjemnością rozpoczynam dzisiejszą ucztę. Reszta bogów dołączy za jakąś godzinę. – powiedział to, po czym połknął wszystkie trzy pigułki.
– Smacznego, Zeusie – kultura w naszym gronie to podstawa. Nie zapominamy o zwrotach grzecznościowych. Życzyłem mu smacznego, by następnie również przystąpić do degustacji.
– I wzajemnie – odparł grzecznie. Pigułki spływały powoli do żołądka, by stamtąd przeniknąć do krwiobiegu. Nasz głód został częściowo zaspokojony.
Oczekiwanie na to, co miało nadejść, umilała nam gra na gitarze. Żadne z nas nie potrafi grać. Trącaliśmy struny byle jak. Z początku gówno z tego wychodziło. Ale z każdą chwilą i z każdym kolejnym drżeniem strun, zaczynało dziać się coś niezwykłego. Niepostrzeżenie z istot pozbawionych talentu staliśmy się geniuszami. Palce zgrabnie zaczynały przesuwać się po strunach. To było już nie tylko brzdąkanie. To była gra. Gra piękna i wyjątkowa. Gra czule dotykająca umysł i pieszcząca ducha. Najpiękniejsza. Najświętsza. Boska.
Byliśmy już najprawdziwszymi mistrzami, kiedy zaczynali się schodzić pozostali bogowie. Na początek zaszczyciły nas swą obecnością boginie – Hera i Hebe. Odziane jedynie w skąpe, białe suknie, odkrywające spory kawałek posągowej skóry, na której lśniły się kropelki potu. I uwydatniały kości sprawiające wrażenie, jakby chciały się przebić przez tę cienką warstwę łupiny. Boginie ukazały się nam w całej swej okazałości. Wydobyły z siebie najprawdziwsze piękno. Wydobyły i dobrowolnie pozwoliły ulatniać się temu pięknu w piwnicznym mroku. Potem zaczęli się pojawiać kolejni z boskiej ekipy – Hefajstos, Hades i Ares. Każdy z nich przekroczył próg Olimpu dumnie i majestatycznie. Każdy zdawał sobie sprawę ze swojej wyjątkowości. I zjawiskowości tego spotkania. Uczty godnej jedynie bogów.
Gdy wszyscy byliśmy w komplecie, Hebe zaczęła nalewać wino do kryształowych pucharów. Aby nektar nabrał odpowiednich właściwości, Zeus dodał do każdego kielicha gram życiodajnego pudru. Świętego proszku, który zapewniał nieśmiertelność. Na Olimpie nie praktykuje się tradycyjnych metod konsumpcji. Wciąganie nosem już dawno przestało nam sprawiać przyjemność. Rany w przegrodzie nosowej i odruchy wymiotne – to niepodważalne argumenty dla naszej rezygnacji z tej techniki. Na uczcie wszystko musiało przebiegać prawidłowo. Nic nie mogło zakłócić przebiegu całej uroczystości.
– Zatem, wypijmy za nasze zdrowie, bogowie Olimpu – Zeus wzniósł pierwszy toast, oficjalnie rozpoczynający ucztę. Drugi i zarazem ostatni wzniesie, zanim zacznie świtać. Będzie on zwieńczeniem dzisiejszego spotkania. Ten rytuał od kilku dni (od ilu?) stał się naszą codziennością.
– Na zdrowie – odpowiedzieliśmy chórem i przechyliliśmy puchary. Do dna.
Ocknąłem się w trakcie uczty. Zawiesiłem się. Nie wiedziałem jak długo trwał ten stan zawieszenia. Byłem tylko ja i moje ciało poza czasoprzestrzenią. Żadnych myśli, emocji. Tabula rasa. Gdy powoli zaczynałem powracać do otaczającej mnie rzeczywistości, bogowie namiętnie o czymś rozprawiali. Wyłożeni wygodnie na kanapie trwali w bezruchu. Poruszali jedynie ustami. A z ich ust wydobywały się melodyjne dźwięki. Co było tematem tych zapewne pasjonujących rozmów? Widziałem i słyszałem, że rozmawiali. Ale nie potrafiłem zrozumieć ani słowa. Byłem pośród nich, a jednak czułem się wyobcowany. Wykluczony ze świętego kręgu.
Przyglądałem się im uważnie. Wyglądali naprawdę groźnie. Nie byli do mnie przyjaźnie nastawieni. Trwałem w tym przekonaniu. Co się wydarzyło, że tak nagle zmienili stosunek do mojej boskiej osoby? Czułem się niemile widziany. Pierwszy raz, odkąd brałem udział w uczcie na Olimpie, oplótł mnie dziwny chłód. Miałem wrażenie, że nie dotrwam do końca uroczystości. Nie doczekam ostatniego toastu. W bani piętrzyły się przeróżne negatywne myśli. Głowa niemiłosiernie buzowała. Jakby lada moment miała rozprysnąć się na tysiące kawałków. Chciałem wybiec stamtąd, ale moje ciało odmawiało posłuszeństwa.
– Jestem sparaliżowany! – zamierzałem krzyknąć. Ale żaden dźwięk nie wydobywał się z moich ust. Żałośnie poruszałem wargami jak ryba. Zaczynałem już myśleć, że to koniec. Łapczywie pochłaniałem wszelką dostarczaną mi porcję tlenu. Każdy kolejny oddech był cudem. Każdy wydawał się moim ostatnim. I kiedy w myślach żegnałem się już ze światem...
– Spokojnie, Apollo. Mam dla ciebie lekarstwo – Hebe przybyła z ambrozją. Pocałowała mnie zachłannie. Szorstkim językiem agresywnie rozchyliła spierzchnięte wargi, wpychając na siłę do ust pigułkę. Zanim porządnie ją przełknąłem, odniosłem wrażenie, że za moment zwymiotuję. Ale świadomość tego, że zaraz wszystko wróci do normy, zniwelowała odruch wymiotny. Następnie Hebe napoiła mnie wodą. Spijałem orzeźwiające kropelki wprost z jej jamy ustnej. Ten akt z pozoru intymny, pozbawiony był wszelkiej emocjonalności. Stanowił kluczowy element do mojego uzdrowienia. Lek powoli przemieszczał się w przełyku. Co raz niżej i niżej, aż do żołądka. Mijała sekunda za sekundą, minuta za minutą… Błogie ciepło ogarniało ciało. Zęby zgrzytały, źrenice się rozszerzały, zmysły stopniowo zaczęły się wyostrzać. Zbawienie było coraz bliżej.
– Jestem Bogiem. Uświadom to sobie. Ty też jesteś Bogiem. Tylko wyobraź to sobie…– nie byłem pewien, czy te słowa wydobywały się z mojej głowy, czy z głośników boomboxa. Ale słyszałem je wyraźnie i zgrzeszyłbym, gdybym nie popłynął w rytm tej boskiej melodii.
– Grzesznico, to ty? Wróciłaś? – odgłos otwieranego zamka w drzwiach, a później kroków, wyrwały mnie ze stanu zawieszenia. Często medytuję, zanim na niebie wzejdzie słońce. W pokoju panował półmrok. Było już koło szóstej rano, niedawno wróciłem z Olimpu. Na ścianie dostrzegłem cień poruszający się z gracją. Delikatnością typową tylko dla niej.
– Tak, to ja, Apollo. Wiesz, że nie potrafiłabym żyć bez ciebie. Jesteś moim Bogiem. Moim życiem – cień odpowiedział. Wiedziałem, że wróci.
– Jak dobrze, że jesteś. Cholernie się stęskniłem… – wyszeptałem. Sam się szczerze zdziwiłem swoim wyznaniem.
– Też się stęskniłam. Ale wróciłam i już nigdy cię nie zostawię – to ona. Naprawdę ona. W sercu poczułem znajome ukłucie. Potem się zadumałem. Czy Bóg ma w ogóle serce? Ale szybko porzuciłem te rozmyślania. Ona tu była i nie liczyło się nic więcej.
– Obiecujesz? – pragnąłem, aby mi to obiecała. Wtedy naprawdę tego pragnąłem. Wyczekiwałem odpowiedzi. Lecz ta nie nadeszła.
– Grzesznico moja, gdzie jesteś? – jeszcze raz spytałem pełen nadziei. Tak bardzo chciałem mieć ją teraz w ramionach. Choć przez tę jedną małą chwilę.
Ale czar prysł. Jak bańka mydlana. Zabawiła się ze mną w kotka i myszkę.
– Ku**a, gdzie jesteś? Odpowiadaj, gdy twój Bóg zadaje ci pytanie! – wykrzyknąłem agresywnie. Lecz znów odpowiedziała mi głucha cisza. Cień, który jeszcze przed momentem zarejestrowały moje oczy, zniknął.
Zdenerwowany i spocony wstałem pośpiesznie z kanapy. Skierowałem się w stronę włącznika światła. Gdy lampa rozbłysła pełnym blaskiem, miałem nadzieję ujrzeć ją przed sobą. Już wyobrażałem sobie, jak stoi przede mną skruszona i błaga o wybaczenie. Lecz w pokoju nie było nikogo. Nikogo poza mną.
Skąd się wziął ten cień? Do kogo należał głos, który słyszałem? Zaniepokojony usiadłem na kanapę. Patrzyłem prosto przed siebie, na ścianę. Starałem się wyłączyć, nie myśleć o niczym. Medytować i tylko medytować. Nie było cienia, nie było głosu… Nie było…
– Prześpij się, Apollo – znów ten sam aksamitny ton zaczął pieścić moje zmysły – Śpij, śpij… – docierały do mnie rozkoszne dźwięki. Sen, przed którym uciekam już od jakiegoś czasu, zbliżał się. Dużymi krokami. Był już tuż, tuż…
– Co jest, do cholery?! Spieprzaj z mojej głowy, Grzesznico! Jestem Bogiem! A Bóg nie śpi! Zapamiętaj to sobie raz i na zawsze! – całe szczęście szybko oprzytomniałem. Nie dam się jakimś omamom. Z Bogiem nie wygra byle sen. Byle Grzesznica. I byle ktoś tam czy coś tam.
– Dobry boże, jak ty wyglądasz, chłopcze?! Wrak człowieka! – że też akurat musiałem spotkać to wstrętne babsko. Co Starucha robiła o świcie na klatce schodowej? Czyżby też strzeliła sobie maraton?
– A pani co, spać nie może i znowu się wpieprza?! Nie mam nastroju na pogawędki – odpowiedziałem aroganckim tonem.
– Ja tego tak nie zostawię! Zadzwonię do twojej matki. Zabiorą cię na przymusowe leczenie! Może nawet uratują życie. Jeszcze podziękujesz mi za to! – krzyczała żałośnie. I groziła mi palcem. Jak małemu i niegrzecznemu dziecku. Miarka się przebrała.
– Odpieprz się od mojego życia, wścibska Starucho! – krzyknąłem zachrypniętym głosem. Straciłem panowanie nad sobą. Chwyciłem jedną ręką za jej tandetny fartuch na wysokości klatki piersiowej i zacząłem nią szarpać.
– O-D-P-I-E-P-R-Z -S-I-Ę! – wycedziłem przez zaciśnięte zęby literkę po literce. Prosto w jej przeterminowaną twarz. Tak żeby w końcu zrozumiała. I zajęła się własnymi problemami.
Przerażona patrzyła na mnie. Jak na szatana. Słowa nie mogła wypowiedzieć. Wiedźma wstrętna. Niewiele brakowało i dostałby zwału. Albo co gorsza, rzuciłaby na mnie klątwę. Ta myśl sprawiła, że w mojej głowie zakiełkował lęk. Czułem, jak zbliża się atak paniki. Zacząłem się dusić. I walczyć o każdy oddech. Puściłem ją pośpiesznie i wszedłem z powrotem do mieszkania.
– Wezwę policję! Kryminalista! – Starucha jeszcze krzyczała za mną, ale nie przejmowałem się tym. Niech sobie robi, na co ma ochotę. Pieprzyć ją! Zatrzasnąłem drzwi, szybko zasunąłem zasuwę.
Nie kontrolowałem tej sytuacji. Kucnąłem w korytarzu przy drzwiach. Skuliłem się i objąłem rękami kolana. Miałem jeszcze na tyle świadomości, żeby wyobrazić sobie, jak nędznie musiałem wyglądać. W takim stanie nie mogłem wyjść na miasto. Skąd wziął się ten lęk? Tak przeraźliwie się bałem. Ale nie Staruchy. To było coś innego. Coś ogromnie przerażającego! Lecz nie potrafię tego jednoznacznie określić. Sznur strachu oplótł mnie całego i uwięził. Stopniowo pozbawiał tlenu. A wraz z nim reszek racjonalnego myślenia. Sfiksowałem.
Igrzyska zakończone. Do następnego maratonu. Zeus.
Dziwnie się czułem, czytając smsa od Zeusa. Już wiem, ile dni nie śpię. Dziesięć dni – tyle miały trwać nasze igrzyska olimpijskie. Dziesięć dni i dziesięć nocy ostrej jazdy. Dotarłem do mety. Czy znalazłem to, czego szukałem? Cholera, nie wiem. Co właściwie chciałem tutaj znaleźć? Nawet jeśli miałem jakieś oczekiwania, to zdążyłem już o nich zapomnieć. W głowie pozostała wielka, czarna dziura. Nic więcej.
Uciekałem przed snem. Wiele razy próbował dopaść mnie w swoje szpony, ale za każdym razem umiejętnie umykałem. Nie dałem się. Jestem godny miana olimpijskiego boga. Teraz, gdy o niczym innym nie marzę, jak tylko zapaść w długi i głęboki sen, on ignoruje mnie. Nie nadchodzi. Pewnie droczy się ze mną. Teraz to ja będę musiał dopaść jego. Ale gdzie szukać snu?
Dzwoniłem do niej. Jak jakiś natręt, dzwoniłem raz za razem. Oczywiście moja Grzesznica nie odbierała. W akcie desperacji napisałem smsa: Wróć, proszę. Potrzebuję Cię.
To koniec. Nie dzwoń i nie pisz. Żegnaj.
Tyle mi odpisała. Już nie moja Grzesznica. Zostałem sam. Nie mam sił, żeby wstać z łóżka. Jest mi wszystko jedno. Mogę nawet leżeć tak we własnych odchodach. I czekać, aż zdechnę. Czy każdy bóg jest skazany na taki nędzny koniec?
– Halo – usłyszałem w słuchawce dobrze znany mi głos. Głos przesiąknięty smutkiem. I to ewidentnie z mojej winy.
– Cześć, mamo. To ja… – przywitałem się niepewnie. Nie odpowiedziała. – Chciałem cię przeprosić… – skruszony mówiłem dalej. Każda kochająca matka przygarnie swojego marnotrawnego syna. Każda wybaczy. Wystarczy przeprosić.
Najpierw przywitała mnie cmentarna cisza. Potem gdzieś w tle ledwie słyszalne westchnienie przepełnione żalem. Następnie trzask słuchawki.
Każda kochająca matka wybaczy. Moja Matka nie. Genialna teoria Apolla legła w gruzach. Jak wszystko, co mnie otacza. Leżę przywalony gruzem. Już nie mam nikogo, kto mógłby mi pomóc wydostać się z tej ruiny.
Wykłady z filozofii kończę późnym popołudniem. Cały dzień spędziłem na uczelni, ale lubię zajęcia z Filozofem. Nie narzekam i z chęcią uczestniczę w nich. Wracając z uniwerku, mijam na klatce schodowej sąsiadkę.
– Dzień dobry – grzecznie się witam.
– Oj, wcale nie taki dobry, chłopcze. Ale widać po uśmiechu na twarzy, że u ciebie wszystko dobrze. Dziś wyglądasz całkiem przyzwoicie – uśmiecha się przyjaźnie. Odwzajemniam uśmiech, choć nie przepadam za nią. Wścibska Starucha. Ale starość – nie radość.
Wchodzę pośpiesznie do mieszkania. Ona czeka tam na mnie. Jak co dzień. Moja Grzesznica. Po całym dniu poza domem marzę tylko o tym, żeby mieć ją w swoich ramionach. Odurzać się jej zapachem, dotykiem i oddechem. Jest dla mnie wszystkim. Płomykiem rozświetlającym mroczny labirynt, w którym błądzę od felernego dnia moich narodzin. Nie zawsze traktuję ją tak, jak na to zasługuje. Ale kocham ją całym sercem. Ona wie o tym. Kocha mnie również. I dlatego znosi chama, którym jestem.
– Wreszcie jesteś. Cholernie stęskniłam się za tobą, łobuzie – wtula się mocno we mnie i całuje delikatnie w usta. Nasze spojrzenia się spotykają. Zatracam się w szafirowym blasku. Przesiąkam dogłębnie. Co musiałoby się wydarzyć, żeby zburzyć tę pełnię szczęścia? Nic. Absolutnie nic nie jest w stanie nas rozdzielić. Jestem tego pewien.
– Też się stęskniłem. Kocham cię, maleńka – mógłbym wyznawać jej miłość na każdym kroku. I robię to często. Ale żadne wyznanie nie jest i nie będzie w stanie wyrazić w pełni ogromu uczucia, jakim darzę tę kobietę. Moją kobietę i tylko moją.
– Kocham Cię, mój Apollo – odpowiada. A jej subtelny głos pieści moją duszę.
Trwamy przez dłuższą chwilę w spolocie swych ramion. Serce przy sercu. Wyjątkowość tej z pozoru codziennej chwili przerywa dzwonek telefonu. Niechętnie uwalniam ją z uścisku i odbieram.
– Witaj, synku. – Matka często telefonowała wieczorami. Można ją określić jako matkę nadopiekuńczą. Ale ma tylko mnie, dlatego jestem w stanie ją zrozumieć. Ojciec ciągle pracuje w delegacjach, więc bywa rzadko w domu. Liczą się dla niego jedynie: praca, koledzy, panienki i alkohol. Wątpię, aby rodzina kiedykolwiek odegrała w jego życiu jakąś znaczącą rolę. Matka żyje w głębokiej nieświadomości. Lub tylko udaje. Bo tak jej łatwiej. Tak naprawdę przez całe życie miała tylko mnie.
– Miło cię słyszeć, mamo – odpieram ciepłym tonem. – Co tam słychać u ciebie?
– Wszystko po staremu. Stęskniłam się za moim synkiem. W przyszłym tygodniu odwiedzę was. Mam nadzieję, że się cieszysz. – cieszę się. Naprawdę. Nie zawsze się zgadzamy. Matka lubi wtrącać się do wszystkiego. Gdyby mogła, wzięłaby na siebie wszelkie moje problemy. Byle ustrzec ukochanego synka przed cierpieniem. Bywa to wkurzające i często kończy się awanturą. Lecz jak to Matka, zawsze wybacza.
– Oczywiście, że bardzo się cieszę. Zatem do zobaczenia w przyszłym tygodniu. – odpowiedam szczerze.
– Do zobaczenia, synku. – dla niej chyba zawsze będę małym chłopcem. Synkiem mamusi. Kiedyś próbowałem wytłumaczyć jej, że do ponad dwudziestoletniego mężczyzny nie wypada zwracać się: synku. Ale dla niej to żaden argument. Cała Matka.
Pojawia się kolejna scena. Tego samego dnia, krótko po rozmowie z Matką, dostaję smsa.
Siemanko, Apollo. Oficjalne rozpoczęcie dziesięciodniowych igrzysk olimpijskich dziś w porze dobranocki. Zapraszam na Olimp. Zeus.
Bestia ukryta w moim wnętrzu nagle się ocknęła. I ryczy z głodu. Muszę ją zaspokoić.
– Kochanie, dziś wieczorem chciałabym wyjść z chłopakami na browara. Nie masz nic przeciwko? – spoglądam na nią jak synek, który prosi mamusię o pozwolenie na wyjście z domu.
– Zachwycona nie jestem. Ale przecież nie utrzymam cię na siłę w domu. Nie musimy spędzać razem każdej wolnej chwili. Także idź, baw się dobrze. I grzecznie wróć do beznadziejnie zakochanej w tobie kobiety – zalotnie puszcza do mnie oczko. I za to tak bardzo ją kocham. Kochająca i wyrozumiała. Moja Grzesznica.
– Kochana jesteś. Nie czekaj na mnie. Zapowiada się, że wrócę późno. Kocham cię. – całuję ją czule, a zarazem zachłannie. Jak podczas naszego pierwszego i niezapomnianego pocałunku. Nie mogę oderwać się od jej ponętnych, kuszących ust. Pragnę wyryć w swoim umyśle jak najwięcej wspomnień z tej chwili. Jakbym jeszcze za życia stawiał pomnik naszej namiętności.
Film zmierza ku końcowi. Na zegarze już jest parę minut przed dziewiętnastą. Pośpiesznie zakładam adidasy. U schyłku lata noce są raczej chłodne, więc biorę też kurtkę z wieszaka. I jestem gotowy do wyjścia. Nie mogę się spóźnić.
– Nie idź tam, idioto! Cholera, nie idź! – krzyczę do samego siebie. Ale aktor, który ewidentnie jest mną, nie słyszy. Otwiera drzwi. Wychodzi.
Za jakiś kwadrans jestem już na Olimpie. Bogowie wznoszą toast. Przykładam kryształowy puchar do ust. Jeszcze chwila i przechylę kielich z boskim nektarem.
– Ku**a, nie pizgaj tego! Słyszysz, ćpunie? – krzyczę tak głośno, iż mam wrażenie, że moje gardło rozedrze się na strzępy. Niestety, Apollo nie słyszy. Czuje pragnienie, które zaraz zaspokoi. Chce wziąć udział w tym szaleńczym biegu. Pragnie zatracić się w olimpijskiej przygodzie.
Pierwszy toast wzniesiony. Kielichy opróżnione do dna. Maraton oficjalnie rozpoczęty.
– Nieee!!! – wydaję z siebie przeraźliwy wrzask.
Ale daremnie skowyczę w niebo głosy. Nie zadziała liberum veto. To już się wydarzyło! Przecież znam zakończenie tego filmu. Wygram ten maraton. Wszak po to tam poszedłem. Dotrę do mety, gdzie powita mnie nicość. Otchłań bez dna. Gdyby było choć dno, mógłbym się odbić od niego. Ale nie będzie tam nawet tego cholernego dna! Zostanę sam. Z pieprzonymi lękami. Czy tego właśnie szukałem?
– Wróćcie! Grzesznico, Mamo! – błagam żałośnie. Lecz one nie słyszą mnie. Nie wrócą…
Przeżywam na nowo te igrzyska. Począwszy od pierwszego dnia, zanim wszystko się zaczęło. Przeżywam to we śnie. Tak, dopadłem w końcu sen. A może ten dopadł mnie?
Zaczaił się i schwycił w swe sidła. W najmniej oczekiwanym momencie. I zemścił się okrutnie, objawiając się w postaci najgorszego koszmaru.
Tak kończą igrzyska bogowie Olimpu.
oceny: bezbłędne / znakomite
Ale chyba natknąłem się na jedno potknięcie interpunkcyjne. W moim przekonaniu w konstrukcji "...stworzyłem, jak domek z kart" przecinek jest zbędny.
oceny: dobre / dobre
Trafne określenie:cyt.:"Bogiem może być każdy. Od człowieka zależy to, czy chce być sam sobie Bogiem, czy też stać się żałosnym wyznawcą cudzych ideałów"
Jest w tym tekście wiele trafnych określeń, i co najważniejsze, czyta się go dobrze.
Proza też może być piękna.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
w tej dawnej piłce angielskiej,
brytyjskiej, wyspraskiej,
tej naturalnej,
tej rzeczywistej,
i
tej prawdziwej,
numer OSIEM,
zawsze
przynależał do
"środkowego napastnika".
aha.
w dawnych,
minionych, wspanialych Czasach,
kazdy chcial byc
"królem pola karnego"
gratuluje
mozna? Madame
czy sprzedaje Pani Sny?
tak?
w takim razie Trzy Sny poproszę...
błagam...
mogę?
teś... Marzyłem.
Dwa
juz Pani zapoznala.
mozna z Następnym?
Pożądanie mam?
jakie?
raz w Życiu,
być na dowolnym meczu ligi angielskiej.
nawet i tej dzisiejszej, byle jakiej.
popatrzeć jak grają,
posłuchać jak śpiewają,
poczuc sie Kimś... Spełnionym.
i co?
sprzeda mi Pani do Zamierzenie?
ze zniżką,
dla Nieudacznikow, takich jak ja, rzecz jasna
dz
oczywiscie Poznaję, powyzszy tekst.
Komentowac Go?
do Xzytania jest On, wylacznie
ok?
a praktyczna Poezje i Proze, min. przez Panią.
i co?
a co z Reszta?
teraz?
teraz, to dla mnie juz bez znaczenia.
oki?
od Pewnego czasu przechodze cudowna Metamorfozę.
tzn. dla Ludzi mam teraz zamiar byc Pozadaniem/
aha.
bede z Nimi gadac tyle, na ile zaslugują.
i co?
zrobilem wrazenie?
moze je Pani odwrocic troche?
az mnie Kark rozbolal
/nie znam sie na tym/
ale to kazdy moze wiedziec, jesli zechce
w sprawie Pani Foto, juz odwroconego...
moje skojarzenie?
dziwne.
kazdy wie, ze w pilce noznej -
Rzut Karny, to jak Pocalunek od Bozi.
kazdy juz nie wie, ze w hokeju na lodzie -
Rzut Karny, to jak Kopniak od Boziuniu.
pozdrawiam.
tzn, dla Tych, co maja Go wykonac.
ok?