Przejdź do komentarzynawiedzona winda
Tekst 2 z 3 ze zbioru: mikroprozy
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2023-02-14
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń404

Ten sławny tym typem złej sławy, szeptem przekazywanej z ust do ust, budynek powstał w epoce pary i elektryczności, w końcu pięknej epoki pań z wachlarzami i panów w smokingach, kapeluszach i chodzących o laskach zakończonych ebonitem. Właśnie powoli elektryczność zaczęła zastępować siły mięśni rąk i nóg ludzkich, a odczuli to szczególnie mieszkańcy starówek miejskich, centrów z kamienicami pamiętającymi jeszcze wiek oświecony, a niektóre, te najczęściej przy rynkach nawet chwilowego odrodzenia sztuki antycznej w “złotym wieku”. Wtedy to, około przełomu wieków, w czasach, kiedy latarnie gazowe ustępować musiały z wolna, ale nieubłaganie tym na prąd, w pewnym mieście o dużej dawce promieniowania awangardy wybudowano w roku “buntu i naporu” kamienicę. Kiedy stało się naprzeciwko, vis-a-vis i obserwowało fronton, widać było misterne motywy roślinne, poskręcane liście i gałęzie jakiegoś egzotycznego krzewu, okrągłe okienka przeszklone niby barwnymi witrażykami, które rzucały tęczowe promienie na wijące się wzwyż schody. Jednak mieszkańcy nie byli na nie skazani - w budynku zamontowano windę. Nie byłoby w tym fakcie nic dziwnego. Ostatecznie mnóstwo wind domontowywano, najczęściej środkiem klatki schodowej, jeśli schody biegły dookoła wzdłuż ścian, oczywiście nie tak jak na znanym obrazie “schodów donikąd”, który do dziś powoduje u co bardziej wrażliwych przerażenie, lecz normalnie. Ale pośród normy musi znaleźć się i anomalia, patologia, warunek brzegowy, a może bifurkacja, może wyjątek, osobliwość, dziwactwo, natręctwo albo nawiedzenie… Budynek lśnił jak nowy, bo był nowy, czteropiętrowy, z wysokimi sufitami i jeszcze stale projektowaną przez ówczesnych architektów “służbówką”, jaką piszący te słowa pamięta jeszcze z mieszkania dziadka, który zrobił tam sobie ciemnię fotograficzną, a perski kot uczynił legowisko na parapecie okna. Wychodziło prosto na podwórko, zalane ciszą i światłem, w zimie zasypanym po pas, a jesienią podobno zamieszkałym przez okoliczne dusze pokutujące. Zamontowana z wielkim wysiłkiem winda lśniła czystością i blaskiem moderny, miała piękne złocone lustro wewnątrz, kanapę, a nawet popielniczkę, bo podówczas nie istniała zbiorowa histeria, a niekiedy istna paranoja skierowana przeciwko palącym, takim jak piszący te zdania. Pewnego dnia winda zaczęła zachowywać się inaczej - ludzie korzystający z niej mieli wrażenie, że jeździ teraz szybciej, czasem nie zatrzymuje się na właściwych piętrach, albo też rusza sama nagle na łeb na szyję w dół, mimo, że nikt nie wciska przycisku wezwania. To ostatnie zaobserwowano szczególnie w nocy, kiedy budynek spowija cisza, jak w klasztornych rejonach gdzie obowiązuje “silentium”. Wtedy koło północy nagle winda, pusta w środku, co można sprawdzić patrząc przez okno na drzwiach, rozpoczyna swoje jazdy. W dół i w górę, w dół i w górę. Obecnie po ponad stu latach istnienia budynku windę ustabilizowano na tyle, że już nie jeździ gdzie popadnie, ale powstał nowy kłopot. Wypadek ten zmusił właścicieli odzyskanego budynku, zaniedbanego przez komunistów, nawet to zamknięcia windy i odcięcia prądu. Pewnego dnia przez zdobioną motywami roślinnymi bramę do kamienicy weszła grupa czterech osób. Nikt ich wcześniej nie widział, a dozorca zeznał i zaklinał się na wszystkie świętości, że twierdzili, iż jadą na ostatnie piętro do biura firmy informatycznej, aby sfinalizować i podpisać jakiś kontrakt. Wszyscy czterech stanęli koło windy, jeden z nich zlecił jej zadanie, chwilę trwał charakterystyczny szum i trzaski starych dźwigów, po czym winda zatrzymawszy się bardzo powoli i dostojnie - w XIX stuleciu nikomu się nigdzie nie spieszyło - otwarciem drzwi zaprosiła całą czwórkę do środka. Wsiedli po kolei, certoląc się chwilę, jak Japończycy i drzwi się za nimi zamknęły. Jak się okazuje - na zawsze. Dozorca twierdził, że słyszał tylko majestatyczny szum windy, jadącej zapewne na czwarte piętro. Cała czwórka wsiadła do windy - to był fakt potwierdzony kamerami monitoringu. Niestety, po jakimś czasie winda zjechała na parter całkiem pusta, a w firmie informatycznej nie było żywej ani martwej duszy. Następnego dnia w kamienicy rozpętało się piekło. Przyjechali ludzie z policji, spece od zaginięć, technicy, prokurator, a także sam Rutkowski. Przeprowadzono dokładnie oględziny, sprawdzono szyb, siedzibę firmy i zabezpieczono monitoringi. Jak się okazało, wewnątrz windy również była mini-kamera. Jeszcze tego samego dnia sprawdzono wszystkie zapisy. I wtedy prokurator, a także minister spraw zagranicznych, bo wśród zaginionych był zagraniczny turysta, specjalista od pisma starożytnego i mogła być afera międzynarodowa - myśleli, że zaraz zwariują. Zapis z korytarza był datowany na dzień poprzedni, kiedy zaginieni zniknęli w windzie - i pokazywał datę 19 czerwca 2005 roku, godzinę 16:34. Kiedy sprawdzono zapis z kamery umieszczonej w windzie wielka cisza zaległa w pokoju prokuratora, gdzie na białym ekranie wyświetlano cały zapis. Kamera pokazała bowiem, jak mężczyźni wsiadają na parterze, a data pokazana jest identyczna jak ta z parteru; kiedy jednak winda dojechała na czwarte piętro, zegar pokazał datę 19 czerwca 2078 roku, godz. 16:35. Nagle światło poczęło mrugać, przygasać, mężczyźni poruszyli się niespokojnie, jednak po chwili otwarły się drzwi i mężczyźni wyszli na czwartym piętrze. Zapis urwał się kilkanaście sekund później. - Cofnij - rzekł prokurator do technika. - Jeszcze, tak, teraz stop - i oto oczom zebranych w pokoju na komisariacie ukazał się dziwny widok: w tle wychodzących z windy mężczyzn widać było korytarz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że daleko w tle przez okno widać było panoramę miasta, w którym nagle jak spod ziemi wyrosły potężne wieżowce ze szkła i stali, w powietrzu dostrzec można było jakieś latające, niewielkie obiekty, znikły też kominy ostatnich fabryk i wszechobecny obecnie smog, a wysoko na dachach śledczy dostrzegli jakby pnące się wysoko drzewa. Niestety, zaraz zamknęły się drzwi windy i ten nieziemski widok znikł wraz z wysiadającymi mężczyznami, zaś na gasnącym ekranie pozostała tylko migająca nie wiadomo, czemu data 19 czerwca 2078… W pokoju słychać było teraz tylko tykanie wielkiego, ściennego zegara. Wielka, czarna mucha z potwornym bzykiem wzbiła się w powietrze i wyleciała przez otwarte okno. Prokurator szybko wyciągnął telefon i błyskawicznie wykręcił jakiś numer.


Istnieją dziwne rzeczy na tym racjonalnie poskładanym świecie. Winda przy Półwiejskiej miała złą sławę. Zbudowano ją jako wewnętrzną dobudówkę w starej kamienicy zaraz po tym, jak rozpowszechniła się elektryczność. Krótko potem zaczęły się zjawiska jak z literatury gotyckiej. Mówiono szeptem, że niejeden, który wsiadł do windy, już z niej nigdy nie wysiadał. Znikał. Kilku młodych w ten sposób pojechało, lecz nie wiadomo, dokąd. Później winda zaczęła jeździć samoczynnie, uruchamiała się pusta, jeździła po piętrach, a potem stawała pomiędzy nimi. Jednak najciekawszym przypadkiem była sprawa NN. Jak inni, przyszedł w 1905 roku na sobotni bal dobroczynny u swej ciotki. Wsiadł na parterze i miał wysiąść na trzecim, ale nie dojechał. Winda zatrzymała się pusta. Po mężczyźnie nie było śladu. Zgłoszono nieobecność na balu, sprawę nazajutrz przejęła policja. Wszystko byłoby jak zawsze - wsiadł, nie wysiadł, znikł - ale po kilku dniach pojawił się odnaleziony. Gdy chciano go przesłuchać na posterunku policji, okazało się, że mężczyzna bredzi i ma wszelkie oznaki choroby umysłowej. Twierdził, że wsiadł tego a tego to dnia do rzeczonej windy przy Półwiejskiej, a był 14 lutego 1905 i zamierzał wysiąść na trzecim piętrze, gdzie mieści się olbrzymie mieszkanie jego dalekiej ciotki z wielkimi pokojami w amfiladzie. Jednak gdy winda się zatrzymała i wysiadł, jego oczom ukazał się zgoła nieoczekiwany widok. Klatka schodowa odmłodniała o kilkadziesiąt co najmniej lat. Kiedy podszedł do drzwi mieszkania ciotki, zamiast solidnych, drewnianych drzwi z hebanu z mosiężną kołatką w kształcie lwa ujrzał jasne i nowe całkiem drzwi z klamką, a zamiast kołatki przycisk, zapewne elektrycznego dzwonka. Gdy otworzono mu drzwi, stanął w nich młody chłopak w kolorowym ubraniu i spodniach z nieznanego materiału w kolorze niebieskim i dziwną fryzurą na głowie. Na widok gościa ów chłopak tylko krzyknął i zatrzasnął drzwi, a w dali rozległy się chaotyczne odgłosy rozmowy. Kiedy nadal nie wiedział, co się dzieje, jego wzrok przykuł widok za oknem wychodzącym z korytarza na zewnątrz: miasto było pełne wysokich, sięgających `prawie samego nieba` wież ze szkła, w którym odbijało się właśnie zachodzące słońce. Po balu ani śladu. Bojąc się wsiąść do windy, zszedł schodami na parter, ale zamiast starych, skrzypiących i wytartych podeszwami stopni zobaczył świeżutkie, `jak czymś pomalowane i wypastowane froterką` stopnie, już nie skrzypiące. Kiedy stanął w bramie wejściowej stracił kontakt z rzeczywistością. Tracąc świadomość tego, co się dzieje, kątem oka ujrzał uliczny zegar z datą, którą odczytał z przerażeniem w umyśle. Był 14 lutego 2058 roku, godz. 16.19, a ludzie sprawiali wrażenie, jakby byli `czymś albo przez kogoś sterowani`. Poruszali się szybko, sprawnie, automatycznie, jak roboty, manekiny albo marionetki, które ktoś niewidoczny kieruje za pomocą niewidzialnych sznurków. Tę opowieść policja uznała za wytwór chwilowo osłabionej wyobraźni, lecz wtedy jeden szczegół przykuł uwagę sierżanta, znanego z rozwiązywania spraw pozornie nie do rozwiązania. - Czy mógłby pan pokazać mi swój zegarek? - spytał, a wtedy obydwaj spojrzawszy na tarczę, zamarli. Zegarek stał w miejscu, a jego wskazówki stanęły równo na godzinie 16.19. Kiedy zapadła cisza, sierżant spytał: - Czy może pan przeszukać swoje spodnie tudzież marynarkę. Zdziwiony mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni modnego na przełomie wieków garnituru i zdziwił się jeszcze bardziej, gdy jego ręka niemal automatycznym ruchem wyjęła małe zawiniątko. Była to zwinięta w rulon gazeta, lecz kolorowa i pstrokata. Położył ją przed sierżantem, ten rozwinął pakunek. Wtedy wzrok obydwu mężczyzn napotkał stronę tytułową, gdzie wydrukowano dużą czcionką napis `Gazeta Galaktyczna`,a także numer, serię i datę. Gazeta była datowana na dzień 14 lutego 2058 roku. Sierżant pokiwał głową. - Niech pan nigdy więcej nie jeździ starymi windami. Nigdy...!


***

Nieznajomy...(mikro-opowiadanie)


Patrząc przez okno na mijane puste pola i łąki, nawet nie zauważyłem, kiedy się dosiadł. - Szanowny pan pozwoli - wyrwał mnie z zamyślenia miły, aksamitny głos. - Oczywiście, proszę bardzo - wskazałem mu miejsce, choć było jedyne wolne w całym wagonie. Siedziałem w nowoczesnym wagonie bezprzedziałowym i tylko jeden fotel z nowoczesnego materiału był obok. - Tak trudno dziś znaleźć wolne miejsce - kontynuował nieznajomy, pakując solidną walizkę na półkę - że chcąc nie chcąc człowiek się musi zastanawiać w ogóle nad sensem korzystania z państwowych jeszcze w połowie kolei. A pan daleko? - Ja do Poznania, z Krakowa jadę. - Weekendzik w grodzie Kraka? - Do dziadka pojechałem, ma prawie sto lat i wymaga opieki, mama zmęczona, a opiekunka omal nie złamała kości przedramienia, gdy runęła jak długa na oblodzony chodnik... - mówiłem, a przybysz słuchał niezwykle uważnie, jakby słyszał mowę ludzką po raz pierwszy. - Wiem, już z nią lepiej. A wie pan, że niedługo nie będzie śniegów, lodu i zamarzniętej ani jednej rzeki? - mówił, a ja intensywnie zacząłem się zastanawiać nad sensem pierwszej części jego wypowiedzi. `Skąd on wie, że z nią istotnie lepiej?` - myślałem, a tamten ciągnął, że zatrute rzeki, morza i oceany prędzej czy później objawią swój `dies irae`. Właśnie tak się wyraził, jakby był świeżo po lekturze słynnego poematu Kasprowicza sprzed stu z górą lat. Nieźle, wyjeżdża od razu z końcem świata. Znowu jakiś...Ale właśnie wtedy ni stąd ni zowąd zauważyłem, że nieznajomy, który się nawet nie raczył przedstawić, nachyla się do mnie i pyta: `Chciałby się pan wyspowiadać?`, na co pytam, czy jest księdzem, a on że jest i nawet więcej, więc odpowiadam, że chętnie. I tak miałem iść do spowiedzi. Po chwili szeptem opowiedziałem mu całe życie świadome i otrzymałem rozgrzeszenie. Za pokutę miałem nauczyć się ładnie pisać. Dla chwały Bożej i pożytku ludzi. Kiedy nieznajomy skończył udzielać błogosławieństwa, nagle otworzyły się mi oczy i zrozumiałem. Ale jego już nie było na fotelu obok. Spojrzałem w przód wagonu i do tyłu - nigdzie nieznajomego, którego długie włosy coś mi niejasno przypominały. W powietrzu poczułem tylko zapach wiosny i świeżo ściętych fiołków. I wtedy zrozumiałem wszystko...


*** Notes... (opowiadanie)


Jeszcze jedno spojrzenie i się żegnamy, wiedząc, że za chwilę znów się ujrzymy. Macham jej ręką. Okna nie da się w tych pieprzonych nowoczesnych wagonach przyzwoicie otworzyć, więc idę do drzwi, przepychając się przez dzikie tłumy, ale i drzwi znajduję zatrzaśnięte na amen. Wracam tedy i macham, a z tego machania robi się minuta, nagle drgnienie, skład rusza i jedziemy na południe. Siadam. Rozglądam się, ale nikogo nie obchodzi jeszcze jeden pacjent. Wyciągam kromki chleba, pyszne są. Piję seven up, dobrze rozpuszcza rdzę podobno, a mnie już gdzieniegdzie pojawia się rdza. Gapię się przez okno, krajobrazy miejskie przechodzą w przedmieścia, budki, słupy, latarnie, szlabany, domki i sklepy monopolowe, jak za dawnych dobrych czasów, potem pejzaż staje się już wiejski, polny, bezludny, potem łąki, wreszcie pierwsze lasy. Bileciki - słyszę nagle. - Proszę - podaję mu. Ma jakiś mundur na sobie przynajmniej. - To nie ten pociąg - mówi mi, a ja: - Niemożliwe. - A jednak. Trzeba będzie uiścić opłatę dodatkową, a potem wysiąść na najbliższej stacji…- Nie, nie, niemożliwe…- bełkoczę, a wtedy tamten się szelmowsko uśmiecha i mówi: - Żartowałem. Dobry pociąg. - i odchodzi, a ja dłuższą chwilę nie mogę się pozbierać. Co, nastraszył pana? - pyta mnie sąsiad, starszy, szpakowaty pan, którego żona i córki siedzą za nami. - Oni na tej linii się fatalnie nudzą - mówi - więc wymyślają historie. Raz, wie pan, jedziemy z rodziną, a ten przychodzi i mówi, że żona z córką wysiadła przed chwilą. Nie wiedziałem, że poszły obie do warsu, więc...pan rozumie, zdenerwowałem się z deczka, a wtedy ten widząc, że o mało nie zszedłem na kolejny zawał, uśmiecha się jak dziś i mówi to swoje sakramentalne: - Żartowałem, wie pan, kurwa, żartowałem! On mi mówi cholera “Żartowałem!”, na co ja: - A idź pan w cholerę, wszyscy tu jesteście zdrowo jebnięci. Pan wybaczy, że tak ostro, ale widzę, pan się też nieźle zjarał i najadł strachu, a nic pan nie zaklnie...to nie po męsku tak. O, w mordę i skopać im pecynę…- kończy dziarski staruszek, a ja słucham i nie słucham zarazem, bo ładne widoki za oknem teraz. Jakieś stare hałdy, składy węgla, opony, zardzewiałe żelastwo, zniszczone maszyny i nieznane mi urządzenia, potem pola uprawne dla odmiany, ale po chwili znowu poprzemysłowo jakoś tak się zrobiło, o nawet neony się znalazły i mdło świecą, pewnie nie wyłączają na dzień, bo by się spaliły prędko. Wie pan, wali mnie to - odpowiadam, a potem dodaję: - Moje życie całe to są jaja nie takie, jak on tu odstawiał. Niech pan zapamięta moje nazwisko...Ma pan coś do pisania? Znaczy, żebym mógł panu autograf zostawić…? Popatrzył na mnie jak na zdrowo stukniętego, ale posłusznie wyjął wysłużony notes, otworzył na pierwszej lepszej stronie, machnąłem mu porządny zawijas, a potem zerkając w notes zauważyłem datę, na której się notes otworzył. Widniał tam rok 2021, miesiąc listopad, dzień 19-tego. - Skąd on ma taki notes…? - pomyślałem, ale w tym momencie nagły sen, jak jesienna szaruga, spowił mnie i wraz z kołysaniem pociągu odprowadził w znane mi dobrze rejony…


***

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×