Przejdź do komentarzyChapter Sixteen
Tekst 16 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-07-02
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń271

Minęło sporo czasu od  ostatniej wizyty w tym miejscu.  Siedział na ławce, rozkoszując się letnimi promieniami słońca, które nieśmiało przebijały się przez pierzaste chmury. Było ciepło, ale nie upalnie. Wokół rozciągał widok na równo przystrzyżony trawnik w kolorze, tak intensywnie zielonym, że do złudzenia przypominał syntetyczny, podobnie jak liczne drzewa, które porastały ten teren. Klony, cedry, jesiony i wierzby – były rozmieszczone w równych odstępach, gdzieniegdzie przeplatane kwitnącymi krzewami. Miał wrażenie, że znajduje się w miejskim parku, a nie na cmentarzu. Delikatnym podmuchom wiatru, akompaniował melodyjny śpiew ptaków.  Dlaczego, tak bardzo nie lubił tutaj przychodzić? Przecież było całkiem przyjemnie.

– To nie takie straszne, prawda? – Obok niego siedział Steve.  Emanował radością, biła od niego beztroska.

– Co takiego? – Matthew był zdumiony.  Jak to możliwe, że nie spostrzegł wcześniej jego obecności?

– Umieranie. – Chłopiec wstał na równe nogi. Zrobił kilka powłóczystych kroków i oparł się o granitową płytę niewysokiego nagrobka.

– Steve… ty… jak? – wyjąkał z niedowierzaniem, ignorując kuriozalną odpowiedź.  Bardziej zszokował go fakt, że nastolatek stoi o własnych siłach.

Steve uśmiechnął się pogodnie, patrząc w dal.  Matthew podążył wzrokiem w tym samym kierunku.  Kawałek dalej, tuż za  rozłożystą topolą zobaczył tłum ludzi ubranych na czarno. Byli odwróceni w przeciwnym kierunku.  Podszedł bliżej, a chłopiec niespiesznie kroczył za nim.

– Skąd się tu wzięli? – pytał osłupiały Matt. – Czyj to pogrzeb?

– Twój.

Odwrócił się jak na komendę. Po sympatycznym chłopcu nie było już śladu. Steve miał teraz śmiertelnie poważny, wręcz przerażający wyraz twarzy.  Źrenice rozbłysły enigmatycznym błyskiem, a spierzchnięte wargi wykrzywiły się w karykaturalnym grymasie.  Krajobraz także się zmienił. Niebo nad nimi spowiły ciemne chmury, zapadł zmrok.  Wszyscy uczestnicy konduktu pogrzebowego zwrócili się w ich stronę. Nikogo nie rozpoznał. To były tylko kontury postaci z hebanowymi owalami zamiast twarzy. W tle rozbrzmiewały niespójne dźwięki modlitwy.

– Co się dzieje?! Steve?! – krzyczał, obserwując jak wątły tułów chłopca stopniowo pokrywają mokre, szkarłatne plamy.  Kilka sekund później całe ubranie było przesiąknięte. Wszędzie była krew.  Powoli wypływała z jego nosa, oczu i ust. Zaczął się dławić.

– Przepraszam… – Steve wytrzeszczył oczy, szeroko otwierając usta. Wydał z siebie ostatni, rozpaczliwy jęk. To był koniec.

Matthew zerwał się z głośnym krzykiem. Próbował usiąść ale poczuł, że jakaś siła napiera na jego ramiona. Poddał się, z powrotem opadając na łóżko. Otworzył oczy i zobaczył ojca. Stał nad nim w ciemności, jak kat, wciąż trzymając mu dłonie na  barkach, lecz już znacznie łagodniej.

– Steve… musimy… gdzie on jest? Steve? Steve? – zawodził. Mężczyzna wziął do ręki suchy ręcznik, który leżał na pobliskim stoliku, ścierając strużki potu z jego twarzy.  Jęki nie ustawały. Kilka minut później, Jack wciąż siedział przy łóżku syna. W końcu zwilżył białą tkaninę zimną wodą. Przetarł jego czerwone i gorące, jak rozbuchany piec policzki. Zostawił kompres na rozgrzanym czole.  Matthew znów zasnął.



Kiedy się obudził, za oknem było już widno.  Ucieszył się, że niewiele pamięta z minionej nocy. W pokoju panował rozgardiasz. Szafka nocna była zawalona lekarstwami. Na ziemi leżała brudna miska, pewnie po wymiocinach, ręcznik i pomięta koszulka, którą miał na sobie zeszłego wieczoru.  Odruchowo dotknął klatki piersiowej. T-shirt był wilgotny.  W fotelu obok spał jego tata. Ręce miał skrzyżowane na piersi, a głowa luźno zwisała na prawy bok.  Wstał cicho, niemal bezszelestnie, by go nie obudzić i przemknął do wyjścia z sypialni.  Będąc na schodach usłyszał dzwonek do drzwi, więc pośpieszył otworzyć.

– Cześć… – powitał go Brian Jefferson, wspólnik z kancelarii. Matthew musiał wyglądać naprawdę mizernie, bo spojrzał na niego z wielkim pożałowaniem. – Przyszedłem podrzucić dokumenty twojemu tacie… – powiedział przekazując mu kilka papierowych teczek.  Matt podziękował, uśmiechając się z wdzięcznością.

– Hej, Brian… – zawołał, kiedy mężczyzna miał już odejść. – Ta sprawa ze spadkiem… jest faktycznie, aż tak ciężka? Tata rzadko pracuje w weekendy…

Blondyn obdarzył go pytającym spojrzeniem.

– Pani Evans… Samantha… – wyjaśnił, aby nieco odświeżyć mu pamięć.  Mężczyzna pokręcił głową.  Ewidentnie nie miał pojęcia, o kim mówił.

– Nie prowadzimy żadnej sprawy związanej ze spadkiem. Nie kojarzę też Samanthy Evans…

– Och… – Matthew wydał z siebie stłumiony dźwięk. – Jasne, coś musiało mi się pomylić, nieważne. Cóż, nie zatrzymuję, do zobaczenia i jeszcze raz dzięki.

Cicho zamknął drzwi frontowe, zastygając w bezruchu. Nie potrzebował już więcej dowodów.



Pośpiesznie wystukał kilka zwięzłych, pozbawionych zbędnych emocji zdań i wybrał niebieską strzałkę. Odpowiedź nadeszła równie szybko.  Przyjrzał się podłużnemu ekranowi, mrużąc oczy w wyrazie potępienia. Co było tak ważne, że Jennifer  Atkins musiała powiedzieć to osobiście? Dlaczego nie mogła zadowolić się czatem na komunikatorze? Matthew przewrócił oczami, odkładając telefon na stół.  Jennifer będzie musiała poczekać.

Przeczesał ręką przetłuszczone włosy, zastanawiając się, po co właściwie zszedł na śniadanie, skoro od dwudziestu minut, ledwie sączył kubek ciemnej herbaty. Obrzucił spojrzeniem tatę, który podobnie jak on siedział bez życia, dopijając trzecie espresso z rzędu. Już sobie przypomniał.

– I, co? Dowiedziałeś się, co było tak niecierpiące zwłoki, że Sam dzwoniła tyle razy?

Jack zmarszczył brwi, niemal krztusząc się płynem w kolorze smoły.  Pomyślał o swoim iPhonie, który leżał wyłączony, bodaj na komodzie w sypialni, odkąd wrócili wczoraj późnym wieczorem.

– Jest sobota – nadmienił. – Dowiem się w poniedziałek. Jeśli nie muszę być w sądzie, nie pracuję w weekendy – podsumował surowo.

Dla odmiany, to Matthew wyglądał na wprawionego w niemałe osłupienie. Nic już z tego nie rozumiał. Jeśli jego ojciec miał romans z  Samanthą, to czy nie powinien wówczas zachowywać się jak pryszczaty nastolatek, dotknięty strzałą amora? Czyż nie miałoby więcej sensu i logiki, gdyby pokątnie wymieniał z nią teraz pikantne wiadomości, zamiast siedzieć tutaj w wisielczym nastroju? Skoro nie miłosna przygoda, to co ich łączyło? Wersja wydarzeń, zakładająca nieskalane namiętnością więzi zawodowe była nie do zaakceptowania.

– W takim razie, po co Brian z samego rana przywiózł ci te wszystkie dokumenty? – pytał Matt.

Jack głośno odetchnął.

– Postanowiłem przez jakiś czas popracować w domu.

– Żeby mieć mnie na oku? – rzucił z lekkim oburzeniem.

Jego tata od zawsze miał potrzebę nieustannej kontroli.  Jakby nie było, Matthew miał w tej chwili na wyciągnięcie ręki całe mnóstwo wszelakich medykamentów. Istna kopalnia opioidów.  Bał się, że niepokorny syn wróci do starych nawyków?

– Żeby się tobą zaopiekować i być na miejscu w razie potrzeby.

Chłopak spojrzał mu głęboko w oczy. To, co powiedział zabrzmiało szczerze. Oprócz doszczętnego zmęczenia, zobaczył w jego sfatygowanym spojrzeniu coś jeszcze. Coś, czego od dawna nie umiał ( a może nie chciał?) się dopatrzyć.  Niewymuszoną troskę.

– Po południu wpadnie do mnie znajoma… –  Matthew zerknął na wibrujący telefon. Koniecznie musiał zmienić niezręczny temat rozmowy. Było stanowczo zbyt ckliwie. Jeszcze trochę i rzuciliby się sobie w ramiona…

Jack spojrzał na niego w dwuznaczny sposób. Margaret, która była cichym obserwatorem, także się zaciekawiła.

– Porozmawiać – wyjaśnił obojgu dobitnie.

Jego tata wymownie uśmiechnął się pod nosem.  Bez wątpienia, wciąż miał w głowie krępującą sytuację z Mią.

– Przecież nic nie mówię – zasygnalizował Jack.

– Chodzi o młodszą siostrę Carla Atkinsa, ma jakąś sprawę…

– W porządku, nie tłumacz się. Dam znać jak się pojawi.

Matt przeanalizował jego odpowiedź. Nie zadawał pytań, nie dociekał, nie wyszukiwał problemów. Robiło się coraz dziwniej…



Peter zgrabnym ruchem przelał zawartość strzykawki do niebieskiej końcówki wąskiego cewnika. Jego ruchy były tak wprawne, że równie dobrze mógł robić to z zamkniętymi oczami. Matthew odwrócił głowę. Nie bolało, ale nie lubił na to patrzeć.  Nie czuł się komfortowo z plastikową rurką pod obojczykiem, lecz musiał przyznać, że wolał to od dożylnych iniekcji. Posiniaczone ręce w końcu miały czas, aby się zregenerować.

– Gotowe… – mruknął, wyrzucając zużyty przedmiot do kosza.

Coś było nie tak w jego zachowaniu. Mężczyzna był osowiały, smutny, kompletnie wycieńczony. Czy to zwykłe przemęczenie?

– Wszystko okej? – Matthew usiadł na łóżku, bacznie go obserwując.  Wujek nie odwzajemnił spojrzenia.

– Tak… przepraszam, jeśli jestem niemiły… mam po prostu dużo pracy.

Całkiem logiczne wytłumaczenie.  Nie miał potrzeby, aby drążyć dalej.

– Wszystko dobrze u Steve’a? – Chłopak nie mógł przestać myśleć o koszmarze, który przyśnił mu się tej nocy. Zwykle nie był przesądny, ale ten sen był wyjątkowo upiorny. Pewne elementy były usiane apokaliptyczną symboliką.

– Raczej tak… – zawahał się – Dlaczego pytasz?

– Ostatnio jest bardzo humorzasty. Dużo narzeka, buntuje się. Do tego te problemy w szkole. Wiem, że to kwestia dojrzewania ale… chyba coś go trapi…

Peter głośno westchnął w pośpiechu pakując torbę, którą ze sobą przyniósł.

– Niepotrzebnie się o niego martwisz – skomentował krótko. Matt uniósł brwi w zadumie. Skąd ta pewność w jego głosie?

– Steve bardzo się stara zwrócić na siebie naszą uwagę.  To dla niego nowość, że nie jest już najważniejszy, jest trochę… zazdrosny, to wszystko.

Matthew nie był przekonany.

– Zazdrosny? O co?

Peter spojrzał na niego, układając usta w delikatny łuk.

– Raczej, o kogo…

Chłopak otworzył buzię w wyrazie zaskoczenia.  Jego zdaniem, stryj wysnuł zbyt daleko idące wnioski.

– O mnie? Serio? – zaśmiał się nerwowo.

Peter pospieszył z wyjaśnieniem.

– Nigdy nie poświęcałem mu tak mało czasu jak teraz. Jestem albo w szpitalu, albo u ciebie. Amanda też ma teraz więcej obowiązków w pracy. Natalie większość dnia spędza poza domem. Zawsze to on był głównym tematem w rodzinie, teraz to się zmieniło… – zasugerował, mówiąc chłodnym i wyważonym tonem.

To miało sens, ale z jakiegoś powodu Matthew nie mógł utwierdzić się w przekonaniu, że dziwne zachowanie kuzyna to jedynie efekt rozpieszczenia i burzy hormonów.  Miał wrażenie, że kryje się za tym coś więcej.



W powietrzu rozbrzmiał świst kartek, gwałtownie wyrzucanych w powietrze.  Wtórował mu dźwięk metalu, który z hukiem odbił się od paneli, a następnie przeturlał po gładkiej powierzchni drewna.  Przedmiot zakończył swoją mozolną wędrówkę na wysokim podbiciu bordowego pantofla.

– Wszystko w porządku? – Amanda niespiesznie pochyliła się do przodu podnosząc z ziemi długopis z wymyślnym logiem „Astra Zneca”, jednej z wiodących firm biofarmaceutycznych.

– Tak. – Mężczyzna oparł łokcie na szklanej powierzchni biurka, desperacko zakrywając twarz dłońmi. – Nie. Zgubiłem receptę pacjenta – dodał chwilę później, przecierając koniuszkami palców zmęczone oczy. Kobieta zrobiła kilka kroków w jego stronę.

– Papierową? Wystawiasz jeszcze takie? – zdziwiła się. Peter wykrzywił usta w grymasie pełnym frustracji.  Nie miał ochoty na rozmowę.

– To dla pana Clarke`a. Miałem mu ją podrzucić po południu.

– Tego wesołego staruszka, z żoną o fioletowych włosach? – upewniła się, wspominając nietuzinkową parę emerytów, których miała okazję poznać kilka miesięcy temu, kiedy zdarzyło jej się odwiedzić męża w pracy.  Oboje byli przesympatycznymi gadułami. Peter przytaknął.

– Było na niej coś ważnego? Chyba możesz wystawić kolejną?

Mężczyzna nie patrzał na żonę. Utkwił znużony wzrok na bliżej nieokreślonym punkcie w głębi pokoju.

– To nie ma już znaczenia…

– Dlaczego?

– Pacjent nie żyje.

Amanda bezwiednie przyłożyła prawą dłoń do ust. Niestety, śmierć była nieodłącznym elementem tego zawodu, zwłaszcza wśród seniorów.  Na oddziale onkologii tym bardziej, ale to był już czwarty zgon w miesiącu, który liczył właśnie dwudziesty pierwszy dzień. Siedemdziesięciosześcioletni Mark Clarke był w tej grupie najstarszy.

– Tak mi przykro kochanie… – Od razu usiadła na krześle naprzeciw niego, czule chwytając  jego lodowate dłonie, które były teraz ściśnięte w pięści. Wiedziała, że Peter nie potraktuje tego, jako osobistej porażki, lecz miał pełne prawo czuć się przytłoczony. Zaledwie tydzień wcześniej odeszła dwunastoletnia Rachel Oaks. Przegrała krótką i niezwykle ciężką walkę z glejakiem mózgu.

– Musiałem ją wrzucić wczoraj do niszczarki… przepraszam, posprzątam to… – Mężczyzna zwinnie wysunął się z jej delikatnego uścisku i czym prędzej przykucnął na podłodze, zabierając się do porządkowania tuzinów rozrzuconych kartek.



Audrey z impetem wrzuciła  zwiewną, niebieską tkaninę do walizki. Zaraz potem, to samo zrobiła z kilkoma parami jeasnów, t-shirtem i dwoma zimowymi swetrami. Wyrzucała rzeczy z szafy na oślep, przerzucając je do wielkiego, brązowego pudła na kółkach. Robiła to w takim ferworze, że nawet nie zauważyła, kiedy bagaż się zapełnił, nie miesząc już nawet pary skarpet.

– Uspokój się, porozmawiajmy… – Samantha stała w progu, biernie przyglądając się jak córka, niezmordowanie siłuje się z błyskawicznym zamkiem walizki.

– Żartujesz sobie?! – warknęła. – Czego ty się spodziewałaś?!

– Rozumiem twoją wściekłość, ale dokąd chcesz pójść? – Samantha nieznacznie podniosła ton głosu.

– Nie twój interes! – odpowiedziała z takim samym rozwścieczeniem jak wcześniej. – Gdybyś nie dowiedziała się, że się spotykaliśmy… czy powiedziałabyś kiedykolwiek prawdę?

Kobieta zastanowiła się, odwracając wzrok.

– Oczywiście…

– Nie wierzę ci! Okazuje się, że w ogóle cię nie znam! Potrafię zrozumieć wiele rzeczy, ale coś takiego…

Audrey spojrzała na nią z odrazą.  Postawiła szczelnie zamkniętą walizkę w pionie i udała się do wyjścia z pokoju.  Zatrzymała się gwałtownie, jakby ktoś jej zatarasował drogę, mocno zaciskając palce na metalowym uchwycie bagażu.

– A gdybym ci powiedziała, że było między nami coś więcej? – Przystanęła tuż naprzeciwko matki. Ich twarze dzieliły zaledwie centymetry.

– Co? Nie rozumiem… przecież mówiłaś… – Kobieta poczuła się niepewnie. Miała nadzieję, że córka tylko próbuje ją podpuścić.

Audrey nie odpowiedziała. Wciągnęła nosem powietrze, wciąż czując jego zmysłowe perfumy. Przeszły ją ciarki, gdy poczuła  na swojej skórze silne dłonie, które bez opamiętania wodziły po delikatnej twarzy i tułowiu.  Z lękiem przygryzła wargę, doskonale pamiętając nieśmiałe pocałunki.

– Proszę… nie próbuj się ze mną kontaktować – wyszeptała ze łzami w oczach i wyszła nie oglądając się za siebie.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×