Przejdź do komentarzyStudium działacza
Tekst 3 z 5 ze zbioru: Wstrząsy i pląsy
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2012-04-04
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2891

Młynek Tysiąc pięćset metrów dzieliło mnie od mojego domu ukrytego w biało-szarym, zimowym płaszczu. Na prawym poboczu majaczył w ciemnościach drewniany budynek mieszczący niegdyś w dwóch izbach cztery oddziały szkoły powszechnej. Mieszkała tam rodzina Młynków, która przed kilku laty wiedziona fanaberią ekscentrycznego malarza Henryka przybyła z Piotrkowa na tę zacofaną wieś. Sylwetka oblatującej z tynku lichej budowli pod zardzewiałą blachą przywoływała na myśl krótką, groteskową historię rodziny Młynków próbującej z własnej, nieprzymuszonej woli gorzkiego, wiejskiego chleba. Owego ranka, kiedy obudziłem się po raz pierwszy na tej wsi, przeciągłe i żałosne ryczenie cielaków niosło się wzdłuż asfaltowej wstęgi wiodącej do nowiutkiego zakładu utylizacji „Bacutil, błądziło po miedzach rozdzielających duże łany żyta i cichło na pokrytych rosą pobliskich łąkach. Ten wzbudzający litość żałosny koncert nasilał się i cichnął, budząc, co jakiś czas uśmieszki politowania na twarzach okolicznych mieszkańców, którzy zgodnie z wiejskim obyczajem skoro świt karmili swój żywy inwentarz. Co bardziej wrażliwi współczuli oderwanym od wymion matek cielętom, które powiązane w stodole, zachrypłymi głosami bezskutecznie wołały mleka. Słońce wspięło się już blisko zenitu, kiedy Młynkowie wyszli ze szkolnej przybudówki i napełnili wodą niewielką wanienkę. Gospodyni nasypała tam zbrylonego, proszkowego mleka, po czym z niemałym mozołem mieszała, usiłując dokładnie rozpuścić w wodzie. Gospodarz stał obok i udzielał jej fachowych porad w trakcie mozolnego miksowania mlecznego napoju podnosząc, co jakiś czas głos, kiedy żona jego zdaniem, niezbyt dokładnie wykonywała jego polecenia. Sąsiedzi spoza opłotków z wielką ciekawością śledzili poczynania tej pary, która porzuciła lekkie ich zdaniem, miejskie życie obejmując ku powszechnemu  zaskoczeniu gospodarstwo po miejscowym rolniku Sewerynku, który zginął w pożarze własnego domu. Młynkowie nie bez racji budzili szczególne zainteresowanie mieszkańców tej wioski, gdzie nieliczne domostwa z rzadka widniały pośród pól, zagajników i łąk. Niektóre usadowiły się blisko wiejskiej drogi, inne położone z dala od traktu, tkwiły gdzieś w głębi pól obsianych żytem, dyskretnie ukryte przed wzrokiem ludzi jadących konnymi zaprzęgami przez tę poniemiecką wieś. Z nieużywanego już przez szkołę budynku, przydzielonego przybyszom przez naczelnika gminy na tymczasową sypialnię, uzupełniającą nabyte od gminy pogorzelisko, trzeba było przejść około 150-200 metrów. Młynkowie właśnie ruszyli w stronę swych włości dźwigając po dwa wiadra z białym płynem przypominającym mleko. Towarzyszyły im ukradkowe spojrzenia miejscowych z głębi podwórek. Za jakiś czas ucichły chrapliwe głosy zestresowanych cieląt na znak, że gospodarze uraczyli je owym płynem przypominającym, ni to mleko, ni to wapienną wodę, jak nie bez dozy pewnej złośliwości mówili zadomowieni we wsi rolnicy.

Pan Henryk był młodym mężczyzną raczej niskiego wzrostu i mieścił się w kanonie bliskim romskiej urody. Wyglądało na to, że jedno z jego rodziców mogło się z polskich Romów wywodzić. Niedostatki męskiej postury łagodził skłonnością do okazywania agresji w stosunku od osób, które chciałyby go lekceważyć. Niestety bywał też agresywny w stosunku do własnej rodziny. Bijąc najstarszą latorośl, jedenastoletniego Kamila po głowie tłumaczył postronnym obserwatorom, że robi to dlatego, żeby syn miał łeb twardy. Był też pan Henryk, jak mawiał entuzjastą rolnictwa. Ta właśnie cecha była jedna z tych, które odróżniały go od sąsiadów ze wsi, którzy słabą ziemię uprawiali z konieczności i porzuciliby ją bez żalu, gdyby zdobyli jakieś bardziej intratne źródło utrzymania. Ów sentyment do gospodarowania na roli nie przekładał się jednak nijak na trud jej poświęcany. Świeżo upieczony gospodarz traktował wynikający w wymogów przyrody terminarz prac rolniczych całkiem fakultatywnie. Wiosennych zasiewów dokonywali Młynkowie z sześciotygodniowym opóźnieniem a do sadzenia ziemniaków zamiast w kwietniu przystępowali dopiero w lipcu. Niektórzy mieszkańcy wsi nie bez złośliwości tłumaczyli trudności z dotrzymaniem przez miejskiego rolnika terminów agrotechnicznych. – Rano rosa, w południe gorąco, a wieczorem komary kąsają – mówili z przekąsem tłumacząc postronnym, dlaczego pola Młynków jeszcze niezaorane a na sąsiednich z zielonej runi zająca nie widać.

Gorzej, że Henryk z równą niefrasobliwością traktował hodowane zwierzęta. Zdarzało mu się na długi weekend wyjeżdżać z całą rodziną i pozostawiać swoich podopiecznych na pastwę losu. No nie całkiem, bo starał się im pozostawić jakieś zapasy żywności. Pewnej surowej zimy pozostawił uwiązanemu na łańcuchu psu bochenek chleba, którego pies niestety nie mógł ugryźć z powodu zamarznięcia na silnym mrozie. Latem zaś pozostawił w mieszkaniu stadko maleńkich kaczuszek z małym zapasem wody. Biedne piszczały z pragnienia w zamkniętym domu budząc litość sąsiadów i przechodniów, dopóki ostatecznie nie ucichły.

Tubylcy zastanawiali się podczas rozmów przy wódce, co zwabiło zdolnego, miastowego malarza na zabitą dechami wieś, położoną na lichych, piaszczystych glebach. Rozwijano różne teorie i roztrząsano różne warianty, tocząc burzliwe spory z mocą zależną od ilości wypitej czyściochy z czerwoną kartką. Jeszcze trudniej byłoby im pojąć motywy samozesłania na zacofaną wieś, gdyby wcześniej widywali pana Heńka zasiadającego nad kawą i lampką wina w piotrkowskiej kawiarni „Pod Ormianinem”. Tam właśnie przesiadywał pozując na kogoś z bohemy, malarza bujającego w obłokach, oderwanego od twardej rzeczywistości. W czasie, kiedy kawiarnia zamykała swoje podwoje artysta, acz niechętnie zarabiał na życie malując mieszkania ludziom z lepszego towarzystwa. Ku rozpaczy swoich klientów robił częste przerwy w malarskiej robocie, bowiem mocno ciągnęło go do kawiarnianego stolika .Niekiedy znajdował nawet czas na wizytę w szkole wieczorowej, w której bezskutecznie usiłował uzupełnić średnie wykształcenie. Nie wiedzieli o tym jego nowi sąsiedzi, ale i tak dziwili się, co nie miara, że ktoś potrafiący malować kościoły chce się babrać w gnoju. Tak czy inaczej powód osiedlenia się rodziny Młynków w Danielowie nie był znany. Zazwyczaj tak bywa, że jak niewiadomo, o co chodzi to na pewno chodzi o pieniądze.  Tym razem także nie było inaczej.

Charakterystyczną cechą życia w Polsce Ludowej był niedobór mięsa na stołach klasy robotniczej. Druga część tego zdania pochodzi z propagandowej nowomowy tamtych czasów. Oświecony woluntaryzm ekipy rządzącej Edwarda Gierka usiłował na różne sposoby zaradzić temu wstydliwemu dla ludowej władzy problemowi. Stąd wzięła się wielka ofensywa partyjno-rządowa na rzecz wzrostu pogłowia zwierząt rzeźnych. Dla osiągnięcia tego szczytnego celu uruchomiono cały system zachęt dla rolników podejmujących chów zwierząt na większą skalę, w tym cały system tanich a nawet po części umarzalnych kredytów. Właśnie owa łatwość pożyczania pieniędzy w bankach przez spełniających rządowe kryteria rolników  sprowadziła rodzinę Młynków na wieś. Cały szkopuł w tym, że wyobrażenie o sielskości życia na wsi prysnęło jak bańka mydlana, po zetknięciu twardą, bezlitosną rzeczywistością. Niefrasobliwość i niespieszność działania świeżo upieczonego gospodarza prowadziły do takich kuriozalnych sytuacji, że sadził on ziemniaki w lipcu, kiedy inni zaczynali już podbierać młode do gotowania. Ku jego zaskoczeniu chwasty w burakach rosły mu tak szybko, że w żaden sposób nie mógł nadążyć ich wyrywać. Nie miał, więc, szans pochwalić się rzekomymi sukcesami w polu i zagrodzie, a chwalić się lubił okrutnie. Z tej sprzeczności wynikającej z zapotrzebowania na sukcesy z mało budującym stanem faktycznym wynikały często przezabawne sytuacje.


-Panie Józku popatrz pan, jakie Młynek ma piękne buraki – zaczepił pewnego razu przechodzącego obok plantacji rolnika Józefa Stanisza, z nadzieją w głosie na pochwałę.

- No tak – potwierdził Józef. Ale cała reszta pola chwastami panu zarosła – z pewną, słyszalną w głosie złośliwością dodał.

- Panie Józku spier….. pan – rzucił ostro podenerwowany Młynek.

Wykorzystując do imentu ową łatwość zaciągania kredytów Młynek żył jakiś czas na wysokiej stopie i podróżował cholernie wtedy drogą taksówką. Brał na kredyt, co popadło nie troszcząc się o przyszłą spłatę zobowiązań. W ten sposób stał się właścicielem kilku hektarów ziemi, materiałów na budowę nowoczesnej obory, cieląt do wychowu, nawozów sztucznych i innych reglamentowanych dóbr. Nie można by powiedzieć, że nie inwestował. Wylał nawet fundamenty pod oborę. Na tym jednak poprzestał i dopuścił do zniszczenia kilku ton deficytowego cementu. Sąsiedzi pukali się w głowy na widok tak niebywałego marnotrawstwa i złorzeczyli władzy ludowej, że do tego dopuściła. Pieniądze wydawane lekką ręką wkrótce się skończyły, więc nasz malarz ruszył do malowania, pozostawiając żonie obrządek ryczących żałośnie cielaków. Nawiezione żyznym torfem na koszt państwa pola zarastały chwastami, a wycięte i leżące pokotem drzewa w lesie służyły za pokarm żarłocznym kornikom. Co gorsza panie z banku zaczęły składać wizyty na budowie i wobec braku postępu w robotach zablokowały dalsze transze kredytu inwestycyjnego. Firmy obrotu zwierzętami, nawozami i Centrala Nasienna domagały się zapłaty za skredytowany towar. Pana Henryka już nie podawano za przykład w gazetach a on sam kręcił się jak fryga oganiając się z różnym skutkiem od wierzycieli i komorników. Przestał też lubić ludową władzę, bo ta nie dała się dłużej doić. Z dnia na dzień zmienił front i zaczął się przedstawiać się, jako ofiara represjonowana przez nieprzyjazny ludziom reżym. Wkrótce los przyszedł mu z pomocą, dostarczając argumentów dla wykreowania się na ofiarę paskudnej komuny. Wydarzenia w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu popchnęły Polskę w stronę dziejowego zakrętu. Pan Henryk z dnia na dzień stał się działaczem Solidarności Rolników Indywidualnych. Odzyskał dawny wigor i w oczach ludzi, przeważnie tych, co nie znali go wcześniej, uchodził za pokrzywdzonego przez wredny reżym bojownika o prawa obywatelskie. Nie był już nieudacznikiem i nieodpowiedzialnym ignorantem tylko męczennikiem doprowadzonym do materialnego upadku, przez celowe działanie władzy w ramach zemsty za jego antykomunistyczną postawę. Nie przeszkadzało mu to, że w żaden sposób nie mógł się wykazać jakimkolwiek dorobkiem opozycjonisty, ani żadnymi faktami uprawniającymi go etykiety dysydenta. Za to z gorliwością neofity zabrał się do tępienia przejawów komunistycznej dyktatury na wsi. Ogłosił się przewodniczącym Solidarności w Kamieńsku i organizował zebrania wiejskie, na których rozliczał bezlitośnie gminnych prominentów. Wśród nich ze szczególnym upodobaniem atakował prezesa miejscowej Gminnej Spółdzielni Jana Witalewskiego, mszcząc się za to, że w niedalekiej przeszłości wisiał na jego klamce prosząc o dostęp do trudno dostępnych, reglamentowanych towarów.

Przed jednym z zebrań, na którym nowo wykreowani wiejscy działacze mieli zamiar rozliczyć sklepową miejscowego sklepu spożywczego z kumoterstwa, przy sprzedaży artykułów spożywczych pierwszej potrzeby, tak instruował swoich zwolenników i wielbicieli:

- Na zebraniu pyski macie mieć otwarte. Jebać ile wejdzie.

Od tej pory Henryk Młynek rósł w siłę. Powołał żonę na przewodniczącą komisji rewizyjnej, kierowanej przez siebie gminnej struktury związkowej i siłą krzyku oraz złorzeczenia komunizmowi i partyjnym prominentom, piął się do góry w hierarchii, na szczeblu wojewódzkim w Piotrkowie Trybunalskim.

Takie właśnie myśli przychodziły mi do głowy, kiedy mroźną nocą przechodziłem obok szkoły zrujnowanej przez domorosłego działacza i znanego już w okolicy krzykacza. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że kariera fanatycznego związkowca tak szybko się zakończy a on sam zagubiony kompletnie w nowej rzeczy rzeczywistości uchwyci się, jako ostatniej deski ratunku, stworzonej przez władzę stanu wojennego furtki emigracyjnej, dzięki której reżym chciał pozbyć się z kraju największych wichrzycieli. W zasadzie była to oferta dla grubych ryb, ale jak to zwykle bywa otwartym kanałem przecisnęły się także drobne płotki. W ten sposób państwo Młynkowie po krótkim pobycie w obozie na terenie Republiki Federalnej Niemiec wylądowali w Chicago. Pozostały mi po nich wspomnienia i kilka obrazów zakupionych wcześniej od samego mistrza Młynka-Oreckiego.


  Spis treści zbioru
Komentarze (3)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Pan Młynek - bohater tej pięknej historyjki - miał od zawsze we własnej głowie niezgorszy młynek i spory wiatrak, na którego w końcu śmigach był sobie całkiem odleciał aż do Chicago /gdzie go - jak znam Amerykę - kruki i te wrony w końcu rozdziobały/.

Naczelną zasadą życiowego sukcesu tak w PRL-u, jak nie w PRL-u jest talent, determinacja własna i mrówcza pracowitość

PLUS szerokie plecy
avatar
Potknięcia ort. i int. w niczym nie umniejszają literackich walorów świetnej tej opowiastki
avatar
Studium /tego/ działacza (patrz nagłówek) może przyprawić nas o niezły ból głowy.

Dlaczego?

Ponieważ ośmiesza takie wysokie pojęcia jak "artysta", "fachowiec", "działacz", "ścieżka kariery", jak "patriotyzm" i "ofiary poniesione na rzecz Ojczyzny".

Jako gatunek literacki tak naprawdę jest to nie proza obyczajowa, a satyra/groteska
© 2010-2016 by Creative Media
×