Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-01-19 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3695 |
Właściciel skarbu
Opowieść anonimowego kolegi- zanotował Alf
- Kiedyś, gdy stosunkowo wielkie pieniądze cisnęły się do mnie, mówiąc przysłowiowo, niemal jak głupie, a ja nimi szastałem na prawo i lewo, jak nic niewartymi szmatkami, a one mimo wszystko, nadal wracały do mnie, niemal cisnąc się oknami i drzwiami, często grałem w pokera na wysokie stawki. To było zaraz na początku tak zwanej transformacji w naszej gospodarce, w latach osiemdziesiątych minionego wieku.
- Nie wiem, czy to należy uznać za szczęście naszego pokolenia, że żyjemy na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku i byliśmy oraz nadal jesteśmy świadkami pokonywania wielu zakrętów na naszej drodze oraz coraz szybszego tempa, raz wspinania się jakby pod górę, ku coraz wyższym szczytom, to znowu opadania w dół na naszej drodze, ku nieuchronnej i ostatecznej przepaści, jak sadzą inni, przy czym i jedni i drudzy mają na poparcie swojej tezy tysiące coraz to nowszych przykładów.
Pracowałem wtedy w prywatnych firmach polonijnych, które wykorzystywały wieloletnie braki na rynku wielu towarów, stworzone przez jedynie słuszny ustrój społeczny, za jaki uważali go ówcześni budowniczowie socjalizmu. Wtedy każda ilość towaru była niemal natychmiast po wyprodukowaniu i to za gotówkę, jakby gorączkowo wsysana przez spragniony rynek. Wydawało się nam, że rynek stanowi przepastną studnię bez dna, która jest w stanie pochłonąć każdą ilość tego, co byliśmy w stanie wyprodukować.
Pewnego popołudnia graliśmy w karty gdzieś na peryferiach miasta, było to chyba na niewielkim osiedlu w okolicach Leśnicy. Graliśmy w towarzystwie ludzi dobrze sytuowanych, do których wtedy należeli przede wszystkim rzemieślnicy i handlowcy. Mnie od samego początku karta szła jakby na zamówienie, a ponieważ wszyscy stawiali wysoko, po każdym rozdaniu wygrywałem bardzo duże pieniądze. Od czasu do czasu wypijaliśmy niewielkiego drinka, ale alkohol w czasie wysokiej gry był zazwyczaj pity z umiarem, więc nikt nie był wstawiony. Popijając od czasu do czasu kolejnego drinka, żartowaliśmy sobie, powtarzając popularne powiedzenie:
– Alkohol pity z umiarem nie szkodzi nawet w największych ilościach. Po kilku godzinach gry wszystkie kieszenie miałem wypchane banknotami. Byłem jedynym wygrywającym i karta jakby się tego wieczoru na mnie uwzięła, w dobrym tego słowa znaczeniu. Zgarniałem do kieszeni pulę za pulą, jak przysłowiowe siano grabiami, i pamiętam, że był taki moment, gdy już nie miałem miejsca gdzie upychać wygrywanych pieniędzy. Jak to się potocznie mówi, powypychałem kapuchą wszystkie kieszenie i w pewnej chwili nawet zacząłem upychać banknoty pod koszulę, jak to się mówi, za pazuchę.
- Gdy zapadł wieczór, zacząłem nagle zdawać sobie sprawę, w jakim stanie są moi partnerzy. Skończyły się w pewnej chwili komentarze, które najpierw coraz mniej życzliwe, zaczynały przemieniać się w coraz bardziej uszczypliwe złośliwości, wreszcie koledzy zaczęli coraz częściej wpadać w złość i dawać popisy wściekłości. A potem zaczęli jakby coraz bardziej się uciszać, wreszcie stali się zrezygnowani, jak ludzie pogodzeni z przegraną. W pewnej chwili wydawało mi się, jakby w milczeniu zaczęli otaczać mnie coraz ciaśniejszym, groźnym kręgiem, łypiąc oczyma po mojej i po swoich twarzach, chwilami mówiąc coś do siebie tylko samymi spojrzeniami oczu. Wreszcie poczułem się tak, jakby wydali na mnie milczący wyrok. Nie znałem ich zbyt długo. Nie byli to moi wieloletni koledzy, do których mogłem mieć całkowite zaufanie, lecz niedawno poznani u Jasia, moi nowi karciani partnerzy. Zdawało mi się dotąd, że mogą budzić zaufanie, gdy nagle zwątpiłem w to, czy mogę tego wieczoru czuć się w ich towarzystwie bezpiecznie. Zdałem sobie sprawę, że już nie jestem w ich towarzystwie, lecz zostałem sam, jakby wyrzucony poza nawias. Cóż z tego, że byłem w tamtej chwili niemal bajecznie bogaty. Za wygraną tego wieczoru mogłem kupić dom i samochód. Przypomniałem sobie kilka makabrycznych opowieści, związanych z dużymi pieniędzmi.
- Czekałem jeszcze jakiś czas, gorączkowo główkując, jakie mam wyjście z coraz bardziej, jak mi się zdawało, groźnej sytuacji, wreszcie podjąłem decyzję.
Gdy na stole znajdowała się kolejna, dość duża pula pieniędzy, wstałem i powiedziałem, że zrobiło mi się od nadmiaru szczęścia w kartach niedobrze i muszę na chwilę wyjść na dwór, aby zaczerpnąć powietrza. Zmyliło ich przekonanie, że takiej wielkiej puli, która w tamtej chwili leżała na stole, i tym razem im nie podaruję, a mogłem znów sporo wygrać, gdyż karta szła mi nadal niemal bez przerwy przez cały czas.
- Po północy karta się odwróci i się odegramy - powiedział któryś, gdy wstawałem od stołu, ale z tak małą dozą wiary, że ta myśl nikomu się nie udzieliła. Gdy znalazłem się na dworze, natychmiast wziąłem, jak to się mówi, nogi za pas i biegiem ruszyłem, jak mi się zdawało, w kierunku centrum osiedla, gdzie był postój taksówek i przystanek tramwajowy. Biegłem ze zdecydowanym zamiarem, że gdy tylko znajdę się u celu ucieczki, natychmiast odjadę w kierunku swego domu, tym środkiem lokomocji, którym będzie można jak najszybciej odjechać w pożądanym kierunku. Musiałem jednak w zdenerwowaniu i ciemności pomylić kierunek ucieczki, gdyż znalazłem się nagle na jakimś odludziu, jakby w polu czy na łące. Po jakimś czasie poczułem się już nieco zmęczony biegiem, więc zwolniłem, po czym stwierdziłem, że doszedłem do jakiegoś stawu, który musiałem obejść, nie wiedząc w którym kierunku to zrobić. Posłyszałem także odgłosy, jakby kilku nawołujących się mężczyzn i to zadecydowało o wyborze drogi ucieczki w kierunku przeciwnym do tego, z którego dochodziły odgłosy, a który zdawał się prowadzić do miasta. Tak więc oddalałem się raczej, niż przybliżałem do celu.
- Wpadłem po jakimś czasie w jakiś rów z wodą, dochodzący najwidoczniej do stawu. Wysypało się zza pazuchy część pieniędzy i wpadło do wody. Tych, które znalazły się w wodzie, nie zbierałem. Tylko część banknotów rozsypanych po polu udało mi się, w niejakim popłochu, pozbierać. Wreszcie znalazłem się przy jakiejś polnej drodze, prowadzącej nie wiadomo dokąd. Wydało mi się, że obejdę nią staw i idąc łukiem wrócę z drugiej jego strony do osiedla. Tak też się stało. Po obejściu stawu zbliżałem się do miasta. Z tylu najeżdżał jakiś samochód. Pomyślałem, że to ścigają mnie karciani partnerzy i odbiłem w bok na pole. Położyłem się na mokrej ziemi i znieruchomiałem, pełen obaw, czy nie zostanę zauważony. Gdy auto przejechało, wróciłem na drogę.
Dotarłem wreszcie do osiedla. Jedyny taksówkarz, stojący na postoju, przyglądał mi się podejrzliwie. Gdy podałem mu adres swego domu, burknął:
– Nie wiem, czy nie trzeba raczej zawieźć pana na policję.
- Panie, ja takich klientów nie wożę - dodał!
- Jeśli nie chce pan mieć zaraz nieprzyjemności, proszę wysiąść! – krzyknął w końcu. Wsiadłem więc do nadjeżdżającego po chwili, na szczęście pustego tramwaju. Na następnym przystanku jednak wsiedli pasażerowie i patrzyłem z przerażeniem i wstydem, jak do tego samego wozu którym jechałem, wsiadali pozostali niedawni moi karciani partnerzy, z wyjątkiem gospodarza, w którego mieszaniu graliśmy. Na mój opłakany widok, najwyraźniej szybko zaczęła przechodzić im złość. Patrząc na mnie drwiąco, stukali się w czoła i kiwali z politowaniem głowami.
- To co, kiedy znowu zagramy? - zapytał jeden z nich, a wszyscy wybuchli mrożącym mnie śmiechem.
Droga do domu wydała mi się katorgą. Przez cały czas jazdy, będąc przedmiotem ich dotkliwych kpin, czułem się jak smagany pokrzywami. Nigdy więcej na pokera w swoim towarzystwie już mnie nie zaprosili. Ja zaś wspominając tamten wieczór, nigdy nie zatęskniłem za grą w tamtym towarzystwie.
W telewizji następnego dnia pokazywali, jak ludzie z osiedla wyciągali z wody i błota porozrzucane po polu banknoty, a w prasie ukazała się notatka pod tytułem:
- Tajemniczy właściciel utraconego skarbu.
Przez jakiś czas otrzymywałem anonimowe, szydercze kartki i odzywały się telefony z pytaniem - czy tu właściciel zagubionego, tajemniczego skarbu?
W końcu wreszcie, ku mojemu uspokojeniu, wszystko ucichło, gdyż jedni koledzy powyjeżdżali, inni poumierali, jeszcze inni nie wiadomo jak znikli z mego pola widzenia i zostałem sam.
- Myślałem wtedy, że po zmianie ustroju będzie tak, iż pieniądze będą zawsze w zasięgu ręki, tylko chcieć i mieć siły je brać. Toteż nic nie odłożyłem, nie ulokowałem, jednym słowem nie zabezpieczyłem się. I to był mój błąd. Czas łatwych pieniędzy, jak nagle ze zmianą ustroju przyszedł, tak nagle się skończył, chociaż ustrój się zmienił. A ja na starość zostałem z niską emeryturą i teraz mogę tylko powspominać sobie tamto wystawne, kolorowe życie, które trwało zaledwie kilka lat. Stałem się szarakiem, podobnym do tych tysięcy ludzi, błąkających się po ulicach, skwerach i śmietnikach, schorowanych i czekających na wyzwoleńczą śmierć.
- Pół wieku temu, prawie każdy z nas, pół żartem, pół serio, wierzył w niezawodną naszą sojuszniczkę, wyzwoleńczą Armię Czerwoną. Teraz każdego czeka już tylko niezawodna sojuszniczka samotności, choroby i starości, wyzwoleńcza śmierć.
Wciąż, każdego dnia, zbliżająca się, krok po kroku, i zawsze do przodu!
oceny: bezbłędne / znakomite