Przejdź do komentarzyCo łaska
Tekst 120 z 121 ze zbioru: Pozostało w pamięci
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2025-02-16
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń62

*(fragment wspomnień) 


(...) 

Już uspokojony, podpisałem dokumenty i dokonałem wpłaty okrągłej sumki czterystu złotych na przyszłą uroczystość w urzędzie. Podobnie jak mój przyszły szwagier. 


– Masz też na kościelny? – zagadnąłem młodszego. – To od razu załatwimy, nie będziemy dwa razy łazić. 


– Mam, tylko nie wiem, czy starczy. 


– A ile? 


– Czterysta trzydzieści. 


– No i świetnie. Nikt nie bawi się w końcówki. Damy więc po czterysta, jak w USC. Jak równość, to równość. Idziemy. 


Kościół był oddalony tylko o kilka minut drogi. Weszliśmy do zakrystii. Ksiądz grzecznie nas przywitał. Formalności nie trwały długo. Zadowolony, że z terminem i godziną ślubu nie było problemów, zapytałem o ostatnią sprawę. 


– Proszę księdza, ile się należy? 


– Co łaska. – Splótł dłonie na wydatnym brzuchu, uśmiech wykwitł na jego pucołowatym obliczu i powtórzył: – Co łaska. 


Obudziłem kuksańcem z chwilowego letargu przyszłego szwagra i sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem przygotowane cztery banknoty „Waryńskiego” i położyłem na biurku. Młodszy pośpiesznie zrobił to samo. Wygładziłem starannie dwie kupki. 


– Proszę. Po czterysta od każdego. 


Ksiądz wypchał językiem policzek, przestał się uśmiechać, spojrzał mi prosto w oczy i prychnął: 


– Tyle to nawet na organistę nie starczy. 


Lekko się zagotowałem w środku, ale, ze względu na okoliczności i stojące obok przyszłe panie domów naszych, powstrzymałem swój czasem zjadliwy język i w miarę spokojnie zapytałem: 


– A jaki jest cennik za cały ślub kościelny? W USC już zapłaciliśmy, właśnie po czterysta złotych. 


Wydął wargi, zakręcił młynka palcami i wymamrotał: 


– W kościele nie ma cennika. Płaci się co łaska. 


Przynajmniej się dowiedziałem tyle, ile trzeba. Może duchowny nie udzielił precyzyjnej odpowiedzi, ale mnie w zupełności wystarczyła. 


– To znaczy, że możemy również zapłacić mniej niż w USC, tak? To dobrze, nie przelewa się nam. Po trzysta starczy? – Sięgnąłem ręką do kupki banknotów. 


Gwałtownie nachylił się i przytrzymał moją rękę. 


– Co łaska to nie znaczy, że za darmo. 


Wziąłem głęboki oddech na wstrzymanie. 


– Trzysta to jest za darmo? To znaczy, ile chce ksiądz za ślub? W USC, mówiłem, zapłaciliśmy po czterysta. To chyba w kościele należy się tak samo? 


Ponownie wydął policzki i zimno odpowiedział: 


– Tu nie USC. Mówiłem, że to nawet na organistę nie starczy. 


„Oż ty!” – Mój poziom irytacji sięgnął zenitu. Tym razem rzucona przez niego żagiew wpadła prosto do beczki pełnej prochu. 


– To takie co łaska?! – wyzgrzytałem. Gwałtownie zgarnąłem pieniądze z biurka, chwyciłem wybrankę za rękę. – Szwagier! Idziemy, znajdziemy normalny kościół. – Kiedy robiłem obrót w stronę drzwi, zobaczyłem jeszcze bezbrzeżne zdumienie malujące się na twarzy księdza. Miałem już serdecznie dość jego widoku. Po kilku szybkich krokach znaleźliśmy się na zewnątrz budynku. 


Nasze panie zaczęły coś szybko mówić podniesionymi głosy, ale słowa nie docierały do mnie. „Co za zachłanny księżulko, no! Co łaska to my mu robimy, bo może on na nas zarobić, a nie inny. A co, może po tysiaku by chciał?! Kurde, jak to prychnął? I że to niby nawet na organistę nie starczy?!” – Gotowałem się jeszcze w środku i nie mogłem ochłonąć. 


– Przestańcie już, uszy bolą. – Próbowałem uciszyć nasze przyszłe małżonki. – Same słyszałyście. Znajdziemy inny kościół. Chodźmy gdzieś na kawę czy piwo. No chodźcie wreszcie. Szwagier, idziemy. 


Młode panie jeszcze coś próbowały perorować, ale byłem zdecydowany. „Co za księżulko, no! Chciał nas wydudkać, to nie zarobi nic” – pomyślałem, dając upust złości. 


– Szwagier! 


W tym momencie gwałtownie otworzyły się drzwi od zakrystii i wybiegł z nich „nasz” duchowny. Twarz nabiegła mu krwią jak piwonia i jeszcze bardziej świeciła od potu w słonecznym świetle. Zatrzymał się przede mną i, gwałtownie łapiąc powietrze jak ryba wyciągnięta z wody, wydyszał: 


– Nie, nie, przepraszam, źle się wyraziłem. – Chwycił się rękoma za brzuch i chwilę jeszcze sapał, próbując unormować oddech. Stałem w bezruchu, czekając na ciąg dalszy. – Mamy duże potrzeby, to dlatego… Ale jak państwu trudno więcej dać, to wystarczy, wystarczy. Wejdźmy do zakrystii, dokończymy zapisy. 


Chwycił mnie za łokieć, a drugą ręką zachęcająco machał w powietrzu. 


– No proszę, proszę, nie będziemy tak tu przecież stać. 


Nie drgnąłem. „Teraz to już wystarczy? A przed chwilą nawet na organistę nie starczało?!” – Wciąż jeszcze byłem wściekły. Zmiękłem jednak, widząc błagalne oczy naszych narzeczonych. Wziąłem głęboki oddech: „Niech tam, nie będę sobie psuł czasu przed ślubem przez… przez takiego”. Jeszcze jeden duży haust powietrza w płucach uspokoił mnie. Zagryzłem wargi, ale kiwnąłem potwierdzająco głową. Weszliśmy ponownie do zakrystii. 


Pozostałe formalności załatwione zostały w kilka minut. Ani ksiądz, ani ja nie nawiązaliśmy już w rozmowie do wcześniejszej scysji. Jedynie ciągle nabrzmiała i czerwonawa twarz duchownego świadczyła, że jeszcze się nie uspokoił. W przeciwieństwie do mnie. Nigdy zbyt długo nie rozpamiętywałem, co było, to było, ale już się rozwiązało i minęło. 

... 

…Po uroczystości ślubnej w USC mieliśmy jeszcze półtorej godziny wolnego do rozpoczęcia kościelnej. Wystarczyło czasu, aby pojechać, w dwie świeżo poślubione pary, na sesję zdjęciową do lasku komunalnego. Po przyjeździe pod kościół okazało się, że przed nami rozpoczął się i jeszcze trwa inny ślub. Opóźnienie nie było długie, do tego piękna, wrześniowa pogoda umilała ciepłymi promieniami słońca czas oczekiwania przed wejściowymi drzwiami. Kiedy poprzednia para młodożeńców opuszczała wnętrze świątyni, za nami ustawiła się już nowa dwójka, chętna do ożenku. „Ho, ho, ale natłok uroczystości. Jedni za drugimi, jak na taśmie produkcyjnej” – mimochodem przemknęła mi myśl. 


Gdy tylko poprzednia para i ich goście opuścili wnętrze kościoła, odruchowo ruszyłem w kierunku wejścia. Jednak stojący w drzwiach kościelny pospiesznie zszedł po kilku schodach, podszedł do mnie i szepnął: 


– Pan (...) tak? 


– Tak. Teraz nasz ślub. 


– Proboszcz prosił, aby jeszcze chwilkę poczekać. 


– A co się stało? Jest już – zerknąłem na zegarek – kwadrans opóźnienia. 


– Nie, nie, nic. To potrwa najwyżej pięć minut. Dam znać, kiedy już można. 


Wzruszyłem ramionami. Czekamy już piętnaście, to kolejne pięć wytrzymamy. Ale niezbyt punktualnie zaczynała się moja nowa droga życia, z opóźnieniem na samym starcie. Chociaż nie, przecież się rozpoczęła – w USC cała ceremonia przebiegła bez przeciągania w czasie, ślub już za nami. Co porządny urząd, to urząd. 


Kiedy czekaliśmy, z kościoła wyszła jeszcze jedna osoba. Nie zamknęła za sobą podwójnych drzwi. Akurat stałem na wprost wejścia i zobaczyłem powód kolejnego opóźnienia – dwóch ministrantów kończyło rozwijać czerwony chodnik w głównym przejściu. Dwóch innych ustawiało ogromne lichtarze przed ołtarzem. 


„No, to rozumiem, przeprosiny!” – uśmiechnąłem się w myśli. Po minucie kroczyliśmy już po wąskim dywaniku, wprost do ołtarza. Organista na antresoli przepięknie grał i śpiewał, jak na moje wyczulone ucho, wyraźnie się starał uświetnić muzyką nasz ślub. 


Po wspaniałej uroczystości wyszliśmy przed kościół, gdzie zwyczajowo weselnicy obsypali nas drobniakami. Kiedy je zbierałem, zerknąłem przez drzwi w stronę widocznej nawy – ministranci już zwijali chodnik. 


„Czyżby następni w kolejce młodożeńcy dali za mało? A może… za dużo?”

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Bardzo ciekawe wspomnienie. Na szczęście takie przygody mnie ominęły, mimo że mam za sobą dwa śluby i trzy chrzciny.
avatar
Fajnie, że się spodobało. Dzięki, Janko.
© 2010-2016 by Creative Media
×