Autor | |
Gatunek | satyra / groteska |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-09-30 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2316 |
- Rozejdzie się po kościach – powiedział Bolek, zapalając szluga. Skręcony naprędce z bibuły i zawierający więcej siana niż tytoniu papieros tlił się z wyraźnym trudem. Ciężko stwierdzić, czemu, skoro wszystkie materiały służące do jego konstrukcji były łatwopalne.
- Śmierdzi ten twój szlug. Z czegoś ty go skręcił? – odparł z wyrazem niesmaku na ustach Ślepy, po chwili wdychania czarnego dymu. Biorąc pod uwagę jego gogle z oznaczeniami „plus pięć” należało szczerze wątpić w możliwość wystąpienia u niego nadwzroczności. Braki w zdolności postrzegania świata za pomocą wzroku odbijał sobie na innych zmysłach. Pomagały mu w tym uszy sterczące do tego stopnia, że nie ograniczały się odchodząc od głowy pod kątem prostym, lecz jeszcze kilka milimetrów do przodu, tak, że wydawało się, iż kiedyś zamkną się niczym muszelki. Nos Ślepy miał ze w miarę normalny, nieznacznie zadarty ale nie w żaden sposób niezwykły. Nie przeszkadzało to mu wyczuwać najbardziej subtelnych zapachów, co jednak nie przynosiło mu specjalnych korzyści, bo najbardziej egzotycznymi woniami, z jakimi się spotykał był aromat trutki na szczury, albo samych szczurów. Ze smrodem chłopaków zżył się już do tego stopnia, że przestał mu już on przeszkadzać.
- Herbata, oregano i Kucharek. Mówię ci, sto razy lepsze od Vegety. – Bolek podjął się po dżentelmeńsku dyskusji na temat gustów.
- Dupa tam – podchwycił temat dotychczas milczący Vigo – mówię wam, że w telewizorze mówili, że jak się powyjmuje ze skórki banana takie włókna, a potem ususzy, to potem jak się to spali, to robi prawie taki sam efekt jak marihuana. – Vigo był wszechstronnie wyedukowany, dzięki zbawiennemu urządzeniu powszechnie uznawanemu za ogłupiacz mas. Jednak nie spoczął, jeśli jakiejś informacji naukowej zasłyszanej w telewizji, a którą uznał za ciekawą, nie przetestował organoleptycznie. Jego wielokrotnie złożone wypowiedzi również nadawały jego osobie jakiejś aury naukowca.
Swoje przezwisko zawdzięczał przede wszystkim niekompetencji rodziców przy wyborze imienia. Pech, a może ich głupota, czy niesmaczny żart, jaki chcieli urządzić dziecku sprawiły, że chłopiec dostał na imię Hugo. Uśpiony problem okazał się realny już przy chrzcie synka. Ksiądz pokrapiając bobasa uśmiechał się, bezczelnie chichocząc. Jednak dopiero w szkole Vigo zrozumiał, że z jego imieniem i nazwiskiem jest coś nie tak. Nauczycielki, urzędniczki i pielęgniarki notorycznie przekręcały jego imię i uśmiechając się niejednoznacznie pod nosem. Rozzłoszczony młodzieniec zrozumiał swoje tragiczne fatum oglądając właśnie telewizję. Przypadkiem trafił na program rozważający jakieś zagadnienia literackie i już zamierzał zademonstrować swoje zainteresowanie dla owego programu zmieniając go, kiedy usłyszał jakże znajomy i znienawidzony dla niego zlepek słów. Od tego czasu szczerze znienawidził ojca za nazwisko Wiktor, które mu przekazał, pokochał za to telewizor. Kilka lat później jego przydomek przekształcił się z Igo w Vigo za sprawą filmu „Władca Pierścieni” i aktora wykonującego jedną z głównych ról. A do tego, że wszyscy przekręcają jego imię przyzwyczaił się i nawet polubił. Jak sam się wyrażał zdaniem niechybnie zaczerpniętym z telewizji „ten przydomek nadaje mi pewnego orientalnego charakteru”, jednak nikt z jego znajomych nie wiedział o co mu chodziło.
- A ssij pałę – zripostował zręcznie Bolek – Sam se susz te banany. Nas w to nie wkręcaj. Podobno od marihuany się umiera. – Bolek też oglądał telewizję i zupełnie jak Vigo lubił dzielić się zdobytymi w ten sposób informacjami.
- Ja kiedyś widziałem narkomana. Siedział na stacji i się kiwał. – wypalił jakby ni z gruszki, ni z pietruszki Ślepy. Obaj pozostali spojrzeli na niego z mieszaniną konsternacji i zdziwienia. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Temat wyraźnie się urwał. Takie momenty były najniebezpieczniejsze. Istniało bowiem duże ryzyko, że pierwszy lepszy pomysł przedstawiony na tym trójosobowym forum zostanie przyjęty i zatwierdzony, bez żadnych obiekcji, jako projekt do wykonania.
- Idziemy na Hangary? – zapodał Vigo, a jego propozycja uległa natychmiastowej akceptacji.
Hangary – relikt z zamierzchłych czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Pozostałość po rozszabrowanym Państwowym Gospodarstwie Rolniczym był obiektem wyglądającym jak resztka po wojnie atomowej. Przeżarte rdzą silosy jeszcze zdawały się skrywać głowice nuklearne, a hala długa na jakieś trzydzieści metrów, szeroka na czterdzieści wyglądała niczym skrywająca czołgi i wozy opancerzone, baza wojskowa. Temperatury jakie przynosił środkowy sierpień sprawiły, że dawne kałuże zamieniły się w wysuszoną i spękaną ziemię. Gdzieniegdzie na piaskowym terenie utrzymały się poszarzałe kępki trawy, dla których podłoże z cementowej płyty było równie dobrym miejscem do zasiedlenia. W lecie roiło się tu od różnego rodzaju robactwa, zwłaszcza mrówek, które musiały posiadać jakieś kolosalnej wielkości gniazdo pod całymi hangarami. Po okolicy leżały jeszcze porozrzucane szkielety małych zwierzątek, których nie miał kto uprzątnąć. Miejsce w sam raz do zabawy dla trójki jedenastolatków.
- Chodźcie na wykopaliska – rzucił Bolek. Spotkał się jednak ze sprzeciwem Ślepego.
- Nie chce mi się. Byliśmy wczoraj.
- No i znaleźliśmy pistolet.
- Zardzewiały – dodał Vigo – ale podobno jak się poleje Coca-colą to się odrdzewi.
- A dupa. – Ślepy był realistą. – Jak będziesz miał colę to ją wypijesz, a nie ordzewiał pistolet. A jak się Tolek dowie, że ta bomba, co mu w stodole wybuchła, to my ją wykopaliśmy to leżymy.
- Bo niepotrzebnie ją dźgał widłami. – Temat rozdrapywał świeże bo dwudniowe poczucie winy. Wprawdzie Tolkowi nic się nie stało, ale po wsi rozeszła się plotka o zamachach na byłych komunistów, przy użyciu sprzętu z drugiej wojny światowej. Coraz to pojawiały się rysopisy sprawców, których jednak nikt osobiście nie widział. – Z resztą nie wybuchła tylko się rozpadła, a Tolek całą wiochę zawołał, że go Talibowie chcą zabić.
- A jak policja zdejmie odciski palców. – Vigo dzięki telewizji ufał w nieomylność i metody policji z seriali.
- Oni nie mają sprzętu, żeby je ściągnąć. I nie maja w bazie danych naszych odcisków. A zresztą mój tata mówił, że oni na posterunku to siedzą i piją, i nie chce im się ruszać do jakiejś zapadłej dziury, paręnaście kilometrów od nich. – Elokwencja wypowiedzi Bolka zadziwiła wszystkich. Pominął jednak niecenzuralne słowa użyte przez jego ojca. Zostali w punkcie wyjścia.
- No chodźcie na te wykopaliska – podjął tym razem Vigo. Ślepy nie miał już nic do gadania.
Po kilku godzinach kopania dziur wokoło hangarów, stara saperka wreszcie zgrzytnęła o jakiś metalowy przedmiot. Otwór, który musieli wykonać nie był wcale taki duży. Miał może dwadzieścia centymetrów głębokości, jednak ziemia, z którą musieli się zmierzyć, aby tam dotrzeć była twarda niczym kamień. Kilka lat po wojnie miały w tym miejscu powstać pola uprawne. Jednak przy tej glebie, już piasek wydawał się żyźniejszy.
- O w dupę jeża! – zawołał radośnie Ślepy odgrzebując płaski metalowy przedmiot już teraz gołymi rękoma.
- Co to? – Padły dwa pytania niemal równocześnie. Ślepy wstał i zaczął kopać w przedmiot butem, aby podbić go trochę do góry. W końcu ziemia wypuściła swojego długoletniego więźnia.
- Ej, to chyba jest mina. – z nutą niepewności w głosie orzekł Vigo. Zardzewiały dysk rzeczywiście sprawiał takie wrażenie, jakoś nie kojarzył się z niczym innym.
- Ale miny wybuchają, jak się na nie wejdzie. To czemu ta nie wybuchła? – Zdziwił się trzymający ją wciąż w rękach Ślepy.
- No bo zardzewiała. – Faktycznie było to dość logiczne rozwiązanie zagadki. Mac Guyver był jednym z ulubionych seriali Vigo. – Trzeba by ją odrdzewić colą.
Mina była o wiele ciekawszym znaleziskiem niż zardzewiały pistolet. Perspektywa zobaczenia spektakularnego wybuchu rozciągnęła się przed oczami chłopców. Nawet cena Coca-coli nie wydawała się zbyt wygórowana za taki spektakl. Nowy cel dla tej grupy był jasny – zdobyć butelkę tego odrdzewiacza. Jednak wcześniej należało ukryć znalezisko.
Najbliższą kryjówką była sprawdzona już, stodoła Tolka. To nic, że właściciel znalazł w niej przedwczoraj drugo wojenną bombę. Przyjęte zostało założenie, że nie będzie przeczesywał budynku po raz kolejny, więc mina powinna być w nim w miarę bezpieczna. Tolek ukrywał w niej ciągnik marki Ursus, jeden z pierwszych, jakie trafiły na polski rynek. Nie wiadomo jak ów pojazd przetrwał wojnę, lecz pewne jest, że po niej trafił do pobliskiego Pegieeru. Bardzo szybko jednak został sprywatyzowany wbrew prawu, przez jego obecnego właściciela.
- Rzuć to gdzieś za ciągnik, żeby Tolek nie widział. – Wydał polecenie Vigo. Ślepy bezceremonialnie rzucił minę na twardą betonową posadzkę, za kołami traktora. Zardzewiały krążek spadł wydając głuchy brzdęk i przez chwilę jeszcze turlał się rozsypując wokół sporą ilość rdzy.
- Może by to jakoś zakamuflować? – nieśmiało rzucił Bolek. W odpowiedzi usłyszał ostentacyjne westchnięcie przyjaciół. Krótkowzroczny przyjaciel podszedł jednak do kupy siana i zagarnął garść. Spod wysuszonej trawy wyłoniła się blaszana pokrywa. Ślepy rozpoznał ją natychmiast. Była to ta sama bomba, którą przed kilkoma dniami z ogromnym wysiłkiem tu przyturlali.
- Chyba Tolek się nie pozbył naszej bomby – zdziwił się.
- A gdzie mógłby się jej pozbyć. Śmieci przecież w środę wywożą. Ciekawe tylko, po co to sianem przysypał.
- Pewnie jakaś rodzaj izolacji termicznej – rozwiał wątpliwości Vigo. – To chyba trzeba będzie więcej coli kupić. Może uda nam się, żeby też bomba wybuchła.
- Dwa litry minimum. No trudno. Idziemy – Wszyscy wymknęli się za Bolkiem ze stodoły rozglądając się na wszystkie strony w obawie przed właścicielem.
Niecałe dziesięć minut później, Tolek przesunął z chrobotem drewniany skobel i z świszczącym skrzypnięciem drzwi do stodoły uchyliły się. Nie był sam. Trzydziestoletni zarośnięty „kolekcjoner antyków” stąpał za nim nie gadając zbyt wiele. Kilka godzin wcześniej przedstawił się Tolkowi właśnie, jako kolekcjoner eksponatów muzealnych magister Roman Koszela. Podobno usłyszał plotki, jakoby w tej wsi znaleziono jakiś sporych rozmiarów niewypał. Miał on nawet zaproponować jakąś nagrodę pieniężną dla szczęśliwego znalazcy. Na słowa o pieniądzach Tolkowi rozbłysły natychmiast oczy, a grymas twarzy zmienił się momentalnie z wyrazu „czego tu?” na „ależ proszę bardzo”. Oczywiście wcześniej należało obejrzeć znalezisko, co teraz zamierzali uczynić.
- Gadam panu – antyk to je. Dla kolekcjonerów bezcenne.
- Dobra dobra. Zobaczymy. Nie wybuchnie tylko jak trzeba będzie przewieźć? – spytał Roman
- Gdzie tam. Ja ją widłami przetrącił i nie wybuchła, to czemu miałaby teraz.
- No to gdzie ona jest?
Tolek zaczął energicznie rozgrzebywać siano i po kilku chwilach wyłoniła się piećdziesięciokilogramowa bomba burząca PuW. Cała była przerdzewiała, ale gdzieniegdzie zachowała się jeszcze oryginalna szara farba. Dwa stateczniki już dawno odpadły, jeden jeszcze się trzymał. W niektórych miejscach było jeszcze widać świeże ślady przetarcia, jakby ktoś ją ciągnął, ryjąc zapalnikiem po ziemi. Dowodziło to, że nie powinna powodować problemów przy przewożeniu.
Oczy tym razem zaświeciły się Romanowi.
- Co najmniej siedemnaście kilo materiału. – Wyszeptał ekstatycznie.
- Czyli że dobra – ucieszył się Tolek, czując, że dziś czeka go nadspodziewany zastrzyk gotówki.
- Dobra. Idę po samochód. Pan już może ją wynieść na zewnątrz. Będzie mi ją łatwiej zabrać.
- Chwila moment, a nagroda się chyba należy. – Tolek zdążył w mgnieniu oka zmienić ton ze służalczego w opryskliwy.
- O przepraszam – Uśmiechnął się Roman i sięgnął do portfela. Wyjął z niego banknot stuzłotwy i wręczył byłemu właścicielowi bomby. Tamten się uśmiechnął i schował do kieszeni swych zielonych dresowych spodni.
- Idź pan po ten samochód.
Roman w rzeczywistości nie był magistrem. Studiował co prawda przez jakiś czas chemię, ale zrezygnował na czwartym roku, kiedy to dostał propozycję pracy dla jednego ze swoich kolegów. Tenże kolega miał innych kolegów, a ci z kolei jeszcze więcej kolegów, którzy założyli firmę zajmującą się szeroko rozumianą przestępczością. Ze względu na swoje wykształcenie, Roman został specjalistą od szeroko pojętej pirotechniki.
Pomimo tego, że większość materiałów do bomb można było skompletować w hipermarketach i sklepach internetowych, Roman miał lepszy pomysł na cięcia kosztów produkcji. Kilkadziesiąt lat po wojnie po okolicznych wioskach wciąż walało się sporo militarnego złomu. Czy to niewybuchy, czy zakopane składy materiałów wybuchowych, wystarczyło tylko popytać miejscowych staruszków, którzy pamiętali jeszcze tamte czasy i można było zgromadzić wystarczającą ilość materiałów, żeby wysadzić w powietrze niewielkie miasto.
Tolek spróbował podnieść niewypał. Złapał za statecznik i z ogromnym wysiłkiem pociągnął bombę o kilka centymetrów w stronę drzwi.
- Tak to nie bedzie – wysapał z wysiłkiem do siebie. Spojrzał w stronę czarnego Ursusa.
- Weź, daj łyka.
- Napijemy się, jak zostanie.
- No weź daj. Może nie zadziała. Może tylko prawdziwa Coca-cola działa, a Hop-cola już nie.
- Nie, no chyba powinna. Wydaje mi się, że tam są takie same składniki. Smakuje przecież tak samo. Tylko tańsza jest.
- No daj, przecież całe dwa litry nie pójdą, na minę.
- Kurwa. Dam ci, jak dojdziemy do Tolka.
Nagły huk eksplozji przerwał kłótnię chłopców.
- Chłopaki, chyba naszą minę wyjebało – rzucił po chwili Ślepy
- Tak bez coli? – zdziwił się Vigo. Wszyscy zaczęli biec w stronę stodoły Tolka. Po pół minuty biegu sprintem byli na miejscu. Z szopy unosiły się już pierwsze kłęby dymu.
- Chyba zajęło się siano – z przerażeniem wysapał Ślepy.
- No, co ty nie powiesz – powiedział z przekąsem Vigo
- Ale w sianie była przecież… - koniec kwestii Ślepego zagłuszył odgłos wybuchu o wiele silniejszego niż tego przed chwilą. Stodoła wyleciała w powietrze, rozsypując po okolicy kawałki cegieł, dachówek i desek. Po kilku sekundach do chłopców doszła fala gorąca. Vigo usiadł na ziemi i odkręcił zakrętkę od butelki. Czarny płyn zasyczał i zapienił się.
- Chcecie trochę chłopaki? Chyba już nie będzie nam potrzebna – powiedział spokojnie odejmując szyjkę butelki od ust.
oceny: bezbłędne / znakomite
Bohaterowie: trójka dociekliwych przedsiębiorczych jedenastolatków i nieukończony szemrany "p.iżynier" chemik...
...który nie wyleciałby do nieba razem z nie jego stodołą, gdyby nie to, że...
Świetne portrety psychologiczne dzieci, doskonałe klimaty polskiego zadupia, potoczysta fabuła - i finał jak w Sonacie Kreutzerowskiej