Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-08-17 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2716 |
Prolog
Amanda:
Obudziłam się, ale tak właściwie to jeszcze spałam i takie było całe moje życie – niezidentyfikowane. Niby miałam zamknięte oczy, ale nie śniłam, bo mój sen już się spełnił, stał się tak rzeczywisty, aż namacalny. Tak namacalny, że aż bolesny. Po przez zamknięte powieki widziałam to co zobaczę gdy je otworze. Czerwony sufit, z malunkiem Ying Yang, który wydawał się być jakby zaparowany, jakby znajdował się za czerwoną mgłą krwi. Tylko czyja to była krew? Przewróciłam się na prawy bok, gdybym teraz zmusiła swoje powieki do zmierzenia ku górze, widziałabym czarno-popielatą tapetę na ścianie. Te esy floresy wydające się brudne niczym od sadzy. Naturalną dzieją rzeczy wdziałabym też białą komodę, kolor niewinności, jakby miał neutralizować te czarne i czerwone moce piekielne. Nagle sobie przypomniałam, że mnie nigdy biel nie kojarzyła się z czymś niewinnym, już bardziej z czymś sterylnym. Ta świadomość własnych przypomnień bolała najbardziej. Zadzwonił budzik, otworzyłam oczy, sięgnęłam po niego dłonią w stronę białej komody. Nie, nie, nie, my nie mieliśmy budzików, nie w postaci zegarka. Mieliśmy po prostu telefony. Właśnie trzymałam w mojej dłoni najnowszy model dotykowej Noki, oczywiście w białym, sterylnym kolorze. Wciskałam, a właściwie to dotykałam napisu „drzemka”. I to było najgorsze. Mój wzrok padł na moje paznokcie. Idealne, długie, pokryte czerwonym akrylem paznokcie. Wczoraj byłam u kosmetyczki. Wstałam. Przysiadłam naprzeciw lustra od toaletki. Nie potrafiłam spojrzeć sobie w oczy, nie chciałam na siebie patrzeć. Co bym zobaczyła? Kobietę bliską dziewiętnastego roku życia, o czarnych jak kruk, farbowanych włosach. Widziałabym swoją młodą cerę, pokryte nierównościami czoło, ale jedne z najdroższych podkładów i fluidów idealnie tą niedoskonałość maskowały.
– Cześć, kochanie. – O tak, ten głos należy do mojego męża. Leżał na łóżku i przecierał oczy przegubami dłoni. Często tak robił, niemal zawsze.
– Część – odpowiedziałam i rozpromieniłam jego dzień swoim uśmiechem. Nie mogłam mu ofiarować już niczego więcej. Niczego prócz siebie, swojego ciała, gestów, swojego podpisu na akcie małżeństwa i intercyzie. Intercyzie? Straszne i niewdzięczne. Musiałam jednak wybrać jedno z dwóch, bo oba te odczucia razem nie byłyby w stanie unieść moje barki przez resztę dnia. Zdecydowałam się na niewdzięczne.
Mój mąż był przystojnym mężczyzną. Niczego mu nie brakowało, ani masy, ani mięśni, ani opalenizny. Miał ładną lekko oliwkową cerę, z pewnością mniej niedoskonałą niż moja, choć był ode mnie o niecałe trzynaście lat starszy. Siedział na łóżku, patrzył na mnie. Mierzwił swoje tlenione blond włosy. To akurat było moim pomysłem, nie byłam w stanie znieść go w tych „blondrudych”.
Siedziałam tak każdego ranka, malowałam się, bo poranny prysznic był złym pomysłem, nigdy nie było na niego czasu. Wiedziałam, że za moment po naszej sypialni rozniesie się płacz, dobiegający z elektrycznej, przenośnej niańki. O właśnie nadszedł. Płacz należał do jednego z moich synów. Tak, miałam tylko osiemnaście lat, gdy zostałam matką bliźniaków. Jak nie trudno się domyślić kilka lat temu wymarzyłam sobie inną przyszłość.