Przejdź do komentarzyDawno temu 2
Tekst 2 z 1 ze zbioru: opowiadania różne
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2014-05-12
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2193

Przekręć trzykrotnie medalion, a wróżki wolne się staną”, zabrzmiało zaklęcie.

Szewc przekręcił wisior z rubinowym okiem i wróżki nareszcie wydostały się z więzienia. Od tamtej pory pomagały mu w warsztacie, a robione przez niego buty były tak piękne, że sam król chciał je nosić.”

- Ciekawe, jaka była cena tej pomocy…- Baśka na chwilę przerwała czytanie bajki – Pamiętaj, Olka, jakby przyszły do ciebie takie wróżki, najpierw pytaj o cenę, i nie daj się zbyć byle metaforą, a najlepiej nic nie rób, tylko dzwoń do mnie. – Dziewczynka wytrzeszczyła swoje wielkie, niebieskie oczy, wpatrując się w ciotkę.

- Ciocia, to tylko bajka.

- Nie… no jasne. – Baśka zaśmiała się sztucznie. – Śpij już.

Dziecięca opowiastka wyprowadziła ją z równowagi. Odkąd zorientowała się w istnieniu zjawisk, delikatnie rzecz ujmując, nie do końca dających się objąć rozumem, tego typu historie uznawała za wysoce niebezpieczne. Na własnej skórze odczuła dyskomfort myślenia o stworach z bajek jako przyjaznych. Wiedziona stereotypem, w pewną zimową noc chciała pomóc małej, bosej dziewczynce, której jedyną ochroną przed zimnem było pudełko zapałek. Podeszła do niej pełna współczucia i usiłowała okryć płaszczem. Nie zaniepokoił jej nawet dziwny błysk w oczach dziecka. Przecież tylekroć czytała bajkę o nieszczęśliwej sierocie. W najśmielszych fantazjach nie przypuszczałaby, że to upirzyca o silnych skłonnościach piromańskich. Zapałki z małymi ładunkami wybuchowo - zapalającymi błyskały jedna po drugiej. Dziecko wyciągnęło spod lichej wełnianej chusty niewielki flakonik i z satysfakcją rozpyliło napalm, zamykając dziewczynę w kręgu ognia. Baśka zdecydowała się na skok, równocześnie godząc przeciwnika, tym, co pierwsze wpadło jej w rękę. Okazało się, że celnie użyła osikowej, grubej gałęzi. Cudem wyszła z akcji w jednym kawałku, jedynie lekko poparzona. Tak wyglądała jej inicjacja łowcy.

Jednak większość ludzi nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Ci, którzy pierwszego starcia nie przeszli pomyślnie, w najlepszym przypadku gryźli glebę. W najgorszym ich szczątki, jako efekt uboczny przemiany materii stworzeń, w które jeszcze dzień wcześniej nie wierzyli, deszcz rozmywał w głębi lasów. Niewielka garstka pozostałych, którym się udało, miała przykrą skłonność do nabierania wody w usta. Co prawda, powszechnie wierzono w demoniczne stwory. Stanowiły nieodłączny element religii. Obok bogów im również składano ofiary, ale był to raczej wymóg tradycji, niż rzeczywiste przekonanie o ich istnieniu. Gdyby spytać ludzi podążających do świętych gajów, lub rozpalających ofiarny ogień, czy rzeczywiście wierzą w strzygi, domowników i zmory, uśmiechnęliby się z pobłażliwością. W erze pary i elektryczności nikt nie dawał posłuchu historiom o zamęczonych we śnie lub wyssanych do sucha. Wszelkiej maści pomniejsze bóstwa i demony stały się jedynie folklorystycznym dodatkiem do kultu prawdziwych bogów. Wielki błąd cywilizacji.

Jakoś utarło się, że inne profesje miały pierwszeństwo przed fachem łowcy demonów, a i sami przedstawiciele gildii nie palili się, by sytuację zmienić. Sztandarowym hasłem przeciw reklamowaniu się była historia szkół magicznych. Dwie dekady wstecz zapanowała moda na magię. Uniwersytety kształcące w tej profesji powstawały na potęgę. Te już istniejące przyjmowały więcej adeptów. Coraz częściej studenci uczyli się w trybie zaocznym lub wieczorowym, fundując akademiom nieprzyzwoity wręcz dochód. Rozpasani szkłem rektorzy przestali martwić się o poziom prezentowany tak przez wykładowców, jak studentów. Rosła liczba absolwentów, ale ich umiejętności pozostawiały wiele do życzenia. Coraz częściej mury szacownych magicznych instytucji naukowych opuszczali nie magowie, a marglowie, jak nazwały ich później media, czyli niedokształceni ignoranci, zdobywający szkłem dyplomy. Ludzie bez prawdziwych magicznych predyspozycji, którzy pomimo lat nauki nie potrafili nawet tak prostej rzeczy, jak zamiana ołowiu w złoto, czy stworzenie metalu lżejszego od powietrza.

Dopiero poważny kryzys, jaki wywołała magiczna ignorancja, spowodował zmiany statutowe. Kilku marglów zatrudniono w przemyśle lotniczym, kierując się uzyskanym przez nich dyplomem jednej z lepszych szkół magicznych. Posada maga w fabrykach maszyn latających nie wiązała się ze skomplikowaną pracą. Głównie dokonywali oni niewielkich zmian w strukturze metali, pozwalając im unosić się w powietrzu. Niestety, paru marglów wyprodukowało metal lotniczy, tracący swe właściwości pod wpływem powietrza i ciśnienia. Wielka liczba latających maszyn skończyła żywot w falach oceanów, zabierając też całą załogę i pasażerów. Ludzie przestali latać. Upadły prawie wszystkie porty lotnicze. Z kryzysem zmagały się biura podróży, a jeden z założycieli podniebnych tawern, pozwalających napić się piwa w chmurach, stał się zbieraczem kartonów na ulicach Wielkiego Miasta. Niespodziewanie przemysł lotniczy pozwał o niebotyczne odszkodowanie gildię, jako odpowiedzialną za pojawienie się na rynku zatrudnienia marglów. W pozwie uzasadniano, że skundlony cech magów nie był w stanie podołać nawet najprostszym ze swych statutowych zadań, poważnie zagrażając bezpieczeństwu. Winą za sytuację obciążono szkoły magiczne. Sąd przychylił się do wniosku. Gildia po dziś dzień spłaca w ratach odszkodowanie. Pragnąc uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości, zaczęto dobierać adeptów wyłącznie na zasadzie predyspozycji. Niestety poziom magicznego fachu ucierpiał poważnie. O potężnych czarownikach władających pogodą, czy zmieniających los, można było zapomnieć. Czasem jakiś posunięty w latach profesor potrafił jeszcze zakląć piorun, jeśli akurat nie ogarniała go demencja.

Pomimo to, wszystkie inne istniejące cechy usiłowały zaznaczyć swoją pozycję na rynku, przyciągnąć młodzież. Otwierano szkoły, kształcono co zdolniejszych rzemieślników na magistrów. Tylko jeden cech łowców, o ile można go było tak nazwać, pozostawał w ukryciu. Nie bez znaczenia zapewne był fakt, że rzemieślników tych traktowano na równi z poszukiwaczami UFO, czy egzorcystami wyrzucającymi demony w imię ideologii niszowego o’sorryzmu. Sami łowcy też nie byli zbyt towarzyscy i raczej rzadko chwalili się swoim zajęciem. Dobór adeptów odbywał się tylko w jeden sposób. Jeśli człowiek starł się ze stworem, który powinien go zabić, a mimo to przeżył, stawał się członkiem cechu. Przybywał wówczas inny łowca i odczytywał mu zasady działania zgrupowania i krótki instruktaż zabijania potworów, ograniczający się do prostej zasady, „co, czym”. Cała pogadanka nie była dłuższa niż odczytanie instrukcji obsługi telewizora, a potem mentor odchodził, uczeń zaś stawał się szczęśliwym poborcą rocznego dochodu w wysokości dwóch marnych koszy szlifowanego szkła, w zamian za krwawe utarczki ze złośliwymi stworami, i to najczęściej na nocnej wachcie. Oczywiście odmowa była możliwa, problem polegał jednak na tym, że człowiek raz zaatakowany przez stwora przyciągał je silniej niż magnez żelazo, więc ostatecznie lepszym wyjściem było pobierać pensję za pracę, którą i tak się wykonywało.

Baśka marzyła o zmianie sytuacji, o ujawnieniu cechu, dzieleniu się doświadczeniami. Ba może nawet o otwarciu uniwersytetu łowiectwa, kiedyś, w przyszłości. Zanim ostatecznie zapadła w sen rozmyślała ileż to bajek należałoby zmienić, by naiwni ludzie nie wierzyli w zapewnienia słodkich elfów i wróżek, równocześnie przysparzając pracy łowcom. Rozmarzyła się na koniec, tworząc w głowie utopijny świat, w którym tacy jak ona są szanowani. Mogą kształcić się w zawodzie. Nikt nie uważa ich za świrów biegających po ulicach z urojonym pojemnikiem ektoplazmy. Może ona, Baśka, kiedyś założy taką szkołę. Będzie uczyć dzieciaki, jak nie dać się pokąsać, omotać, czy zabić, równocześnie skutecznie unieszkodliwiając wroga. Może wszystko się zmieni, nawet bajki. Może…


*

Stary złotnik zamknął drzwi warsztatu. Kolejny dzień bez jednego klienta. Spojrzał na swoje wyroby. Były, jego zdaniem, doskonałe. To nic, że obrączki miały krzywe brzegi, a kolczyki różniły się rozmiarem. Za to pewna subtelność wzoru, czyniła z nich arcydzieła. Tylko ludzie, ograniczeni w pojmowaniu prawdziwej sztuki, omijali jego zakład szerokim łukiem. Gdyby miał kogoś do tych wszystkich nudnych robót. Można by to wygładzić, nadać błysk, dodać szlifu. Jemu, mistrzowi, nie wypadało przecież zajmować się tak błahymi sprawami. Niestety interes upadał, nie stać go było nawet na najlichszego terminatora. Pociągnął sążnisty łyk podłej gorzały. Jej palący smak nie zabił goryczy, jaka wyciekała z duszy. e stać go było nawet na najlichszego terminatora.ommi.nie dać się pokąsać, omotać, czy zabić, równocześnie kic Talent powinien być doceniony, niezależnie, co tworzy. Ludzie się nie znają! Nigdy nie dostrzegali subtelności, majstersztyku zdobień, interesowała ich tylko pospolita symetria! Gdyby wiedzieli, jak w głębi duszy jest uzdolniony, kupowaliby jego wyroby, od razu deponując w sejfach, jako lokatę w sztuce! Zabrakło tylko narzędzi, możliwości no i rąk do pracy! „Ech, gdyby tak mieć kogoś do pomocy”, pomyślał pociągając kolejny łyk.

Szedł ciemną ulicą. Choć alkohol stępił zmysły, czuł, że ktoś podąża za nim. Zataczając się zaczął biec. Nierówny rytm jego kroków niósł się w nocnej ciszy małego miasteczka. W księżycowej poświacie dostrzegł zbliżający się cień. Butelka z resztką alkoholu wypadła ze spoconej dłoni rozbijając się. Złotnik poczuł, że siły go opuszczają i za chwilę zostanie wielkim przegranym wyścigu, który prawdopodobnie będzie kosztował go życie. Prześladowca dogonił go, chwycił za ramię.

- Spokojnie staruszku, chcę pomóc. Podobno potrzebujesz czeladnika.

Stary potrząsnął głową. Mimo woli odsunął się pół kroku od potencjalnego napastnika.

- Przychodzisz pytać mnie o to w nocy jak złodziej? Czemuś nie zaszedł do warsztatu za dnia?

- Co i kiedy robię, moja rzecz. Dość, że proponuję ci terminujących. Zważ, nie jednego, lecz kilku.

Złotnik potrząsnął głową. Wykonał ręką ruch, jakby chciał pociągnąć z butelki, ale w tym momencie zdał sobie sprawę, że upuścił trunek. Przerwał gest w połowie, strzepując dłonią.

- Nie stać mnie.

- Nam nie musisz płacić. Uwolnij nas - będziemy ci służyć.

- A gdzie haczyk?

- Nie ma. Raz do roku nasze panny pobawią się z waszymi pierworodnymi. Takie niewinne zabawy elfów.- Przybysz mrugnął porozumiewawczo.

- Jakich znowu elfów?

- Pięknych panien, jakie widujesz tylko na rycinach, starcze – Mężczyzna wyszczerzył się w uśmiechu – Mają dziwne upodobanie do ludzkich pierworodnych. Za choćby jednego, zrobią wszystko.

Stary zaśmiał się lubieżnie na myśl o pannach i zabawach z nimi czekających mężczyzn z miasteczka. Sam był pierworodny i pomyślał z przyjemnością, że może i jego te harce nie ominą.

- Co mam zrobić?

Tajemniczy przechodzień wręczył mu maleńki medalion z rubinowym okiem. Złotnik ocenił robotę, była doskonała. W każdym calu dziełko było kompletne.

- Przekręć trzykrotnie medalion, a wróżki wolne się staną.

- Tak po prostu mam tym zakręcić?

- Nie, głupcze!- Dotąd miła twarz przybysza zmieniła się w jednej sekundzie w drapieżną maskę – Nawet nie próbuj! – Na nowo zaczął nad sobą panować. Ton na powrót stał się aksamitny, mentorski. - Jeśli przekręcisz byle gdzie, zablokujesz czar i nici z czeladników i panien. Trzeba to zrobić według rytuału, przy pełni, na rozdrożu. Tuż przed wiosennym przesileniem. Pod starym dębem, gdzie słychać rzekę.

*

Baśka szła ścieżką w kierunku, wydawałoby się, urokliwego, górskiego miasteczka. Przycupnięte w kotlinie, w większości ceglane domki, zwróciły się oknami w stronę krętej uliczki, od której nieśmiało odbiegało zaledwie kilka węższych arterii. Słońce znalazło się akurat między szczytami. Snop światła padł na osadę, rozgrzewając czerwień murów, dodając soczystości zieleni młodych, wiosennych pędów.

Prawie u wejścia do miasta, w niewielkim zagajniku swój obrzęd odprawiali wyznawcy niszowego o’sorryzmu. Baśka przyjrzała im się sceptycznie. Dziwna to była religia. Zapoczątkował ją siedem wieków wcześniej prorok O’Sorry. Chadzał wówczas ulicami najsuchszej części planety, opowiadając tamtejszym, i tak ciężko doświadczonym życiem w niesprzyjającym klimacie, ludziom, że celem i sensem ich bytu powinno być przepraszanie za własną egzystencję, by ostatecznie osiągnąć bliżej nieokreślony wieczny dobrobyt. Jak można się domyślić, teorie O’Sorrego nie spotkały się z ciepłym przyjęciem. Może gdyby wyszedł z nimi do ludu w porze deszczowej, kiedy wszystkim wystarczało pożywienia, zostałby zwyczajnie zignorowany. Jednak do zapoczątkowania swej działalności nieszczęśliwie wybrał porę suchą, gdy ludzie pełni głodnej frustracji nie mieli ochoty przepraszać za nic, a zwłaszcza już za fakt własnego istnienia. Prorokowi zamknięto usta raz na zawsze i to w majestacie prawa. Jego nauki jednak nie zginęły. Dość szybko znaleźli się naśladowcy, dostrzegający w pokutnej idei wygodną formę manipulacji. O’Sorrego okrzyknięto nawet bogiem. Dołożono kilka prawd nowej wiary. Na potrzeby propagandowe stworzono miejsca wiecznego bytowania duszy, przeznaczone dla przepraszających dostatecznie i tych, których żal za życie nie był wystarczająco szczery. O’sorryzm rozrósł się poważnie, w kilku krajach stając się nawet religią wiodącą. Patriarchowie nowej wiary mieli jednak przykry zwyczaj rozwodzenia się nad tym, co stanowiło kij ideologiczny, zupełnie pomijając marchewkę. Czy to prawdziwi bogowie pomieszali im zmysły, by głosili swe prawdy w ten, a nie inny sposób, czy zadziałała zwykła psychologia władzy, nie wiadomo. Dość, że religia stała się na tyle radykalna, że zaczęła uwierać zwykłych zjadaczy chleba. O’sorryzm upadł ostatecznie, wraz z turlającymi się po ulicach miast głowami jego ojców. Siedem wieków później wyznawcami byli wyłącznie ludzie powszechnie uznawani za dziwaków. Baśka zastanowiła się, co by też było, gdyby O’Sorry wyszedł ze swoją ideą w porze deszczowej. Popatrzyła na biczujących swe plecy i posypujących głowy popiołem pokutników. Nie, to nie mogło się przyjąć, nigdy.

Wędrowała sama od rana i cały prowiant stał się wyłącznie wspomnieniem, a i ze szkłem i nie było najlepiej. Nigdy nie miała go w nadmiarze, choć cech płacił tak zwaną średnią krajową. Jednak piesze wędrówki rządziły się własnymi prawami, jeśli chodzi o środek płatniczy. Należało zabierać tylko niezbędną, żelazną rezerwę, żeby nie obciążać kieszeni. Co prawda w niektórych miastach stały maszyny wysypujące szkło, po przeskanowaniu tęczówki oka, ale Baśka nie do końca ufała tym ustrojstwom. Po pierwsze automaty często tłukły szklane koraliki, a jak wiadomo siekańce automatycznie traciły na wartości. Dwie połówki niebieskiego koralika nigdy nie były wartościowo równe całemu koralikowi, a najwyżej jego czterem piątym, i to tylko w tej niesamowicie rzadkiej sytuacji, jeśli przy pęknięciu nie poodkruszały się na brzegach. Poza tym szkłomaty nie stały w każdym mieście, a skanowanie tęczówki po ostro zakrapianej imprezie było wyjątkowo nieprzyjemne, i co istotniejsze, często dawało efekt odwrotny do oczekiwanego, gdyż skaner niespodziewanie znajdował wcześniej nieznany, niespecyficzny układ naczyń krwionośnych oka. Dlatego większość ludzi wierzyła starej zasadzie napełniania szkłem kieszeni. Baśka pomyślała z rezygnacją, że ktoś mógłby wynaleźć jakiś bardziej poręczny środek płatniczy. Tylko jaki? Papier? Zaśmiała się z niedorzeczności własnych fantazji.

Miasteczko wydało jej się rajem. Zwykle w takich miejscach ludzie nie szczędzili zdrożonym wędrowcom pomocy. Do tego, jeśli przybysz był rozmowny i zdobył serce gospodarza, można było liczyć na coś mocniejszego do wieczornej historii, a nawet darmowy nocleg. Baśka z przyjemnością pomyślała o ciepłych pieleszach i rozgrzewającym trunku, zamiast zimnej wody z butelki. Żywszym krokiem ruszyła między pierwsze zabudowania.

Ulica tchnęła pustką. Był piękny, wiosenny dzień, a w takie dni dzieciaki i psy powinny ganiać po ogródkach. Ludzie powinni wylec na świeże powietrze, sprzątać obejścia pokrzykując przy tym i złorzecząc na sąsiadów, pogodę, podagrę i samych bogów. Ot, zwykła małomiasteczkowa sielanka. Tymczasem na ulicach nie było żywego ducha. Nawet okna, zwykle przy takiej pogodzie pootwierane z nadzieją ugoszczenia wiosennego wietrzyka, zostały zatrzaśnięte na głucho. W kilku domach dyskretnie odsłoniły się firanki, aby gwałtownie wrócić do pierwotnej pozycji, gdy Baśka zwróciła na nie wzrok. Raz jej słuch wychwycił zgrzyt przekręcanego klucza. Mały chłopiec wypadł z wrzaskiem na ulicę, gdzie stał niewielki, trójkołowy rowerek. Matka zjawiła się natychmiast za nim, niemal zakrywając go własną piersią. Chwyciła dziecko tak, żeby Baśka nie miała możliwości go zobaczyć i spoglądając na nią z mieszanką przerażenia i nienawiści, zabrała malca do domu.

Baśka baczniej przyjrzała się okolicy. Dopiero teraz zauważyła, że domy były ładne, ale podwórka zaniedbane, z nieskoszoną trawą i zwiędłymi na klombach kwiatami, których nikt nie uprzątnął od jesieni. W płotach świeciły rozliczne dziury, a dojazdy do posesji zdobiły gnijące, niezagrabione liście. Zupełnie jakby mieszkańcom przestało zależeć na własnym dobytku. Jakby ich tu i teraz przestało mieć znaczenie, a jego brak pozostawił w duszach ziejącą pustkę. Każdy szczegół mówił, że to miejsce, gdzie nadzieja nie bywa już nawet gościem. Był tylko jeden wyjątek. Nienagannie utrzymany sklep jubilerski. Na witrynie pyszniły się takie cudeńka rzemiosła, że Baśce na chwilę zaparło dech w piersiach. Jej kobieca natura zakrzyknęła radośnie na widok kunsztownych świecidełek i wbrew rozsądkowi zaczęła przeliczać ile, z pozostałego budżetu, mogłaby wydać na choćby najmniejszy z prezentowanych drobiazgów. Przypomniała sobie prasowe zdjęcie tej witryny. Miasteczko było sławne, mieszkał w nim najlepszy złotnik od tysiącleci, jak pisano w gazetach. Jego wyroby nosili nie tylko lokalni nuworysze, ale i zagraniczna elita. Nawet koronowane głowy sięgały z ochotą po cudeńka z Dębowa Mrocznego, małej mieściny usytuowanej w dolinie między szczytami Gór Sarmackich.

Szybko się ocknęła. Miasteczko, mimo, że niechętne przybyszom, zawsze było ludzkim siedliskiem, a to oznaczało ciepły kąt i coś do jedzenia. Żołądek tymczasem natarczywie domagał się uwagi. Odeszła od witryny i poszła poszukać karczmy, w której mogłaby coś zjeść i może znaleźć tani nocleg. Niestety, jedyny tego rodzaju przybytek miał okna pozabijane deskami, a na drzwiach wisiała olbrzymia żelazna sztaba z kłódką, co oznaczało, że raczej nie świadczy normalnych dla takich lokali usług. Powoli zapadał zmierzch. Noce były jeszcze niesamowicie ziemne, a wizja spędzenia jednej z nich pod gołym niebem i z pustym żołądkiem wywołała w Baśce ponurą determinację. Zapukała do drzwi najbliższej posesji. Wiedziała, że gospodarze są w wewnątrz, mimo to dopiero donośne walenie pięścią zmusiło ich do odryglowania zamka. Stanął w nich zrezygnowany człowiek. Zmartwienie dodało mu lat, których jeszcze nie przeżył. Baśka już otworzyła usta by prosić o gościnę, kiedy mężczyzna odezwał się z rezygnacją:

- Nie zabieraj nam syna, mamy już tylko jego.

- Co takiego? Czemu miałabym wam wziąć dziecko?

- Czyli przyszłaś po mnie? – Coś, jakby nadzieja, odbiło się w jego wzroku.

- Nie! Zgubiłam się w górach, robi się ciemno, zimno... Od kilku godzin nie miałam nic w ustach. Może pomożecie? – Lekko minęła się z prawdą, bo doskonale zdawała sobie sprawę gdzie jest, ale dramatyczna wersja wydała jej się lepsza. Poza tym właśnie świadomość swojego położenia, a zwłaszcza położenia najbliższej ludzkiej osady, pozwalała z desperacją przedsiębrać wszelkie środki, by znaleźć ciepły kąt.

Zdezorientowany gospodarz przyglądał jej się dłuższą chwilę. Tuż za jego ramieniem pojawiła się kobieca twarz.

- Chyba nie chcesz jej wpuścić?

- To zwykła zagubiona dziewczyna. – W głosie mężczyzny nie było jednak pewności.

- Akurat, bo niby nie wiesz, jakie są podstępne?!- Kobieta już prawie zatrzasnęła Baśce drzwi przed nosem, kiedy między nogami rodziców przebiegł może trzyletni chłopiec

- Bzydka pani, bludna. Beee. – Wykrzywił się groteskowo wystawiając język. Rodzice odetchnęli z ulgą, kobieta uśmiechnęła się przepraszająco.

- Wejdź, wejdź, zrobię ci gorące zioła. Wojnar, co tak stoisz, przepuść dziewczynę! - ofuknęła męża - Mam trochę zupy z obiadu, może być? Odgrzeję. - Popychała zdezorientowaną Baśkę w stronę kuchni. – Przecież nie możemy pozwolić, żebyś zamarzła w nocy na dworze. Biedactwo, przemarzłaś, kąpiel ci naszykuję. Wiadomo, w górach bywa różnie, my, ludzie, musimy sobie pomagać.

Prowadzona monologiem gospodyni Baśka, doszła do kuchennego stołu. Od dłuższej chwili chciało jej się pić, nie wspominając już, że zziębła w wątłych promieniach wiosennego słońca. Dlatego pstryknięcie włącznika elektrycznego czajnika przyjęła z wdzięcznością. Kilka sekund później, gorący, ziołowy napar stał na blacie. Pachniał przyjemnie lipą z delikatną domieszką rumianku. W smaku dało się wyczuć odrobinę suszonych malin, łamiących mdlącą gorycz mieszanki. Bez wątpienia gospodyni umiała komponować napitki.

- Jestem Bogusława. Bogusia. Mój mąż to Wojnar, a to jest mały Oleg. – Gospodyni już krzątała się przy posiłku dla gościa.

- Baśka – odpowiedziała Baśka.

Malec biegał po kuchni. Krzyczał, wydawał nieartykułowane dźwięki, jednak głównie skupiał swą uwagę na Baśce, jako środku wyładowywania frustracji. Co chwilę miała okazję podziwiać jego migdałki, lub wywrócone białka oczu. Eskalacja nastąpiła w chwili, gdy chłopiec zwinnie dopadł do jej ramienia, zatapiając w nim zęby. Baśka jęknęła, a potem chwyciła go za czuprynę i udając czułość potarła włosy. Doskonale wiedziała, że skóra będzie go piekła co najmniej kilka minut. Malec wybuchnął płaczem.

- Jesteś gupia! Miała psyjść ta ładna pani! Nie ty! – Matka z uśmiechem chwyciła go za ramię nadając małemu ciału pęd kierunkowy ku drzwiom. Zatrzymał się przy nich oburzony i spojrzał w twarz rodzicielki, jednak znalazł w niej coś takiego, co ostatecznie przekonało go o słuszności opuszczenia towarzystwa.

- Spodziewacie się kogoś?

- Jak co roku. – Wojnar prawie wypluł słowa. Żona dała mu pod stołem sążnistego kuksańca w bok, co nie umknęło uwadze Baśki.

- Mam wrażenie, że dzieje się u was coś niedobrego. – Domownicy popatrzyli na siebie niepewnym wzrokiem, znamiennym dla ludzi, którym ciąży tajemnica.

- Panienko, jutro stąd odejdziesz, po co ci to wiedzieć?

- Być może nie odejdę. Może zostanę i rozprawię się z waszym lękiem – spróbowała uśmiechnąć się porozumiewawczo. Niespodziewanie mężczyzna wyskoczył z miejsca przewracając stół. Chciał chwycić Baśkę za nadgarstek, ale ta wywinęła się przed brutalnym atakiem. Nie ustępował. Poruszał się jak niezgrabny niedźwiedź, roztrącając meble i zastawę. Desperacko usiłował dopaść ofiarę. Baśka chwyciła go za dłoń i wykręcając rękę do tyłu kopnęła napastnika w kolano. Opadł na klęczki.

- Człowieku, oszalałeś?! Nie chcę cię bić w twoim domu!- Baśka sapała i rwała słowa, zaskoczona nagłą napaścią.

- Zabierzesz go! – wychrypiał – Oszukałaś nas. Jak?! Przecież powiedział, że jesteś brzydka? Nie oddam go! Nasz synek - niespodziewanie mężczyźnie załamał się głos.

- Nikogo nie zabiorę! Nikogo, rozumiesz! – Wciąż trzymała jego ramię w pozycji, która musiała sprawiać ból i była dla dziewczyny gwarancją chwilowego zawieszenia broni. – Jestem z cechu łowców. Pomagam ludziom z … dziwnymi problemami.

- Nie ma cechu łowców. – Bogusia nieśmiało wysunęła się z kąta.

- Jest. Zarejestrowany, na porządnym królewskim wikcie.

- Czyli budżetówka? – Wojnar odwrócił w jej stronę głowę, a na twarzy miał wymalowany wyraz niesmaku. Baśka puściła jego rękę.

- Naprawdę możesz nam pomóc? – Nadzieja w twarzy kobiety walczyła o lepsze ze zwątpieniem.

- Powiedzcie, w czym rzecz, a na pewno znajdzie się rada.

- Stary złotnik wziął sobie elfy za pomocników – zaczęła gospodyni. Baśka wytrzeszczyła szeroko oczy.

- Jak w bajkach?

- Tak, tylko to nie bajka. Płaci za to całe miasto. Raz w roku, w pierwszą wiosenną pełnię wpadają tu jak szarańcza i porywają pierworodnych. Głównie chodzi im o młodzieńców powyżej dwunastu lat, ale zdarza się, że zabierają i malców z kołyski i starców. Dzieci szaleją w tym czasie. Jakby zatruły się powietrzem. Czekają na potwory, uważają je za piękne, dobre. Są gotowe wybić szybę i skoczyć, jeśli elf puka do drzwi. Ba, są gotowe pozabijać rodziców. Idą, jakby mieli trafić do raju… i nigdy nie wracają. To trwa już dwie dekady. Najpierw zabierały jednego, góra dwóch chłopców. Teraz rozzuchwaliły się, bywa, że i dziesięcioro opuszcza z nimi miasto.

- Czyli przyjdą dziś lub jutro?

Kobieta przytaknęła i popatrzyła na Baśkę zrezygnowana.

Marzenia o słodkich snach w ciepłych pieleszach trzeba było włożyć między bajki. Baśka z żalem popatrzyła na przyjazne światło sączące się z okna domu gospodarzy. Nie zaśnie w ciepłej pościeli, nie dostanie mleka do śniadania razem ze świeżą bułeczką. W zamian uświerknie na dworze, grzejąc się naparem z termosu. Czemu to zawsze musi być nocna wachta? I to w dodatku tylko za marne dwa kosze szkła do roku? Wojnar miał rację, patrząc na beneficjentów budżetówki jak na podludzi.

Stała przed warsztatem złotnika nie bardzo wiedząc, czego ma się spodziewać. Rześka, nocna, bryza od rzeki nieprzyjemnie lizała chłodem skórę. Nic się nie działo. Napar w termosie skończył się szybko i pozostawało siedzieć rozcierając ciało dłońmi i czekając na cokolwiek. Baśka zaczęła już tracić nadzieję, że coś się wydarzy, gdy tylne drzwi warsztatu złotniczego uchyliły się, zalewając niewielką przestrzeń żółtym światłem. Po chwili zgarbiona sylwetka stanęła w prostokącie wejścia.

- Jutro jeszcze pobalujemy, dziewuszki. - Stary mężczyzna zacierał ręce i chichotał – Dzisiaj już dziadzio jest zmęczony, ale jutro pokażę wam prawdziwego wojownika! – wykrzykiwał machając ręką. Z wnętrza odpowiedziały mu kobiece śmiechy. Baśka poczekała aż starcza sylwetka się oddali. Podeszła do drzwi i zastukała delikatnie.

- Stary cap wrócił? - wyszeptany, zgryźliwy komentarz dobiegł do jej uszu. - Nie chce mi się już dzisiaj go zabawiać.

-Otwieraj, w końcu on ma klucze, wiesz, do czego.

- Gdyby ich nie miał, byłby pierwszy na mojej liście. - Dało się słyszeć przytłumione śmiechy, a potem zgrzytnął zamek. Baśka zdążyła się jeszcze tylko zastanowić jak dużą wadę słuchu ma złotnik, skoro nie słyszy tych komentarzy, kiedy w drzwiach stanęła drobna kobietka o twarzy anioła i wydatnym biuście, ubrana wyłącznie w skąpy, błękitny negliż. Obrzuciła Baśkę wzrokiem pełnym zaskoczenia, które niemal natychmiast ustąpiło miejsca wściekłości. Bez zbędnych wstępów ruszyła na nocnego gościa formując dłonie na kształt szponów. Baśka była szybsza. Uniknęła ataku, próbując jednocześnie powalić napastniczkę. Elfia panna krzyknęła przeraźliwie. Jej głos zawibrował w uszach, rozdzierając niemal każdą komórkę ciała. Baśka zachwiała się, elfica krzyknęła ponownie, dopadając do niej. Szpony rozdarły kurtkę, boleśnie raniąc ramię. Tego było za wiele. Łowczyni zacisnęła dłoń w kułak i mimo że uderzała na oślep, trafiła agresorkę prosto w twarz. Krew pociekła ze zgrabnego nosa, zalewając doskonałe w kształcie usta. Efekt zaskoczenia przeszedł najśmielsze oczekiwania Baśki. Panna stanęła z kaprysem na twarzy przywodzącym na myśl skrzywdzone dziecko. Spojrzała Baśce w oczy. W głowie łowczymi obudziły się myśli o litości, kruchości i podłości własnych poczynań. Następnie z siłą huraganu pojawił się żal i pretensje do siebie.

– Nie ze mną te numery! - Mimo kłębiących się uczuć, Baśce udało się wydobyć na powierzchnię rozsądek, a ten nieubłaganie informował, ze ma do czynienia z doskonałą telepatką i za chwilę na nowo pogrąży się w dywagacjach o podłości własnej natury, sprytnie sterowanych przez bajkową dziewczynę. Naparła z furią. Elfica nie spodziewała się ataku. Pierwszy cios ogłuszył ją i powalił na ziemię. Była jednak na tyle zwinna, że uniknęła kolejnego. Jednak nie przeszła do kontrataku, a salwowała się ucieczką, zatrzaskując za sobą drzwi warsztatu.

- Mamuśka, jutro twój syneczek idzie na pierwszy ogień! – Baśka usłyszała jeszcze z wnętrza. Uderzyła w drzwi, spróbowała je wyważyć. Wszystko na darmo, jakby ktoś wzmocnił je od środka żelazną sztabą. Czekała jeszcze kilkadziesiąt minut, jednak nic się nie wydarzyło. Zmarznięta i zrezygnowana ruszyła w kierunku domu swoich gospodarzy.

Bogusia powitała ją z wyrazem strapienia na twarzy.

- Udało się? - zapytała, zanim Baśka zdążyła na dobre przekroczyć próg domu.

- I tak i nie. Wiem, skąd bierze się ich moc. Niestety nie udało mi się ich powstrzymać.

Przyjdą jutro. - Gospodyni chwyciła ją za ramiona, chyba nawet miała zamiar potrząsnąć nią porządnie, ale ostatecznie odeszła ze spuszczoną głową, rzucając przez ramię coś o czystej pościeli w gościnnym pokoju.

Noc okazała się paskudniejsza, niż na początku Baśce się wydawało, że może być. Stwierdzenie tego było dla dziewczyny o tyle zaskakujące, iż wcześniej nie potrafiła sobie wyobrazić nic gorszego niż warowanie pod sklepikiem przy wątpliwej wiosennej aurze plus mała, przegrana burda z elfem telepatą. Jednak do zestawu niejako gratis dodały się bezsenność i wyrzuty sumienia. Kiedy nad ranem udało jej się w końcu zdrzemnąć, śniła o przypalaniu żywcem i obdzieraniu ze skóry. Obie wizje stanowiły na tyle skuteczny budzik, że już przed pierwszym ptasim trelem była znowu na nogach. Szybko też poznała przyczynę nocnych mar. Elfie pazury pozostawiły na jej ramieniu krwawe bruzdy, które jątrzyły się nieprzyjemnie, czerwieniejąc i siniejąc na przemian. Specyficzna suchość w ustach sygnalizowała gorączkę. Baśka czuła się chora. Potwornie chora i potwornie pobita. Skuliła się w pościeli, dręczona temperaturą i kolejną, porządną porcją wyrzutów sumienia, w których główne skrzypce grało przeświadczenie o własnej zupełnej nieprzydatności. W takim stanie znalazł ją Wojnar, budzący domowników na śniadanie. Przywołał szybko żonę, a ta nie myśląc wiele zadecydowała o konieczności interwencji kogoś, kto zna się na leczeniu. Tak też Baśka znalazła się w rodzinnym paromobilu. Bogusia głaszcząc ją po głowie, przemawiała uspokajającym tonem:

- Spokojnie, my tu nie mamy żadnych konowałów, jakby się mogło zdawać. U nas leczy porządny szaman z licencją, chociaż mieścina niewielka. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze, opatrzy cię i zaraz wrócisz do zdrowia.

Zatrzymali się przed olbrzymim namiotem, pokrytym skórami, jak na prawdziwy szamański przybytek przystało. Wewnątrz panował półmrok i pachniało ziołami, kurzem, wyschniętą skórą i zatrzymanym czasem. Wzrok Baśki najpierw wychwycił postać przywiązaną dość długim łańcuchem do jednej z żerdzi namiotu. Niewielki, zgarbiony człowieczek czyścił kociołki i inne narzędzia, nie spoglądając nawet na nowoprzybyłych. Z odrętwienia spowodowanego widokiem niewolnika wyrwał dziewczynę głos przypominający skrzypienie starych, nienaoliwionych zawiasów.

- Medyk konwencjonalny, psia jego mać!- mówił głos, wyraźnie wskazując przykutego.

- Co dolega? - Baśka nie potrafiła wymówić słowa, na szczęście Bogusia przejęła ster w swoje ręce.

- Wczoraj walczyła z tymi elfimi zakałami, jedna podrapała ją dotkliwie, chyba wdała się gangrena.- Ręce należące do głosu zdecydowanie podciągnęły rękaw, a sam głos gwizdnął z nutą czegoś, co zakrawało na podziw. - Paskudna rana, dużo tu będzie szycia i wypędzania trucizny. Ot, bohaterszczyzny się panience zachciało.

- Taki mam zawód, jestem z cechu łowców.

- Nie ma cechu łowców.

- Jest, na królewskim wikcie. - Wojnar wyprzedził ją w wygłoszeniu, niemal sakramentalnej, formułki. Szaman spojrzał na nią z wyrazem pewnego współczucia w swych niebieskich, wodnistych oczach, ukrytych pod krzaczastymi brwiami.

- No nic, pora zaczynać obrządek.

- Lepsze byłoby odkażanie i antybiotyk – odezwał się więzień. W tym momencie niezidentyfikowany przedmiot przemknął przez przestrzeń i trafił młodzika prosto w głowę.

- Szarlatan, widzieliście go?! Medycyna, antybiotyki! W głowie mu się poprzewracało! Ale ma trochę talentu to i go trzymam, może co porządnego jeszcze z niego wyrośnie. - Młodzik skrzywił się nieprzyjaźnie. W tym momencie drugi przedmiot przeciął przestrzeń z nieubłaganą precyzją dosięgając celu – Jak mu bunt młodzieńczy przejdzie!

Konflikt między uznaną i szanowaną gildią szamanów, a samorzutnym, szarlatańskim ruchem medycyny konwencjonalnej trwał już od kilku lat, ostatnio mocno przybierając na wyrazistości. W końcu zawsze znalazł się ktoś, kto zamiast sprawdzonych metod wolał stosować na sobie gusła w postaci antybiotyków czy innych medykamentów, których główną zaletą było to, że sikało się po nich na zielono, albo w innym kolorze tęczy. Jednak zawsze istnieje grono osób, dla których zielony mocz będzie objawem skutecznej rekonwalescencji, dlatego ruch medyków miewał się dobrze, mimo że był skwapliwie zwalczany przez przedstawicieli szamanizmu. Nawet w mediach pojawiały się komunikaty o szkodliwości stosowanych przez lekarzy (jak sami siebie określali) antybiotyków. Generalny Szaman wypowiadał się w obszernych słowach o zachwianiu przez zalecane przez nich specyfiki równowagi wewnątrz człowieka. Chodziło o jakieś małe robaczki umierające od zjadliwej mocy szarlatańskich proszków, a bez których, nazwijmy to, normalne przetwarzanie jedzenia było niemal niemożliwe. Jak widać na prowincji konflikt zaognił się na tyle, że doprowadził do sytuacji jak ta, którą Baśka miała właśnie okazję obserwować. Jednak było to też miasteczko, gdzie złe elfy co roku porywały młodych chłopców, więc jeden medyk-niewolnik nie powinien chyba budzić oburzenia, tym bardziej, że miał szansę na uwolnienie i ostatecznie dobry, stateczny byt.

Szaman szybko opatrywał ramię dziewczyny, wyśpiewując przy tym formułki. W pewnym momencie Baśka poczuła mrowienie i niewielka kula brązowo-szlamistej cieczy uniosła się w powietrzu.

- Ot i gangrena. Widziałeś chłystku! - Ostatnie słowa szaman zwrócił do niewolnika – Pozszywasz pacjentkę, do tego się jeszcze nadajesz. - Ku zaskoczeniu Baśki żaden przedmiot nie przeciął powietrza. Uwięziony z rezygnacją sięgnął po nici.

- Nic się nie bój panienko, głupi jest, ale dobrze szyje, niemal haftuje. - Szaman zwrócił się do Baśki – Ramię będzie ładniejsze niż przed zabiegiem.

Baśka wróciła do domu gospodarzy zupełnie zdrowa, pomijając niewielkie pieczenie i uwieranie świeżo założonych szwów.

Szybka przekąska przygotowana przez Bogusię zupełnie przywróciła jej siły. Zmusiła swój umysł do myślenia, bo tylko myśleniem mogła pokonać stwory. Myśl to była oręż elfów i słabość równocześnie. Chwilę po zamknięciu warsztatu znalazła się u jego drzwi. Wytrych sprawnie obracał się w rękach łowczyni. „Wróżki i chochliki. Szlag by to…”. Zamek zgrzytnął niechętnie. Ostrożnie obeszła główne pomieszczenie, a potem zaplecze. Wszędzie było pusto. Cisza przed burzą, a raczej przed zachodem, pomyślała Baśka. Zrozumiała już, czemu elfy przychodzą po zmroku. Ludzki umysł ma dziwną cechę, by o zmroku otwierać się, uelastyczniać. Jakby w dzień wstydził się lekko swojej plastyczności i nieograniczoności, a noc pozwalała zacierać ślady tego zażenowania. Dlatego najlepsze dysputy zwykle prowadzone są przy świetle gwiazd. Najpiękniejsze dzieła i najwznioślejsze uczucia rodzą się nocą, ale i noc najlepsza jest, by sączyć w czyjś umysł trujące idee, jak ta o pięknych, dobrych elfach.

Baśka szukała karty przetargowej. Znalazła ją szybciej niż się spodziewała. Dość spora, szara torba, od spodu opisana „Klejnoty królewskie”, była jej zdaniem doskonałym zakładnikiem. Jak przypuszczała, złotnik zjawił się pierwszy, niemal równo z zachodem słońca. Wszedł podśpiewując. Zanim zorientował się w sytuacji, niezbyt nachalny lewy sierpowy zmienił jego pozycję z wertykalnej na horyzontalną . Dziad szarpał się i klął, ale Baśka sprawnie związała go liną, na wszelki wypadek spreparowaną z czartopłochem, aby nie poddawała się żadnym zaklęciom. Szybko jednak stwierdziła, że wcieranie ziela w sznur, to zabieg daremny, elfy niespecjalnie przejmowały się bezpieczeństwem swojego odźwiernego.

Przyglądała się związanemu więźniowi. Starzec wyglądał tak niepozornie, aż trudno uwierzyć, że był sprawcą całego zamieszania.

- No to chwila prawdy. Gdzie twoi mali pomocnicy?

- Nikogo nie ma! Nie zabijaj mnie. – Staruch ślinił się i zalewał łzami.

- Zrobię to tylko, jeśli będziesz bardzo oporny. Gdzie pieprzone małe elfiki?! – Nachyliła się tuż nad jego twarzą, równocześnie potrząsając szarą torbą. Starzec z trwogą spojrzał na swoje wyroby – Gadaj, do cholery!

Powędrowała za jego spojrzeniem.

- No dobrze, to inaczej… Piękny pierścioneczek. Ciekawe, jak będzie wyglądał bez oczka? – Scyzorykiem wydłubała kamień. Złotnik drgnął, ale nadal milczał. Baśka z zegarmistrzowską precyzją uszkadzała kolejne wyroby.

- Przestań! Przestań, one nigdy nie robią niczego dwa razy! To dla króla. Powieszą mnie, jak nie wykonam zamówienia.

- Wieszanie w majestacie prawa, to teraz twój najmniejszy problem. Pomyśl, to byłoby prawdziwe wydarzenie. Ilu ludzi, którym przez ciebie odebrano dzieci przyszłoby pogratulować ci tego dnia? Myślę, że zaraz potem urządzono by festyn. Twoja śmierć w majestacie prawa byłaby wydarzeniem pamiętanym tu przez lata. Ale musisz wiedzieć, że póki co jestem tu ja. A ja mogę zabrać cię nad rzekę. Mogę przerzucić linę przez gruby konar i poprosić bogów, by wytrzymała ciężar starca. Mam ich przychylność, myślę, że chętnie przystaną na moją prośbę, a ja natychmiast skorzystam z ich łaskawości, jednak nie będę jej wystawiać na próbę, o nie! Zrobię, co konieczne, a potem odwrócę się i odejdę nie patrząc za siebie, by ich nie urazić. Zapomnę czas i miejsce. Myślisz, że to niemożliwe? Dlaczego? Ty jesteś odźwiernym, twoja śmierć zakończy problem, a o to mi chodzi. – Uśmiechnęła się do niego paskudnie - Jednak nie martw się tak bardzo, ktoś w końcu cię znajdzie. Masz tyle powodów by się powiesić, że z pewnością ten ktoś uzna, że tak właśnie było. Jednak od momentu, gdy zdam się na łaskę bogów, do odnalezienia może minąć wiele dni, może miesiące. Może dopiero silnie cuchnące letnie powietrze skłoni kogoś by poszukał przyczyny odoru. A ty będziesz wisiał zapomniany przez ludzi i duchy przodków. Nikt ci nie wskaże drogi w zaświaty. Żaden przodek nie przyjdzie po twoją duszę, bo nikt go nie wezwie obrzędem. Będziesz się błąkał na pograniczu światów, aż twój duch oszaleje. Czym zostaniesz? Strzygą? Marą? Wąpierzem? Może utopcem, jeśli łaska bogów jednak nie utrzyma liny wystarczająco długo. To w zasadzie nieistotne, bo czymkolwiek byś się nie stał, ja będę na ciebie czekać i zabiję cię po raz wtóry, już w majestacie prawa. Będziesz martwy na wieki. - Wbiła twarde spojrzenie w starca, który w tej chwili zalewał się łzami, a śluz tworzył mu na końcu nosa efektowne, idealnie okrągłe bąble. Ruchem głowy wskazał na kieszeń. Baśka wsadziła do niej rękę. Uchwyciła zimny metal, okazało się, że trzyma w dłoni delikatny, złoty wisior z rubinowym okiem.

- Przekręć trzykrotnie medalion, a wróżki wolne się staną. Pod dębem przy pełni, tam, gdzie słychać rzekę – wychlipał starzec – Nie zabijaj mnie.

- Jesteś na to zbyt żałosny – powiedziała, zatrzaskując za sobą drzwi.

Nie minęło dużo czasu, gdy stała trzymając w dłoni malutki przedmiot. Niedaleko szumiała okoliczna rzeczka, a naprzeciw niej stary dąb pokrywał się listowiem. Przedmiot zawirował trzykrotnie w palcach, a Baśka wypowiedziała formułkę. Światło księżyca odbiło się w lustrzanych drzwiach, które rozsuwając się, ukazały maleńką istotkę w przykusej sukieneczce i z niesamowitym biustem.

- Cześć, Dzwoneczek, tu zła wiedźma! – Baśka chwyciła wróżkę i zgniotła jak robaka w pięści. Pchnęła lustrzane drzwi, przekraczając granicę królestwa magii. Znalazła się na zalanej słońcem polanie. Rosły na niej kwiaty, z których niczym rosa kapały krople białego płynu. Baśka podstawiła palec. „Śmietana?” Rozejrzała się i stwierdziła, że cała kraina ogranicza się w zasadzie do tego ogrodu, porośniętego rodzącymi śmietanę kwiatami. Przestrzeń wyglądała na dobrze utrzymaną i zagospodarowaną, jednak z każdej strony ograniczało ją coś, co na pierwszy rzut oka można by nazwać nieboskłonem, jednak przy bliższym przyjrzeniu okazywało się być ścianą zwierciadeł, zamykającą ogród z każdej strony. Zwierciadła stanowiły nawet firmament, jedynie przepuszczając przez siebie wizerunek nieba i słońca, rozpraszając je, jak filtry. „Olbrzymia szklarnia”, pomyślała Baśka. Wróżki nie widząc jej jeszcze, podchodziły do kwiatów z kubeczkami. Były głośne, a ich kroki nierówne. Wyraźnym było, że trunek to nie mleczko do ciasteczek, a raczej gwarant niezłej libacji. Baśka rozejrzała się dokładniej. Wszystko jak w bajce, zielona, gęsta trawa, piękne kwiaty, lazurowe niebo, tylko ziemia dziwnie pofałdowana. Te wzgórki coś jej przypominały. Delikatnie rozkopała jeden kopczyk. Groza wyprzedziła zrozumienie, które pozwoliło w tej jednej chwili poznać historię chłopców z miasteczka. Siniejąca skóra, jaka ukazała się pod cienką warstwą gleby była wystarczającą odpowiedzią.

- Olbrzym niszczy kompost! – Dźwięczny głos wydał sygnał do ataku. Niezliczone hordy małych istotek rzuciły się na dziewczynę. Kilka udało się uśmiercić metodą „na komara”, ale zaraz ich miejsce zajmowały nowe. Baśka chwyciła desperacko medalion i wbiła go w drzwi. Rozsypały się na milion kryształowych kawałków. Dziewczyna wypadła w znany nocny krajobraz ze starym dębem, rzeką i szopką gospodarczą opodal. Niestety razem z nią wypadło rozwścieczone stado wróżek. Kąsały i rzucały się z furią, aż nagle jedna stanęła ogarnięta zachwytem. Odleciała poza zasięg rąk dziewczyny i skinęła na pozostałe.

- Wyświadczyłaś nam przysługę. Otworzyłaś więzienie na dobre. Siostry, skończyło się wychodzenie po kompost raz do roku! Gdy wstanie świt, nasze ciała przybiorą rozmiary ludzkich niewolników i stworzymy tu nową, wspanialszą farmę! - Małe stwory zaczęły wiwatować. - Nasza magia pod ich słońcem stanie się nieograniczona. Omamimy umysły. Będą uprawiać ziemię, a gdy umrą, będą ją zasilać! Wyrośnie na tym kompoście nieograniczona ilość śmietankowiców.

Dzwoneczek – nowator podleciał na tęczowych skrzydełkach do Baśki.

- A ty już nic nie możesz. Klep nas, depcz! Zabijesz kilka, reszta przetrwa! Byle do świtu! – Tłum metafizycznych stonek podjął okrzyk, który roznosił się jak kręgi po wodzie.

- Byle do świtu!

Baśka skoczyła w kierunku niedalekiej szopy. Słyszała za ścianą wiwaty małych potworów, zgromadzonych na coraz bardziej orgiastycznym wiecu. Biała butelka z zielonym napisem i niewielką pomarańczową trupią czaszką, którą przyniosła wcześniej, zwieńczyła jej poszukiwania. Wypadła w sam środek zgromadzenia. Kilka psiknięć i zastępy zaczęły się przerzedzać. Jeszcze kilka i zdziwione Dzwoneczki stwierdziły, że ich pobratymcy leżą martwi na ziemi. Wśród żywych pozostała przywódczyni wiecu. Baśka psikneła w kierunku ostatniej enklawy.

- Jak to? – Prowodyrka spojrzała na nią gasnącym wzrokiem pełnym zdziwienia.

- Tyle zaszczepiałaś myśli, tyle lat wychodziłaś po ludzi, a nie pomyślałaś, że ktoś może przyjść do was. Widzisz, to, co uważacie za kompost, was uważa za stonkę i jak stonka zostałyście potraktowane. Może i macie magię, ale my, ludzie, mamy pestycydy!

  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Niestety-niestety, w świecie fantasy odwieczna wszędzie /także w realu/ walka ze złem wcale nie kończy się tryumfem dobra.

Przeciwnie: im więcej takich opowieści, tym bardziej przekonujesz się, że

ż a d n a moc nie kończy definitywnie tematu.

Bo co z tego, że Spiderman 12 zwyciężył, skoro tuż za rogiem czeka nas spotkanie z Ironmanem 8 i Larą Croft 4 ??

Świetne, sprawne warsztatowo pióro
© 2010-2016 by Creative Media
×