Autor | |
Gatunek | satyra / groteska |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-12-30 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2436 |
Otworzyła oczy.
Ujrzała pochylającą się nad nią postać. Miała twarz kobiety i posturę potężnego mężczyzny.
Wykrzywiała usta w sposób zaprzeczający prawom fizyki. Marszczyła niewyregulowane brwi, mocno potrząsając bohaterką tego abstrakcyjnego opowiadania, za ramiona. Grymas zdobiący jej twarz, doprawdy, był przerażający. Intensywność tarmoszenia niebezpiecznie zaczęła się nasilać.
- Oddaj mi ją! Oddawaj! – tak brzmiącymi okrzykami wtórowała regularnym poszarpywaniom Klotyldą. Ta z kolei starała się wyswobodzić z uścisku rąk, nienależących do niej. Gwałtowne szamotanie przyniosło skutek w postaci wyswobodzenia. Złapała powietrze. Rozejrzała się wokół i kierowana podświadomością zerwała z fotela, na którym jeszcze przed chwilą drzemała i była poddawana turbulencjom. Zwinnie wyskoczyła przez otwarte okno na parterze, drąc swą sexi mini w kolorze nasyconego burgundu i łamiąc dwudziestopięciocentymetrowy obcas czerwonego szpilka. Dobiegła do taksówki, jakimś trafem stojącej na parkingu. Podała adres, jednocześnie główkując - jak się znalazła w tej niejasnej, zagrażającej jej zdrowiu a może nawet życiu, sytuacji?
***
Drzewa za oknem spowijała gęsta, mleczna mgła, którą śmiało można by było kroić nożem, o ile byłoby to wykonalne. Wrony skrzeczały przeraźliwie, przedrzeźniając się nawzajem a suche gałęzie skarłowaciałej lipy intensywnie stukały w okno, przy którym siedziała Klotylda. Otępiające, złowróżbne bębnienie potęgowało w niej narastającą trwogę.
Tego dnia była zupełnie sama w pomieszczeniach liczących łącznie przeszło trzysta metrów kwadratowych z uwzględnieniem toalet oraz pokoju socjalnego, służącego do szkalowania tych, których akurat w nim nie było. Siedziała wśród czterech ścian oddzielonych od pozostałych dębowo-sosnowymi drzwiami. Powinna była udać się na szkolenie: „Wdrażanie utopijno-innowacyjnych norm w zbiurokratyzowanych warunkach zewnętrznej indoktrynacji” do Zapijacowa, jak jej współpracownicy, ale akurat miała spotkanie ze światowej sławy znachorką, która obok dyskusyjnej umiejętności uzdrawiania, posiadała również moc spojrzenia, które paraliżuje oraz zdolność przyciągania metali do lewego łokcia. Z tego też powodu Klotylda zmuszona była przeciwstawić się odgórnym zaleceniom pracodawcy. Zdrowie było dla niej najważniejszą sprawą, zaraz po wizytach u kosmetyczki, fryzjera, masażysty, dietetyczki i w solarium.
Trzymany w jej lewej dłoni długopis z podgryzaną, co jakiś czas końcówką, nagle wypadł z powodu przepocenia ręki. Schyliła się po niego i wtedy… wtedy stało się to, czego tak bardzo się obawiała.
Zadzwonił telefon.
- Halo, halo! Zdzisia to ty? Co u Alojzego słychać, jak dzieci, jak ciocia Wiesia? Zdrowa już? A Bonifacy wyszedł ze szpitala? A ten… jak mu tam? Zenek. A Zenek dalej niedomaga? Rozstał się w końcu z tą… no Aliną? Czy to ona go zostawiała? Bo słuchy mnie takie doszły, że ona teraz jest bi i oprowadza się z jakąś blondi po osiedlu? Prawda to, czy nieprawda? A u nas to po staremu. My z ciocią to chorujemy, oj chorujemy. Ciągle na antybiotykach. Seria za serią. Ciotka to już tak wyjałowiona, że z domu boi się wychodzić, co by ją jakaś bakteria, czy wirus nie dopadł, a ja… – usłyszała w słuchawce telefonu służbowego energiczny głos pana w podeszłym wieku.
- Prze pra szam, ale kto dzwo ni i w jakiej spra wie? – wyjąkała, bo głos jakiś nieznajomy, do tego prawiący historie zdrowotne i matrymonialne o ludziach, których imiona nic jej nie mówiły.
- A to, do kogo ja się dodzwoniłem?! – bas zaczął przechodzić w tenor. – Jak nie jesteś Zdzisią to po kiego groma odbierasz?! – pan krzyczał coraz głośniej i głośniej – a potem przychodzą takie rachunki za telefon przez taką ooo, bo odbiera jak nie powinna!
Klotylda usłyszawszy te zarzuty, kierowana instynktem samozachowawczym, rzuciła słuchawkę i finezyjną przebieżką opuściła biuro. Rozpędzona zatrzymała się na oszklonych drzwiach wejściowych. Jej czoło i nos postawiły na nich charakterystyczny ślad, w którego skład wchodził podkład w kremie, kamieniu i kulkach - rozświetlający.
Cofnęła się zatrwożona i jędrnymi pośladkami (jak Jagienki, służącymi do rozłupywania orzechów) oparła o kserokopiarkę. Urządzenie bardzo cenione, podczas powielania dokumentacji, mającej czemuś służyć lub też mającej być dla samego tylko bycia.
- Jak leziesz?!
Usłyszała tajemniczo brzmiące pytanie. Rozejrzała się wokół zlękniona, ale nikogo nie spostrzegła.
- Do ciebie mówię, ty… – Ta sama barwa głosu nadal docierała do jej uszu, ewidentnie oczekując odpowiedzi.
- Jesteś duchem, dżinem, marą, sąsiadką spod trójki, czy innym zjawiskiem paranormalnym?
- Odsuń się, bo ograniczasz mi dopływ powietrza – jasno sprecyzowane oczekiwanie przyniosło skutek w postaci odsunięcia się Klotyldy. – Ode mnie się odsuń a nie na mnie!
Po tych słowach Klotylda zsunęła się z kserokopiarki, na którą siadła, celem odsunięcia się od podłogi.
- To ty mówisz? – zadała najbardziej racjonalne pytanie, na jakie było ją stać w owej chwili.
- Nie, emituję dźwięki!
- Czego chcesz?
- Nie zadręczaj mnie bezsensownym wypytywaniem, tylko udaj się proszę po coś do pisania. Będę podawać postulaty a twoim zadaniem jest ich spisanie oraz systematyczne wdrażanie.
Klotylda, nie wiedzieć czemu, wróciła do biura, odłożyła słuchawkę na miejsce, co ostatecznie uciszyło pana po drugiej stronie łączy, z pewnością zmniejszając jego rachunki za rozmowy telefoniczne. Wzięła kartki, pogryziony długopis i wróciła do czekającego na nią urządzenia, służącego do elektrografii.
- Dyktuj – posłusznie rzekła.
- Wymiana tonera co miesiąc, bez względu na to, czy pusty, czy pełny. Chcę mieć nowy co miesiąc i już! Bez potrząsania, celem zwiększenia wydajności wkładu będącego już na zużyciu. Papier ma być uzupełniany całą ryzą a nie po pięć karteluszek a potem mnie otwierają i zamykają, co ja jestem? Ruchome schody? Ponadto zero kopania, jak się zatnę. To podkreśl, bo śrubki już gubię i obudowa mi odpada przez tę agresję wynikającą z nieumiejętności rozszyfrowania tego, co na panelu. Jak nie działam to oznaczać może tylko jedno, odłączono mnie od prądu i pstrykanie włącznikiem nic nie pomoże, trzeba włożyć wtyczkę do gniazdka. To przekaż głównie temu chudzinie, co ma wyżelowaną grzywę i nosi okulary w kolorze amarantowym.
- Chodzi o Żytomira?
- O tak! O niego. Zapisuj dalej. Konserwator musi mieć obcięte paznokcie i wykremowane dłonie jak chce przy mnie majstrować, bo nie zdzierżę gruntu pod paznokciami. Nie planuję siewu gryki, czy innego zboża! A Teodora niech w ogóle ze mnie nie korzysta.
- Dlaczego?
- Bo ja, to nie rentgen!
Kserokopiarka długo jeszcze dyktowała swoje wymagania, dotyczące jej użytkowania a Klotylda posłusznie je zapisywała. Drobnym druczkiem zapełniła pięć kartek formatu A3. Współpracę kobiety i urządzenia przerwało niespodziewane i zagadkowe pojawienie się amorficznego pana, wyglądem trochę przypominającego Szpiega z Krainy Deszczowców. Po cichaczu przekroczył próg firmy, sunął wzdłuż ściany korytarza trąc o nią plecami i skrył się za drzwiami z emblematem - WC. Klotylda przerwała notowanie, przeprosiła kserograf i nieśmiało zapukała w literę W.
Puk, puk.
Cisza…
Intensywniejsze puk, puk.
Cisza….
Tak samo intensywne puk, puk oraz szarpanie klamką.
Cisza…
Bardziej intensywne puk, puk oraz szarpanie klamką wraz z kopaniem.
Cisza…
Najbardziej intensywne puk, puk oraz szarpanie klamką wraz z kopaniem i okrzykiem:
- Niech pan otwiera, bo wzywam gliny z pałami!
Otworzył, wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Karrrramba! - odepchnął ją od siebie i wybiegł trzymając pod pachą cały zasób papieru toaletowego, papierowych ręczników w kolorze pieprzowej mięty oraz mydło w kremie (o zapachu lawendy), które z laboratoryjną skrupulatnością przelał do słoików po koncentracie pomidorowym. Znikł w czeluściach schodów. Pogoń za nim byłaby daremna, więc Klotylda nawet nie próbowała go gonić. A bo i buty na dwudziestopięciocentymetrowym obcasie, wąska mini, tipsy dopiero, co zrobione, włosy ułożone, stanik nieodpowiedni do biegów, bo nie byłby w stanie poskromić falowania biustu. Taka mocna argumentacja będzie doskonałą apologią na wypadek pretensji bywalców toalety, którzy jakimś sposobem spostrzegliby papierowy deficyt.
Zmęczona rozmyślaniem o usprawiedliwieniu swej niemocy, postanowiła wypić kawę. Po drodze odłączyła kserokopiarkę od prądu, aby znowu jej nie zagadała i nie zmusiła do ręcznej roboty.
Włączyła ekspres do kawy.
- Jak już sypiesz to nie żałuj, bo mielić nie ma co. - Gadający ekspres miał tak bardzo aksamitnie brzmiący głos. Sypnęła mu więcej ziaren kawowca, dolała wody i troskliwie nacisnęła odpowiedni przycisk. Rozmawiali jak starzy przyjaciele o niedogodnościach pracy, o tym jak są wykorzystywani i poniewierani. Co ich raduje, a co przygnębia. Jakie mają zainteresowania, kogo lubią a kogo mniej. Klotylda nawet nie spostrzegła, gdy wybiła godzina siedemnasta a ze znachorką była umówiona na siedemnastą czterdzieści cztery. Na szczęście ścienny zegar czuwał:
- Klocia, patrzaj ino na mnie!
Spojrzała, zerwała się z miejsca, złapała torebkę i wybiegła truchcikiem, machając przy tym pupą w sposób charakterystyczny jedynie dla pięknej płci. Akurat podjechał trajtek kursujący na odpowiadającej jej trasie. Wsiadła, skasowała bilet.
- Chrum, mniam, mmm - błogie dźwięki wydał z siebie kasownik.
- Smacznego. – Pogładziła go Klotylda.
Siadła obok bardzo przystojnego mężczyzny. Jego ramię, niczym ze stali, mocno przywarło do jej wątłej ręki. Poczuła coś na kształt seksualnej euforii. Ciepło jego ciała, muskulatura, zapach. Złapała mocniej metalowy drążek, próbując w ten sposób zapanować nad emocjami. Palce jej zbielały i wtedy on wyszeptał – Dokąd zmierzasz? – piskliwym głosikiem.
I podniecenie poszło w siną dal,
w siną dal…
- Kastrat? – zagadnęła.
- Kowalski – odparł podając jej dłoń.
Rozmowa im się nie kleiła. On rozprawiał o szydełkowaniu, dzierganiu i hafcie krzyżykowym, a ona wpatrywała się w czubki swych krwistoczerwonych szpilek. Kres tym oględzinom przyniosła wysiadka.
Klotylda zmierzała pod widniejący na zapachowej wizytówce adres, gdy przeleciało nad nią stado wron znacząc teren i ją przy okazji. Gorliwie zaczęła się wycierać, wtem jakiś sympatyczny przechodzień zaproponował swą pomoc. Zgodziła się, bo tyłu nie widziała i przydałaby się dodatkowa para oczu i rąk. Pan, skupił się na przodzie, intensywnie wycierając obie wypukłości na torsie. Jako, że sama mogłaby je sobie wyczyścić, gdyby faktycznie były upstrzone, to uprzejmie podziękowała za okazaną pomoc. Ofuknęła pana najdelikatniej jak potrafiła i ruszyła dalej.
Dotarła na miejsce. Zamaszystym ruchem otworzyła drzwi i weszła do środka. Wewnątrz poczekalni nikogo nie było, co ją zdziwiło. Zapukała do jedynych drzwi, jakie tam ujrzała, oznaczonych kartką z napisem: UWOLNIJ SIĘ OD MĄK WSZELAKICH, TYCH CIELESNYCH I TYCH DUCHOWYCH.
- Proszę wchodzić – padło niczym komenda. Dostosowała się do niej.
Ujrzała lewitującą kobietę, która swobodnie przeszła z pozycji poziomej do pionowej i stanęła przed nią. Była ogromna. – Pan robiący za panią? – pytanie odmalowało się w głowie Klotyldy.
Znachorka potrafiła czytać w myślach, ale świadomie zignorowała bezczelne powątpiewanie pacjentki w jej przynależność płciową.
- Wiem, że oczekujesz uzdrowienia. Siądź, zatem, pod tą lampą w tym oto wygodnym fotelu i pomyśl o czymś przyjemnym. Odpręż się. Rozmarz…
Klotylda siadła, zamknęła oczy.
Myślała o łące, dmuchawcach, latawcach, wietrze, kolorowych motylach, biedronkach. Zasnęła, wtem usłyszała nadlatującą osę, a że zawsze puchła po użądleniu przez tego owada to zaczęła się intensywnie bronić wymachując rękoma. Nie zdawała sobie sprawy, że poprzez to machanie naruszyła aurę znachorki. Całkowicie ją burząc i chłonąc moce, które w niej drzemały.
***
Taksówkarz nie reagował na jej prośby o to, aby się zatrzymał, przecież już dawno minęli ulicę, na której mieszkała. Auto jechało slalomem. Pytającym wzrokiem spojrzała na dzierżącego kierownicę, ale on w ogóle nie reagował, niczym posąg.
Klotylda obok zdolności paraliżującej zagarnęła również zdolność czytania w myślach, usłyszała głos taksówkarza:
- Nie mogę się ruszyć. Zrób coś z tym kobieto!
Ale kobieta nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Zaczęła, więc krzyczeć.
- Ratunkuuuu! Pomocyyyy!
- Cicho! Wciśnij pedał na środku.
Wcisnęła po prawej.
Zatrzymali się na drzewie, nie czyniąc sobie krzywdy, wgniatając nieznacznie karoserię z przodu i tłukąc światła. To zderzenie odparaliżowało kierowcę, który w tej właśnie chwili, postanowił zostać zawodowym kaskaderem.
Klotylda z kocią zwinnością wygramoliła się z auta z i ruszyła pieszo powrotną drogą. Akurat jechał tirowiec, który widząc kobietę w opałach, jak mniemał, dał po hamulcach zdzierając gumę z opon. Klotylda nieśmiało wsiadła i orzekła, że „przed siebie” jej pasuje.
Zdarzenia, które miały miejsce, tak obciążyły jej układ: szkieletowy, oddechowy, nerwowy i odpornościowy, że zasnęła wtulona w jeansową kurtkę, znajdującą się na wezgłowiu siedzenia pasażera.
Różowy policzek Klotyldy przykleił się do plamy po oleju silnikowym a nozdrza wypełnił intensywny zapach benzyny. We śnie znów rozmawiała z ekspresem do kawy, rozkoszując się brzmieniem jego głosu.
Błogość spłynęła na jej twarz, podczas gdy ciężarówka jechała slalomem…
oceny: bardzo dobre / znakomite
Ponadto sądzę, że niepotrzebnie jest używana kursywa przy pisaniu powszechnie spotykanych zwrotów: firmowiec, przed siebie.
Pozdrawiam
oceny: bezbłędne / znakomite