Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-07-08 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2718 |
Artur Boratczuk
Wedle reguły kreacji
Rozdział pierwszy
1
Ludzi we Fraudencji nie ciekawiło, co dzieje się poza ich doliną. Gdy nocą za wzgórzami widać było łuny, wychodzili przed domy i zgadywali, czy to płoną lasy, łąki, wioski w innych dolinach, czy wybuchła jakaś wojna, koniec świata się zaczął, a potem kładli się do łóżek i zaciągali kotary, żeby blask nie przeszkadzał im we śnie. Wszystko za horyzontem było dla nich bezpańskie. Zaczynała się ta bezpańskość już na stokach. Rosły tam przy polnych dróżkach jabłonie, śliwy, grusze, czereśnie i leszczyna; mógł z nich zrywać, kto chciał, nie wiadomo, dla kogo rosły. Tak kończyło się to, co ogrodzone, zwyczajne, bez zgadywania.
Osobliwością Fraudencji był kościół, wzniesiony nie w sercu miejscowości, lecz na jej osierdziu. Jakiś przejezdny naukowiec tłumaczył, że to relikt zamku templariuszy, założycieli Fraudencji, którzy stronili od ludzi i żyli na uboczu.
Najbliżej kościoła mieszkała Głupia Irmina. Pod jej płotem oszczeniła się kiedyś suka młynarza Rahnera. Stało się to w nocy z soboty na niedzielę, tak że rano idący na mszę mogli sobie przystanąć i litować się:
– Biedne psiaki... Rahner skąpy, nie będzie chciał ich żywić, pewnie wszystkie potopi.
– Potopi, co roku topi.
– Potopi pod młynem, pod kołem. Tam woda najgłębsza.
Rahner zapakował pięć szczeniąt do worka i zaniósł na brzeg rzeki. Cisnął miot w odmęty i przyglądał się bąbelkom na powierzchni. Ku jego niezadowoleniu worek musiał się w jakiś sposób rozwiązać, bo jedno ze szczeniąt wypłynęło żywe. Uznał to jednak za znak boży, zabrał psa ze sobą i nadał mu imię Glück: Szczęście.
Dwa lata później wybrał się do pobliskiego miasta załatwić kilka spraw. Glück, wyrosły na olbrzymiego wilczura, zamiast iść przy nodze, ciągnął smycz w swoją stronę, aż znaleźli się obok kolektury loterii państwowej. Rahner, choć nigdy nie wydał ani feniga na żadnej loterii, tym razem kupił jeden los. Nie mógł uwierzyć, gdy okazało się, że wygrał milion marek.
– To nagroda za ciężką pracę i oszczędne życie – tłumaczył sobie. W ciągu tygodnia sprzedał żarna i wyjechał w południowe strony. Glücka zostawił we Fraudencji u karczmarza Pohla. Nie przyszło mu nawet do głowy, że wygraną na loterii zawdzięcza zwierzęciu. Pohl natomiast, uwielbiający niezwykłe historie, jakich wiele nasłuchał się od pijących w jego szynku mężczyzn, wierzył, że Glück obdarzony jest nadprzyrodzonymi właściwościami. I rzeczywiście, na Wielkanoc 1943 roku, gdy zamykał karczmę, pies przytaszczył w pysku diamentową bransoletę, a potem zaprowadził go do ruin starego zamku i wskazał wygrzebaną między chaszczami dziurę – wejście do lochów. Pohl znalazł tam kufer pełen złotych monet i klejnotów. O mało nie oszalał, pojąwszy, że posiadł skarb templariuszy, o którym nieraz rozprawiali piwosze w jego karczmie.
– Sprawdziło się jego imię – powiedział tajemniczo staremu Ernstowi, ofiarowując mu psa i prosząc, żeby o niego dbał. Jeszcze tej samej nocy, nie zaprzątając sobie nawet głowy sprzedażą karczmy, jakby sparszywiało mu dotychczasowe życie, wyjechał z Fraudencji nie wiadomo dokąd.
Ernst z Glückiem na rzemieniu nadzorował jeńców rosyjskich, którzy pracowali na folwarku i wierzył, że wojnę uda się Niemcom wygrać, młodzi wrócą, sami popilnują porządku, a on będzie spokojnie żył na emeryturze. Ale na początku 1945 roku wszyscy we Fraudencji zaczęli się pakować i uciekać za Odrę. Stary Ernst, rad nierad, musiał postąpić jak pozostali.
Jedyną osobą, która odmówiła wyjazdu, była Głupia Irmina. Miała dwadzieścia trzy lata, długie, jasne włosy, twarz zmartwychwstanic z gotyckich malowideł w kościele i talię jak przewężenie klepsydry. Nie godziła się z myślą, że jakakolwiek wojna może zmusić ją do opuszczenia Fraudencji, gdzie znała każdą pestkę, gdzie polne dróżki prowadziły na ścierniska, skąd krzyczała do chmur. Tylko we Fraudencji czuła się zdrowa. Nawet kilka kilometrów od domu mieszało się jej w głowie, mdlała. Z tego właśnie powodu nazywano ją Głupią.
Przyglądała się, jak sąsiedzi pakują dobytek na wozy. Pomagała taszczyć tobołki, układać srebrne serwisy na pierzynach, żeby nie tarabaniły w drodze i obiecywała opiekować się domostwami, dopóki ich właściciele nie wrócą. Wszyscy wierzyli, że wrócą.
Pod koniec lutego została sama. Towarzyszył jej tylko wilczur Glück, którego podarował jej dla obrony stary Ernst. Chodził z nią na spacery po zaśnieżonych sadach, baraszkował w zaspach, co chwilę szczekając, aportował do jej nóg.
– Dlaczego wtedy nie skamlałeś, piesku, dlaczego? – pytała go. Zakochała się w jednym z rosyjskich jeńców i kiedy wymykał się do niej, przeskakując zasieki, Glück, którego stary Ernst puszczał na noc samopas, nigdy ich nie zdradził. Baraki ewakuowano, a Irmina zorientowała się, że jest w ciąży.
Podczas bezsennych nocy leżała rozebrana w łóżku i biła się zaciśniętymi pięściami po brzuchu. Glück traktował to jako zachętę do figlów, wskakiwał na pościel, walił ogonem o materac i lizał brzuch Irminy.
– Piesku, jeśli to dziecko nie umrze samo, utopię je koło młyna –wyznawała, obejmując jego kark i czochrając go po grzbiecie.
Kiedy do Fraudencji wkroczyło polskie wojsko, a niedługo po nim ludność cywilna, bała się, że niemiecką mową ściągnie na siebie jakieś nieszczęście, więc starała się jak najrzadziej wychodzić z domu, a jeśli już musiała, nie ruszała się nigdzie bez Glücka. Jego wyszczerzone kły najlepiej chroniły przed zaczepkami.
Obok jej domu osiedlił się Polak imieniem Karol, zbiegły z robót w Hesji. Przez kilka lat pobytu wśród Niemców dość dobrze poznał ich szwargot i mógł swobodnie porozumiewać się ze swoją sąsiadką. Zachodził do niej codziennie, pytał, czy nie potrzebuje czegoś i opowiadał o miastach, które zwiedził w swoim życiu:
– Jest tyle pięknych miast na świecie... Wiele zburzono, na przykład Berlin, ale widziałem jeszcze niezburzony. Tak samo Warszawę. Widziałem Tarnopol, stamtąd pochodzę, teraz pewnie też zburzony... Odzipnę trochę tutaj, w tej osadzie i ruszę dalej, tutaj nie ma dla mnie miejsca... – i nasłuchiwał, czy Irmina zacznie go podpytywać o miasta, bo pragnął zabrać ją ze sobą. Spodobała mu się i zalecał się do niej, jawnie okazując matrymonialne zamiary. Irmina była mu przychylna; zdawała sobie sprawę, że ożenek z Polakiem byłby najlepszym sposobem na uniknięcie przymusowego wysiedlenia, ale nie interesowały jej miasta.
– Co w nich takiego pięknego? – pytała.
– Inne życie... Ludzie żyją tam całkiem inaczej.
– Niby jak?
– Inaczej... Kobiety golą się tam pod pachami....
– Naprawdę?! – nie dowierzała. – Może pojechałabym z tobą, ale musiałbyś coś zrobić.
– Co takiego?
Zwierzyła się, że jest w ciąży i poprosiła o pomoc w znalezieniu lekarza, który mógłby wykonać skrobankę. Karol cieszył się w głębi duszy, że chce to zrobić, aby pierwsze dziecko urodzić właśnie jemu, lecz znaleźć lekarza we Fraudencji nie potrafił.
– Musimy iść do miasta – kaptował dalej Irminę. – Tylko tam są lekarze od zabijania dzieci.
– Naprawdę są?
– Pełno ich tam. Sam kilku widziałem. Łatwo ich poznać. Noszą ładne garnitury, wszyscy im się kłaniają z daleka i pytają: ”Jak zdrowie, panie doktorze?”
– Dobrze. Pójdziemy szukać takiego miasta.
Brzuch Irminy już się zaokrąglił. Podkasała bluzkę nad pępek, jakby chciała, żeby słońce nie skwarzyło jej twarzy, tylko ten brzuch, żeby pył z drogi nie osiadał nigdzie indziej, tylko na tym brzuchu. W rękach niosła zawiniątko z prowiantem, resztę rzeczy dźwigał Karol. Między nimi wlókł się ze spuszczonym łbem Glück.
Za Fraudencją, tak daleko, że zapomnieli, ile zakrętów było po drodze, Irmina upadła nagle i zaczęła tarzać się między koleinami.
– Nie mogę iść dalej – charczała. – Kręci mi się w głowie. Nie mogę... iść...daleko... – bełkotała między spazmami atakującymi jej ciało.
– Może to droga tak cię przyciąga? – zastanawiał się Karol. –Musimy iść polami. – Pomógł jej wstać, zagwizdał na Glücka i weszli w zagon oziminy. Ale kilkanaście metrów dalej Irmina znów jakby natrafiła na niewidzialną granicę. Karol zrobił kilka kroków do przodu pokazując, że nic tam nie ma, próbował ją nieść, ale gdy zemdlała na jego rękach, cofnął się przerażony.
– Musimy wracać – powiedział. – Odsapniemy w domu i spróbujemy nocą.
Nocą jednak też im się nie udało.
– Przecież tu nic nie ma... – rozmyślał Karol. – Gdyby było, Glück zawyłby... A może to księżyc tak przyciąga? – przyszło mu do głowy, bo przypomniał sobie, że księżyc przyciąga morza i oceany. – Musimy poczekać na nów.
W nowiu Irminę też coś wstrzymało.
– Może we mgle się uda? – nie dawał za wygraną Karol.
Spętali się postronkiem, żeby się nie pogubić we mgle, ale i to było na nic.
– Spróbujemy wodą – Karol nie chciał się poddać. – W wodzie zawsze jest mniejsze przyciąganie.
Spróbowali iść wodą, ale Irmina mdlała nawet w wodzie.
– Nie przejdziemy – zmarkotniał Karol. – Trzeba nam zostać. Nie ma już jak oszukiwać tego niewidzialnego. Nów, pełnia, rzeka, droga, bezdroża, mgła; nic nie pomogło. Wrócimy, ty zostaniesz, a ja pójdę szukać tego lekarza od zabijania dzieci i przyprowadzę go do ciebie.
Irmina została w domu z Glückiem, a Karol ruszył sam. Szło mu się inaczej niż zwykle. Kiedyś chodził szybko, nie rozglądając się za bardzo – na rozglądanie mieli czas tylko włóczędzy, widywał takich dziadów-lirników pod Tarnopolem, jak człapali od sioła do sioła i śpiewali swoje pieśni. Ale za Fraudencją oblazł go strach, czy i na niego nie czai się gdzieś takie niewidzialne jak na Irminę i zwolnił. Podnosił spod nóg kamyki i szastał nimi przed siebie, sprawdzając, czy nie zatrzyma ich w powietrzu niewidzialna granica. Poprzypominało mu się trochę pieśni dziadów–lirników, parę zwrotek, kilka refrenów. Nie ma jednej granicy dla człowieka i kamieni. Rzucał w tarniny przy trakcie. Spłoszone ptaki pierzchały na cztery strony. Nic ich nie zatrzymywało. Nie ma jednej granicy dla człowieka i ptaków.
Kilkanaście kilometrów za Fraudencją było małe miasteczko. Kiedy Karol tam doszedł, tak był rozeźlony na swoją włóczęgę, że zaczął rzucać kamieniami w domy przy wjazdowej ulicy. Opamiętał się, widząc, że zza szyb spozierają na niego ludzie. Powiedzieli, że w miasteczku jest lekarz, na dodatek ginekolog i wskazali drogę do niego.
Lekarz wyglądał podejrzanie, bo nie nosił ładnego garnituru, tylko filcowy kubrak i nazywał się też podejrzanie – Pędziwiatr; ale był bardzo miły i chętnie zgodził się iść natychmiast z Karolem do Fraudencji, chociaż słono sobie za to policzył.
– Nie ma się co martwić – mówił w drodze, gdy dla zabicia czasu smyrgali kamieniami. Doktorowi bardzo się ta zabawa spodobała. – Będzie fachowo, bez zbędnego bólu i powikłań. Jak to mówią: „Przeminęło z Pędziwiatrem”.
Na miejscu zdecydował, że na aborcję jest za późno, gdyż Irmina była w siódmym miesiącu ciąży. Jednak stwierdził, że można wywołać przedwczesny poród i sztuczne poronienie. Obiecał przyjść następnego dnia o pierwszej po południu i kazał przygotować dużo ciepłej wody, czyste ręczniki i mydło. Wychodząc na ganek pogłaskał Glücka, podniósł spod furtki parę kamyków i poszedł do miasteczka.
Noc poprzedzającą zabieg Irmina przespała głębokim snem. Obudził ją nad ranem Karol, mówiąc, że musi załatwić kilka spraw i wróci późno, kiedy już będzie po wszystkim, bez krwi. Wstała pogodna i spokojna. Zrobiła śniadanie dla siebie i Glücka, a później zakrzątnęła się wokół przygotowań, które zalecił doktor. Do południa uwinęła się ze wszystkim. Nastawiła do gotowania sagan z wodą i usiadła przy stole w kuchni.
Po pierwszej zaczęła się niepokoić. Woda wrzała, więc dolała trochę zimnej. Chciała skrócić oczekiwanie na spóźniającego się doktora zabawą z Glückiem, ale ten gdzieś się zawieruszył .
Nagle usłyszała krzyk na dworze. Zarzuciła chustkę na głowę i wybiegła przed dom. W tumanie kurzu, kilkadziesiąt metrów dalej, stała grupka gestykulujących mężczyzn. Spostrzegła wśród nich sylwetkę Karola. Podeszła bliżej.
Ktoś uniósł drąg. Rozległ się skowyt. Irmina rozpoznała głos Glücka i uklękła przy nim. Karol wstrzymał mężczyznę przymierzającego się do następnego ciosu. Glück leżał już bezwładnie z roztrzaskaną głową. Karol pochylał się przy kimś dwa metry dalej.
– Glück chciał zagryźć doktora – powiedział po niemiecku.
Doktor Pędziwiatr miał straszliwie zmasakrowaną twarz. Z rozdartego policzka zwisały kawałki skóry. Palce obu jego rąk były zupełnie zdruzgotane.
Irmina osunęła się na ziemię. Chwyciły ją bóle brzucha.
– Ona jest w ciąży! – krzyknął Karol. – Rodzi! Pomóżcie zanieść ją do domu i wezwijcie kogoś!
– U Broniszów jest akuszerka, pobiegnę! – zawołał ktoś.
Po kilku minutach do Irminy przyszła Broniszka. Zdziwiła się, że tak szybko zdążono przygotować ciepłą wodę, mydło, prześcieradła i ręczniki.
Poród okazał się bardzo trudny. Trwał ponad pięć godzin. Noworodek ważył zaledwie półtora kilograma, tyle co podrośnięty kocurek. Broniszka nawet nie położyła go przy matce; Irmina umarła do swojego krzyku.
2
Trwając w otępieniu przy dziecku, Karol zdecydował jedynie, że trzeba je ochrzcić.
We fraudenckim kościele już od miesiąca celebrował polskie msze ksiądz Smętek, przybyły, jak większość nowych fraudenczan, z Kresów Wschodnich. Karol, niezgrabnie trzymając noworodka, zapukał do drzwi plebanii. Otworzył je organista, Jerzy Stojanowski.
– Pochwalony, pochwalony – odpowiedział na powitanie. – Do kogo i w jakiej sprawie?
– Do księdza proboszcza, w kwestii chrztu.
– Aaa, to wy jesteście ten Karol. Ludzie opowiadali... Matka jemu zmarła się... Trudna sprawa... No, wchodźcie.
– Kto tam, Jerzy? – spytał ksiądz Smętek nasłuchując odgłosów z sieni.
– Ochrzcić po bożemu to małe chciałem. – Czapkował Karol wchodząc do pokoju proboszcza.
– Proszę, proszę.
Do pokoju weszła żona organisty, Halina. Pozdrowiła Karola i odwinęła krajkę, zasłaniającą twarz dziecka.
– O, jakie śliczne, bladziuteńkie! – zaszczebiotała. – Skamraczek, ale wyrośnie, uchowa się.
Ksiądz Smętek posadził Karola przy stole i wyciągnął z szafy grubą księgę parafialną.
– Kiedy urodzone?
– No wczoraj, piętnastego maja.
– Jakie imię dacie mu na chrzcie?
Karol bezradnie rozłożył ręce.
– Co wy taki rozciamkany? – obruszył się ksiądz. – Że żona umrze przy połogu, to i zdarza się, trudno, ale syna macie, o nim myśleć trzeba. Jakie imię planowaliście?
– Ale to nie mój berbeć.
Dopiero teraz Karol objaśnił księdzu i Stojanowskim całą sytuację.
– Trudna sprawa – zasępił się ksiądz Smętek. – Nie wiadomo, kim był ojciec, nie wiadomo nawet, jakie nazwisko nosiła matka, ot, kałabania... Z sakramentami też ciężko coś powiedzieć, bo to przecież protestanckie pacholę...
– Do chrztu to mogę to trzymać – zaoferował się Karol.
– Trzymać! Do tego zawsze jakiś durny znajdzie się. Ale co dalej i czy rodzice w ogóle by sobie życzyli?
– Rodzice, rodzice! – rozjazgotała się Stojanowska. – Rodziców nie ma, a dziecko musi się jakoś chować. To i czemu ono winne? Ochrzcić trzeba i nie mędrkować.
– Właśnie, właśnie. A kto je będzie chować? Wy, Karol? – dociekał ksiądz.
– Ja?! Przecież ja jestem absolutny kawaler i na dzieciach się nie znam!
– To kto? Może ja? Ktoś musi mu zastąpić rodziców.
– Właśnie, właśnie – przytakiwał Jerzy.
– Jak to kto?! My! – zawołała nagle jego żona. Gdy mężczyźni obradowali bezskutecznie, wzięła dziecko na ręce i kołysała je. – Jakie śliczne.
– Jak to my?! – zaperzył się Stojanowski. – Przecież dwójkę swoich trudno nam wykarmić, trzecie w drodze, nie wiadomo, jak to na tej ziemi będzie, a ty jeszcze jeden kłopot chcesz wziąć sobie na kark?! Zwariowała moja stara! Ja nie jestem żoną faraona, żeby mi podrzucano bezdomne bękarty... – przerwał pod karcącym wzrokiem księdza.
– Jeśli weźmiesz to małe, Jerzy, Bóg z pewnością wam pobłogosławi. A i ja pomogę.
– Ksiądz proboszcz to dusza człowiek. Słyszysz? – Halina łamała opór męża.
– Na mnie też możecie liczyć. W końcu będę chrzestnym – dorzucił Karol.
Jerzy kiwał się na krześle.
– Niech i tak będzie – zawyrokował.
Ksiądz plasnął w dłonie, wyjął karafkę, kazał Stojanowskiej nakroić wędzonki i przynieść szklanki. Polał, zachęcił wszystkich do toastu i otworzył grubą księgę.
– Będzie pierwszy – skonstatował. – Tylko jakie nazwisko wpisać? Wasze? – zwrócił się do Stojanowskich.
– Nie uchodzi – dumał Jerzy. – Musi mieć jakieś własne.
– Wpiszmy Schmidt – zaproponowała Halina. – Połowa Niemców to Schmidty.
Mężczyźni spojrzeniami wyrazili podziw dla kobiecej roztropności.
– Ale zapiszemy z polska, Szmit – zdecydował ksiądz Smętek. – A imię damy mu już całkiem jakieś polskie. Ochrzcimy go Stanisław, po biskupie naszej diecezji.
3
Jerzy Stojanowski był niski i krępy. Głęboko wyżłobione linie podkreślały prawie kwadratowy kształt jego twarzy. Szpakowate, zawsze krótko przystrzyżone włosy, lepiły mu się w cienkie strąki i mimo ciągłego przyczesywania rozczapierzonymi palcami wciąż powracały do bałaganu. Życie pojmował prosto – widział je tak, jak się układało. Tę cechę charakteru, którą poczytywał za wielką zaletę, uwalniającą od goryczy i niepotrzebnego żalu, starał się zaszczepić swoim dzieciom. Z Haliną miał dwie córki, czteroletnią Natalię i półtoraroczną Agatę. Powodziło im się nie najgorzej. Halina pitrasiła za pewnym wynagrodzeniem dla księdza Smętka, Jerzy, oprócz przyzwoicie opłacanych obowiązków organisty kościelnego – ksiądz Smętek, zawyżając pobory Haliny i Jerzego, łożył w ten sposób na Stasia – uprawiał pięć hektarów ziemi. Stanisława długo nie nazywał swoim synem, ale kiedy żona urodziła mu trzecią córkę, Elżbietkę, i powiedziała:
– Widzisz, gdyby nie Staś, byłbyś babskim królem – zmienił swój stosunek do chłopca. Jednak trochę jakby wstydził się tej zmiany; jeśli wymagały tego okoliczności, a czasem i na zapas, nie żałował ojcowskiego pasa. Był jednak srogi w sprawiedliwy sposób wobec całej swojej czwórki.
– Muszą się nauczyć szacunku i posłuszeństwa – tłumaczył żonie. – Nie można im bez końca folgować. Przecież jest napisane: „Czcij ojca swego i matkę swoją”, a nie „Czcij syna swego i córkę swoją”.
– Napisane, napisane – przedrzeźniała go Halina. – Pisarz się znalazł. A jest napisane, że masz bimber chlać z Karolem?
Halina i siostry hołubiły Stasia. Zajmował uprzywilejowaną pozycję i z powodu płci, i na skutek wrodzonej grzeczności, która tak bardzo się różniła od pospolitego dziecięcego rozbrykania, jakie cechowało jego rówieśników. Ojca zjednał sobie na dobre, gdy skończył pięć lat i zaczął pomagać na roli. Ziemniaki wybierał z bruzd z taką wprawą i szybkością jak mało kto, zboże z zawieszonej na szyi cynkowej sielniczki rozrzucał starannie i równomiernie, a wieczorami nie narzekał na pręgi i zakwasy. Gdy miał siedem lat, wyremontował stojącą w szopie wialnię. Jerzy nie potrafił pojąć, jak mały nauczył się mechaniki. Sam nieraz biedził się nad zardzewiałą i nadwerężoną maszynerią, ale od tego nie kręciło się zlepisko trybów i przekładni, tylko Jerzemu w głowie. Jego podziw wzrósł jeszcze bardziej, kiedy Staś pokazał mu starannie rozrysowany projekt stodoły, którą można by wybudować na pastwisku, za sadem. Stodoła została tak sprytnie pomyślana, że kojce dla krów znajdowały się w części na składowanie siana i opatulały zwierzęta z dwóch stron i z góry, co zapewniało im ciepło, a wybieranie siana nie było bardziej skomplikowane. Jerzy postarał się o drewno i latem wspólnie z Karolem i Stasiem wybudował stodołę, tak że krowy mogły zamienić chłodne stajenki na izolowane od zimna kojce, a siana nie trzeba było układać w stogi na łące.
Sam Staś martwił się tylko tym, że ma lekkiego zeza, co zawsze wytykała mu Agata. Dopiero ksiądz Smętek, który uczył chłopca czytać, zanim ten jeszcze poszedł do szkoły, wybawił go z kompleksów, domyślając się, że ta skaza jest dla jego ulubionego ministranta prawdziwą zmorą. Po jednej z niedzielnych mszy, gdy Staś pomagał mu w zakrystii zdjąć ornat, przysłonił chłopcu jedno oko.
– Co widzisz?
Potem zdjął dłoń i zasłonił drugie oko.
– A teraz? Widzisz trochę inaczej?
Staś zaczął sam zasłaniać sobie oczy. Prawe widziało lipę na cmentarzu, lewe – tabernakulum.
– Jest różnica? – dopytywał ksiądz.
– Jest... – Staś był zdziwiony tym fenomenem.
– No właśnie. Prawe oko ma inny widnokrąg niż lewe. Jedno bez drugiego jest zubożone. Ale co tam twój zez! Nie jesteś przez to gorszy niż inni. Żeby zobaczyć wszystko, trzeba i tak ruszyć głową. Rozumiesz? – I zgiętym palcem popukał chłopca w czoło.
Niedzielne msze wydawały się Stasiowi półrealne. Łacińskie słowa brzmiały jak zaklęcia z bajek. Pater noster było jak abra kadabra, a mea culpa jak hokus pokus. Po każdej mszy zostawał w kościele trochę dłużej. Zwykle zachodzili jeszcze na chór i Jerzy siadał do organów. Najpierw pompował miechy i nasłuchiwał, jak organy jęczą. Potem zaczynał grać. Nie były to już akordy z modlitw, ale jego własne. Staś patrzał na pionowe rzędy piszczałek, jedne cieniutkie jak rurki z kremem, inne grubachne jak armatnie lufy. Każda miała malutką dziurkę, którędy wydobywał się dźwięk. Gdy tak się działo, kurz podświetlany promieniami słońca, wpadającymi do kościoła przez witraże wirował i tworzył poplątane obrazy. Piszczałek było ponad dwieście i Staś nigdy nie wiedział, z której wyskoczy muzyka i zabełta światło w kościele.
Pewnego razu ksiądz Smętek wezwał Jerzego i Stasia do siebie na plebanię.
– Mam dla was małą fuchę – zagaił. – Trzeba zamalować freski w kościele.
Dla Jerzego postanowienie księdza było niepojęte.
– Trochę szkoda... Całkiem ładne obrazki. Ktoś się przy tym naharował.
– Proszę nie marudzić. Freski trzeba zamalować, bo są przeklęte. Idziemy.
Wyszli w trójkę z plebanii i skierowali się do kościoła.
– Dlaczego przeklęte, proszę księdza? – odważył się zapytać po drodze Staś.
– Ten kościół został zbudowany w trzynastym wieku przez templariuszy. Templariusze zaś zostali spaleni na stosie, a papież ich przeklął. Nie może być w w katolickiej świątyni heretyckich malowideł. To grzech.
– Aaaa... Jeśli tak, to inna sprawa – potwierdził Jerzy.
Staś nie mógł się pogodzić z tą argumentacją. Nawet, jeśli templariusze, o których mówił ksiądz, zostali przeklęci przez papieża, to freski musieli namalować, zanim to się stało, one same nie mogły być zatem przeklęte. Próbował wytłumaczyć to księdzu, ale ten ani myślał zmieniać zdanie.
– Weźmiecie wapno, drabiny i zamalujecie. Tylko tak, żeby nic nie było widać.
Weszli do kościoła. Jerzy oszacował, jak długie drabiny będą potrzebne, poodsuwał spod ścian lichtarze i konfesjonały, a potem wrócił ze Stasiem do domu i zabrał się do przygotowań. Kazał synowi zlasować wapno, a sam klecił z żerdzi drabiny tak długie, żeby dosięgnąć aureoli świętych czy też przeklętych z fresków.
Staś zalał wodą wapno i obserwował, jak buzuje i strzela mlecznymi pęcherzykami. Po dwóch godzinach ksiądz Smętek znów do nich zaszedł i pomógł przenieść je do kościoła wraz z drabinami.
Jerzy zaczął narzucać swoim pędzlem warstwę bielidła na ściany. Staś przystawił swoją drabinę do wizerunku brodatego rycerza z czerwonym krzyżem na płaszczu, trzymającego w jednej dłoni miecz, a w drugiej jakiś puchar. Najpierw zamalował rycerzowi twarz, jakby nie chciał, żeby przyglądał się jego pracy.
– Proszę księdza, co to za dzbanek? – spytał.
– To pewnie święty Graal.
– A co to takiego?
– Święty Graal to naczynie, z którego Chrystus pił wino podczas Ostatniej Wieczerzy. Kiedy Poncjusz Piłat ukrzyżował Chrystusa, zebrano do tej czary jego krew.
– I co się z nią stało?
– Nie wiadomo... Zaginęła gdzieś. Podobno w dwunastym wieku, kiedy templariusze założyli w Jerozolimie swój zakon, znaleźli w ruinach świątyni Salomona Graala i zabrali go dla siebie. Graal daje ludziom olbrzymią moc. Ten, który go posiada, może poznać boskie tajemnice.
– Jakie tajemnice?
– Bóg stworzył świat według Liczby, Miary i Wagi. Ten, kto posiada świętego Graala, może zrozumieć myśli Boga.
– A z czego ten Graal był zrobiony?
– Pewnie ze zwykłej gliny, jak wszystkie naczynia w tamtych czasach. Chociaż niektórzy twierdzą, że został wyrzeźbiony ze szmaragdu, którym ozdobiony był diadem na czole Szatana. Gdy Bóg strącił Szatana do piekieł, przy upadku szmaragd wypadł i potem zrobiono z niego świętego Graala.
– Gdyby templariusze mieli tego Graala, to papież nic by im nie zrobił...
– Widocznie to nie wystarczy. No, ale nie ględź tyle, tylko maluj. Ja muszę iść pilnować innych spraw.
Malowanie fresków zajęło Jerzemu i Stasiowi czas aż do wieczora. Pod sklepieniem zaczęły polować nietoperze, gdy przesuwając drabiny w przeciwnych kierunkach, znów się ze sobą zetknęli. Jerzy swoją pracę wykonywał machinalnie, dbając, aby spod wapna nie wyzierały co bardziej jaskrawe fragmenty fresków. Stasiowi po głowie chodziła wciąż opowieść o świętym Graalu i zostawił gdzieniegdzie prześwity na ścianach. Ksiądz Smętek, zaszedłszy na inspekcję, w zapadającym mroku, zagęszczonym jeszcze przez szkło witraży, nie zauważył tych niedoróbek i pochwalił robotę.
4
W szkole Staś szczególnie polubił matematykę. Sam wymyślał dla siebie coraz bardziej skomplikowane zadania i rozwiązywał je namiętnie. Kłopoty sprawiały mu lekcje polskiego. Lubił co prawda pisywać wypracowania – traktował je przy tym jak matematyczne równanie; rugowanie zdań przy pomocy znanych sobie słów i reguł gramatycznych sprawiało mu przyjemność równie wielką jak rozwiązanie konstelacji cyfr i symboli, sprowadzenie wszystkiego do pojedynczego wyniku – ale nie potrafił opanować pisowni trudniejszych wyrazów. Mimo że dzięki lekcjom księdza Smętka czytał płynnie, w przeciwieństwie do ledwo składających sylaby rówieśników, błędy ortograficzne, które nagminnie popełniał, nastręczały mu mnóstwo przykrości. Choćby powtarzano mu to co pięć minut, „mróz” pisał „mruz”, a „rzeka” – „żeka”. Nauczycielka, zdenerwowana tą niezamierzoną krnąbrnością, nauwłaczała mu kiedyś, że jest głupi, niedorozwinięty i wysłała na badania do poradni psychologicznej. Sympatyczna pani psycholog przeprowadziła z nim dziesiątki testów i orzekła, że cierpi na dysgrafię.
– Nie martw się – pocieszała go. – To przytrafia się nawet wybitnym pisarzom.
Nauczycielka uważała jednak dysgrafię za ciężką chorobę umysłową i sklasyfikowała Stasia jako imbecyla. Bardzo go to bolało. Chodził na wzgórza, zrywał owoce z bezpańskich drzew, rozkładał tornister na miedzy i ćwiczył pisownię najtrudniejszych wyrazów, ucząc się na pamięć ich kształtu. Na początku czwartej klasy potrafił pisać już prawie bez błędów, a na dodatek charakter jego pisma stracił kanciastą nieporadność i nabrał dorosłego rozmachu.
W domu często odrabiał lekcje za starsze siostry i za Elżbietkę. Najbardziej lubił pomagać Agacie, z którą miał wspólny pokój. Była to dziewczyna wyrośnięta, w wieku trzynastu lat wyglądała już jak dorosła kobieta. Kiedyś rozgadana i ruchliwa jak wszyscy Stojanowscy, z czasem nabrała samotniczych upodobań. Przestały ją interesować zwyczajne dziecięce harce. Lubiła chować się w ciemnych kątach. Najczęściej kryła się na poddaszu, wśród piór, które gromadziła od wczesnego dzieciństwa. Uzbierała ich kilkaset, przeróżnej maści, kształtu i wielkości. Miała pióra sowy, birkuta, kormorana, puch jaskółek i lotki jastrzębi. Włóczyła się po lasach, szukając ptasich gniazd. Zimą, gdy przemarznięte kawki, kruki i gawrony dreptały przy drogach, wyrywała im pióra, a potem przyglądała się, jak konają na śniegu. Odkryła też jamę lisa i co jakiś czas zachodziła w jej pobliże. Raz znalazła rozszarpane ciało łabędzia, kiedy indziej lis-wspólnik zostawił dla niej skrzydło perkoza.
W rodzinie namiętność Agaty nazywano po prostu dziwactwem, ale Staś, choć mogłoby to stanowić doskonały rewanż za docinki na temat jego zeza, nigdy nie użył tego słowa, bo i sam uległ podobnej pasji, której jednak nikomu nie zdradzał. Gdy na wzgórzach walczył z dysgrafią, lubił łazikować po zaoranych polach. Czasem udało mu się wygrzebać kilka ziemniaków, które piekł w ognisku, ale najwięcej radości czerpał z wypatrywania wśród skib kawałków szkła, kamieni o fantasmagorycznych kształtach, potłuczonych naczyń. Ustawiał się twarzą pod słońce i czatował na lśnienie, które pośród jednostajnej szarości zdradza miejsce ukrycia takich skarbów. Najlepiej jest ich wypatrywać o brzasku, gdy słońce pod ostrym kątem oświetla ziemię, a rosa nie zdążyła jeszcze wyparować. Błyszczą się wtedy i mienią. Dopadał takiego miejsca i znajdował glinianą skorupę albo kryształek żyrandola. Napełniał okruchami kieszenie i przy ognisku wyobrażał sobie, że da się z nich odtworzyć świętego Graala. Nigdy nie dopasował do siebie nawet dwóch kawałków, ale nie wyrzucał żadnego. Znosił wszystkie do domu i składał w miedzianej kadzi w stodole, za pierwszym kojcem, który jakby stworzony był na taki schowek, choć projektując stodołę nie przypuszczał, że będzie go potrzebował.
Kiedyś ze stromizn wypatrzył czarnego bociana, który szybował nad moczarami otaczającymi od południa Fraudencję i lądował w kępie olszyny. Staś starał się zapamiętać ten punkt, bo od dawna obiecywał sobie znaleźć gniazdo czarnego bociana i zdobyć jego pióro dla Agaty. Po trofeum wybrał się w niedzielę. Przystanął na skraju mokradeł i bezradnie spojrzał na galimatias konarów, zastanawiając się, jaki obrać kierunek. Gdy postanowił zrobić pierwszy krok, usłyszał łopotanie ptasich skrzydeł. Zadarł głowę i dostrzegł kołującego w górze czarnego bociana. Ptak zniżył lot i usiadł na czeremsze w głębi bagniska. Zachowywał się, jakby chciał nakłonić chłopca do pójścia za sobą. Staś, nie zastanawiając się ani sekundy, podążył za nim.
Szedł nie spoglądając pod nogi, choć murawa na splątanych korzeniach trzęsła się i falowała przy każdym stąpnięciu. Mogła się rozewrzeć, wciągając go w bulgocące bagno. Wierzbowe witki dźgały po twarzy, trzewiki grzęzły w rozpadlinach, potykał się o przewrócone pnie, ale czarny bocian dodawał mu otuchy swoim klekotaniem.
W końcu wyłoniło się przed nim gniazdo. Uwite było na wysokiej topoli. U podnóża drzewa walały się niestrawione gałki żabich chrząstek i kreciej sierści. Obok spostrzegł kilka pięknych piór i pozbierał je. Układając z nich bukiet, zdał sobie sprawę, że pędząc za bocianem stracił całkowicie orientację. Kluczył po bagnisku, tyle razy zmieniając kierunek, że nie potrafiłby wrócić tą samą drogą. Bał się, że zamiast w stronę Fraudencji, zacznie wędrować w głąb moczarów, a rozciągały się na wiele kilometrów i kryły mnóstwo pułapek. Z radością ujrzał, że bocian daje mu znaki takie jak wcześniej. Choć był pewien, że powinien skręcić w prawo, a bocian prowadził na lewo, ruszył za nim.
Minęli rozległe torfowisko, przeszli obok imperium kalin i dotarli na skraj wiatrołomu, gdzie próchniały setki drzew, a w wykrotach buszowały norniki i wygrzewały się zaskrońce. Bocian przysiadł na jednym z korzeni i nie zrywał się już do lotu. Dopiero gdy Staś, zastanawiając się, dlaczego wędrówka została nagle przerwana, zbliżył się do niego, poderwał się w górę i krążył nad tym miejscem klekocąc głośno.
Staś usłyszał dziwne szurnięcia. Ostrożnie obszedł powaloną osikę i zobaczył, że w jej koronę wplątany jest drugi bocian. Jego zwichnięte skrzydło wisiało bezwładnie wzdłuż tułowia, jedna noga zakleszczyła się w rozpołowionym pniu. Nie bronił się; pozwolił się wyswobodzić i dreptał obok Stasia, ciągnąc chore skrzydło po kałużach. Staś wziął go na ręce i poszedł za swoim starym przewodnikiem, który już bez żadnych niespodzianek doprowadził go na skraj uroczyska i czmychnął w ciernie słońca.
W domu Staś nie zastał nikogo. Domyślił się, że cała rodzina zaszła do wuja Karola, żeby dotrzymać mu trochę towarzystwa. Taki zwyczaj utarł się od dawna. Karol, po śmieci Irminy, przyrzekł sobie, że nie zwiąże się już z żadną kobietą. Przestał marzyć o miastach. Co noc śniła mu się Irmina i żałował, sam nie wiedział, czego. Nie miał też bliskich znajomych. Trwalsze więzy połączyły go tylko ze Stojanowskimi. Każdą niedzielę spędzali u niego w domu. Halina sprzątała z grubsza kawalerskie gospodarstwo, szykowała obiad i do późna wszyscy razem biesiadowali przy stole, śpiewając piosenki i opowiadając o starych czasach. Staś żałował, że ominęło go to spotkanie. Lubił słuchać długich opowieści. U wuja Karola dowiedział się, dlaczego nosi inne nazwisko niż jego rodzice.
Zaczął obok pieca szykować dla bociana legowisko. Wiklinową kobiałkę wyłożył podartymi szmatami, obok postawił puszkę z wodą i nakruszył do niej chleba, a gdy bocian wymościł sobie miejsce i zaczął dziobać strawę, delikatnie dotknął jego złamanego skrzydła, zastanawiając się, w jaki sposób je obandażować.
Ślęcząc przy bocianie usłyszał chrobot na strychu. Pomyślał, że jest tam pewnie Agata. Zabrał znalezione na moczarach pióra i wszedł na górę.
Agata, z wprawą, jaką mają wszystkie dziewczyny od gry w klasy, lawirowała między promieniami słońca wpadającymi na strych przez szczeliny w dachówce i wtykała w podłogę pióra czapli i kuropatwy. Zauważywszy Stasia stojącego w drzwiach powiedziała:
– To taki zegar ze słońca i piór. Sama go wymyśliłam, zaznaczam niektóre chwile.
Podeszła do Stasia, wyjęła mu z garści czarne pióra i musnęła nimi jego twarz. Potem ukłuła go stosiną i pocałowała w usta.
– Aj, co robisz?! – Cofnął się o krok, oszołomiony pocałunkiem i bólem, bo pióro wciskało się między żebra.
Agata wypchnęła go na schody, przymknęła drzwi, oparła się o nie, żeby znów nie wszedł i czarnymi piórami zaczęła pieścić swoją szyję i policzki. Wsunęła dłoń pod spódnicę, gładziła swoje uda. Czuła, że Staś po drugiej stronie naciskał parę razy klamkę.
Jego ciało intrygowało ją od wielu miesięcy. Pewnego razu, gdy wstała w środku nocy zaczerpnąć wody ze studni, bo coś prażyło jej krtań, podglądnęła, jak jej rodzice kochali się ze sobą w drugim pokoju. Od tej pory postanowiła zrobić to ze Stasiem. Czasem, gdy rozchełstał w nocy pościel, skradała się do niego i dotykała jednym z piór, które zawsze trzymała pod poduszką.
W szkole chętnie dawała się wciągać w zabawy, którymi chłopcy zwykle maskują swoje zainteresowanie płcią przeciwną, pozwalała się obłapiać i podmacywać. Broniła się na tyle, żeby nie zdradzić swojej skwapliwości i nie zyskać jakiegoś nieprzyjemnego przezwiska, czując równocześnie rozkosz, o jakiej wcześniej nie miała pojęcia. Wraz z innymi dziewczętami, gdy zbierały się u którejś w domu, pokazywały sobie, jak rosną im piersi, kłaczki na łonie i to, co miały w środku. Agata zauważyła, że w porównaniu z koleżankami ma bardzo długi, jak go nazywała, dzyndzelek. Zawsze odrobinę wystawał na zewnątrz i wciąż drażniony był przez materiał bielizny. Gdy tylko było to możliwe, wsuwała dłoń pod tkaninę majtek i bawiła się nim, panując nad dreszczami, które przeszywały jej ciało. Stasiowi nieraz dawała do zrozumienia, że jej się podoba, ale nie dostrzegał tych sygnałów.
– W szkole kręci się koło mnie wielu chłopców. Są starsi od ciebie, ale ty wyglądasz poważniej niż oni. Jesteś wyższy i lepiej zbudowany - schlebiała mu, kiedy rozpoczęła naukę w liceum, a Staś chodził jeszcze do ostatniej, siódmej klasy podstawówki
Rodziców z Natalią i Elżbietą przywitał klekot bociana. Gdy Staś, zachowując dla siebie niektóre szczegóły, opowiedział, jak go znalazł, zdecydowali, że trzeba zostawić go w domu, dopóki nie wyzdrowieje i zaczęli wymyślać imię dla nowego lokatora. Ze wszystkich propozycji przyjęła się najprostsza, podsunięta przez Elżbietkę.
– Czarny, czarny! – krzyknęła, klaszcząc w dłonie.
Rodzice byli trochę na rauszu. Halina przygotowała spóźnioną kolację dla Stasia i Agaty, bo pozostali najedli się do syta u wuja Karola i zapędziła wszystkich do łóżek. Podrzuciła smolaków do paleniska, żeby Czarnemu od ciepła szybciej goił się feler i też położyła się spać obok chrapiącego już męża.
Agata umyła się dokładnie w zimnej wodzie przy studni. Kiedy wskoczyła pod pierzynę, czekała, aż Staś odezwie się chociaż słowem. Leżał na swoim łóżku, zwrócony twarzą do niej, ale oczy miał przymknięte i oddychał miarowo, jakby spał. Wstała, podeszła do niego, nachyliła się i pocałowała go tak samo jak w dzień, ale dłużej i poważniej. Wyczuła, że nie śpi, tylko udaje. Usiadła obok niego, dotknęła jego dłoni i wsunęła ją pod swoją halkę.
– Połóż się przy mnie – szepnęła.
Jest to początek powieści `Wedle reguły kreacji`. Cała książka w formie e-booka dostępna jest w serwisie w cenie 4,99 zł
http://virtualo.pl/wedle_reguly_kreacji/nowosci/m2i9307/
oceny: dobre / dobre
oceny: bezbłędne / znakomite
Tytuł "Wedle reguł kreacji" odnosi się wprost do struktury tej powieści, stworzonej dokładnie (w zgodzie z obranymi pryncypiami) na fundamentach jakiegoś - wcześniej głęboko przemyślanego - planu, "wedle" określonego odgórnego projektu (być może wpisanego w "Biblię" i na niej jakoś wzorowanego)